Zacznę od tego, że miało być dłużej ale nie wyszło. Jednakże teraz już wiem, że na pewno wrócę do Azji Południowo-Wschodniej. Jak nic.

To były moje pierwsze w życiu prawdziwe wakacje. Takie, że wyłączyłam telefon i nie sprawdzałam maili. Przyznam, że nie spodziewałam się, że aż tak mi się to spodoba. Minusem całego pobytu było to, że były to najcieplejsze miesiące w tych krajach. A, jak wiecie, ciepło i ja – nie idziemy dobrze w parze. Ale dałam radę, wytrwałam.

Za całość podziękować muszę Grzesiowi, który wszystko ogarnął. Dostał ode mnie dane mojej karty płatniczej i potem zabookował, co trzeba, zarezerwował hotele, loty, wszystko. Nie musiałam się o nic martwić (no, poza ubezpieczeniem, które z kolei przygotowano mi na PolisaDlaRownosci.pl, więc też bez zmartwień…)

Wyjazd rozpocząć się miał ok. 22-23 kwietnia ALE szczeciński sąd wezwał mnie do stawienia się (w mojej sprawie) 25 kwietnia. Tak więc do Bangkoku Grześ poleciał sam. Ja w poniedziałek 25 kwietnia z prawnikiem pod pachą wsiadłam w samolot i poleciałam do Szczecina. Po sprawie zaś szybko Flixbusem przeniosłam się do Berlina. (Pamiętajcie, że to ZDECYDOWANIE bliżej niż do Warszawy).

Na lotnisku Tegel wsiadłam w samolot Qatar Airways i rozpoczęłam podróż. Najpierw do Doha.

Z Doha przedostałam się sprawnie do Phuket, gdzie z lotniska odebrał mnie Grześ. On dotarł tam kilka godzin wcześniej z Bangkoku – mieliśmy bardzo dobry timing :)

W Phuket gorąco, parno ale ładnie. Oczywiście, elektryczność – na którą wciąż zwracałam uwagę – sprawiała wrażenie, jakby miała zaraz się całkowicie rozpaść. Ale jakoś to działa. W Azji komunikacja jest supertania. Co prawda w Phuket nie ma Ubera ale jest w Bangkoku i obecnie 1 km kosztuje około 38 groszy. Tak więc z lotniska szybko samochodem przewieziono nas pod apartament.

A ten, przyznaję, robił wrażenie. Wielki, przestronny. A do tego z tarasem tylko do naszej dyspozycji (dobrze, bo Grześ lubi popalać).

Szybko się ogarnęłam i ruszyliśmy dupy. Jeść, ma się rozumieć. Raz, że Grześ uwielbia a dwa, że przecież muszę spróbować Azji! Tak jak u nas obszary podzielone są na wsie i miasta, tak Phuket podzielone jest na Phuket Town (gdzieś z dala od plaży w zasadzie) i na plaże. Myśmy wylądowali na najbardziej gejowskiej i turystycznej Patong Beach. Do najbliższej „restauracji” mieliśmy może 200 m. Dlaczego w cudzysłowie?

Po 1. Myślałam, że w Azji je się więcej warzyw. Ale nie. Oni jedzą wieprzowinę i glutaminian sodu. Wszędzie ale to wszędzie go dodają. Jest prawie jak sól. Wszędzie.

Po 2. „Restauracja”, w której jedliśmy składała się z ogrodzonego zardzewiałymi blachami miejsca, które pełniło rolę kuchni i zmywaka oraz plastikowych stolików i krzeseł. W ciągu dnia tego w ogóle nie było (bo wszystko na świeżym powietrzu!) ale wieczorem pojawiali się pracownicy i rozkładali całość. Ozdobą miejsca były naczynia z żywymi jeszcze zwierzętami morskimi, które można było także zamówić i zjeść.

Po 3. Ten kawałek pustej przestrzeni, na którym wieczorem rozstawiane są plastikowe stoliki, został przez Google Maps dumnie oznaczony jako restauracja (!). Z drugiej jednak strony: darmowe wi-fi było zapewnione!

Także tak, jadłam na ulicy.

Wieczorem wybraliśmy się na ulicę imprezową. Oczywiście, jest tam milion ludzi – w tym przede wszystkim zachęcający Was do wejścia na masaż chłopcy i dziewczęta. „Masaż” to słowo, które mogłoby spokojnie zastąpić „dzień dobry” w Tajlandii. Wszyscy oferują masaż. Cały czas. Masaż.

A ja akurat nie lubię, więc sorry.

Na ulicy dzieje się wszystko. Dosłownie wszystko. Tabuny ludzi, tłum maszerujących i oglądających turystów miesza się z lokalnymi przedsiębiorcami, którzy wycisnąć chcą z nich jak najwięcej. Jest gorąco, głośno, tłoczno, parno i… tanio. Non stop chodziłam z drinkiem. Ale nie dziwcie się, skoro mijałam na ulicy „bary”, w których każdy drink kosztował ok. 10 zł. No, nie można sobie odmówić. A małe wino w sklepie kosztowało 2-3 zł.

Udało nam się znaleźć bar, w którym były drag queen i wijący się chłopcy. Ponieważ w barze tym był wielki napis „No photo, No vdo”, to nie udało mi się za wiele pstryknąć:

Chłopcy byli bardzo znudzeni. Niby coś tam tańczyli, niby miało to być seksowne ale… nie, zdecydowanie nie było. Długo więc nie siedzieliśmy tam. Bo przykro na to patrzeć.

Cała Tajlandia jest „bardzo azjatycka”. To znaczy: nawet hotele pochodzące z Zachodu, dostosowują się tam do lokalnych oczekiwań (albo oczekiwań Zachodu co do Orientu – ale to już inny temat):

Oczywiście, poszliśmy na plażę. Jest, jak możecie sobie wyobrazić, bajeczna. Woda jest czysta i piękna, piasek biały i gorący. Jest dokładnie tak, jak się spodziewacie, że będzie. Ja ciepła nie znoszę, więc cały czas miałam w ręku parasol i jakiś napój. Grześ chciał się zamoczyć, tak więc czekałam na niego w cieniu i delektowałam się niczym.

Chyba tego najbardziej nie umiem – delektować się ciszą, nicnierobieniem, spokojem. Wiecie, że na co dzień zapierdalam w zasadzie non stop. A teraz uczyłam się cieszyć nie robieniem niczego.

Obok plaży, oczywiście, jedzenie. Znów z jakiegoś wozu, który w dziwy sposób przez lata stał się przystosowany do przygotowywania jedzenia. W Polsce, ba!, w Europie najpewniej by to nie przeszło (Sanepidy i inne) ale Tajlandia to co innego.

Uprzedzając Wasze pytania: nie, nic mi się nie stało. Nic mi nie zaszkodziło, wszystko było smaczne i dobre. Nie mogę narzekać na nic, co tam jadłam :) Jasne, raz było lepsze a raz gorsze ale nic nie było szkodliwe.

Wieczorem, znów wyjście. Grześ uparł się, że musimy iść na plażę. Mnie ten pomysł nie podobał się za bardzo no ale… co mi tam. Poszliśmy więc na plażę.

No ale nie samą plażą żyje człowiek. Było, oczywiście, jedzenie z ulicy. Smażone przekąski na patyku to hit. Wszyscy to jedzą, znaleźć to można co pięć kroków. Dosłownie. A! I co ważne: wszystko pakowane jest w opakowania foliowe. Tajlandia kocha folię. Mają nawet specjalne małe torebeczki na te patyczki z jedzeniem. Wszystko jest w foliach. Często potem te folie pakuje się w większe folie. Na wszelki wypadek.

Jasne, że czasem coś tam zjedliśmy. Tym bardziej, że taki patyczek kosztuje ze 2-3 zł.

Zwiedzaliśmy też, bez obaw! Nie to, że cały czas tylko impreza, jedzenie, picie i chłopcy. Nie no, trochę połaziliśmy po okolicy, żeby chłonąć Phuket. Ja cały czas z parasolką przeciwsłoneczną, ma się rozumieć. Poza tym, że z elektrycznością sobie Tajlandia nie radzi, to wszędzie ale to wszędzie znaleźć można portrety króla. Wszędzie. Większość z nich wyblakła już od słońca ale nadal są i dumnie przypominają, kto tu rządzi. Inna sprawa, że ponoć tego króla nikt od lat nie widział a monarcha rządzi od 1946 roku i ma aktualnie 89 lat (oficjalny tytuł: Jego Wspaniałość, Wielki Pan, Siła Ziemi, Nieporównywalna Moc, Syn Mahidola, Potomek Boga Wisznu, Wielki Król Syjamu, Jego Królewskość, Wspaniała Ochrona Bhumibol Adulyadej). Ale oni tak naprawdę i szczerze go kochają. Złego słowa o nim nie powiedzą.

Sama Patong Beach nie ma jakiejś nie-wiadomo-jakiej infrasktuktury. To mała jakby mieścina, w której jest kilka ważnych miejsc. A poza tym tylko turystyka i turystyka.

Udało nam się jednak zajść do Mama’s Kitchen – restauracji z dachem, ścianami i normalną kuchnią. Za to bez wifi. I z niemiłą obsługą.

Ale największym zaskoczeniem dla Was może być to, że na Phuket – w małej, nieznaczącej w sumie miejscowości – ma swój konsulat (na plaży!!!) Rzeczpospolita Polska.

IMG_4108

To się nazywa praca ;)

Ostatniego dnia w Phuket stwierdziliśmy, że chcemy zobaczyć te dwa baseny, które mamy do dyspozycji w naszym apartamentowcu. No bo szkoda byłoby przepuścić taką okazję. Jak widać na zdjęciu, mam coraz dłuższe owłosienie na twarzy. Nie bez powodu. Azjaci lubią, więc połączyłam przyjemne (nie muszę się golić!) z pożytecznym (jestem piękna dla gejów z Azji).

Zleciliśmy też pranie. Za które, przyznaję, zapłaciliśmy tyle co nic. Jakieś 5 zł za kilogram. A pranie odbywało się, najpewniej, metodą ręczną. Wysuszone, wyprasowane, czyste ubrania odebraliśmy 3 m od naszego apartamentu.

Wieczór, ma się rozumieć, imprezowy. Choć za bardzo klubów jako takich nie zaliczaliśmy (no bo nie ma ich za bardzo – przynajmniej nie takich, jakie odpowiadałyby naszym gustom) ale samo chodzenie, delektowanie się Phuket było wystarczające. Wystarczyło nam słuchać tej kakofonii, oglądać te smutne panie przy rurach, odmawiać wszystkim masażu i pić pół-darmowy alkohol kupowany na ulicy lub w sklepach 7-eleven, które są co dwa kroki i w których jest cudowna klimatyzacja, jaka ratowała mnie w ciągu dnia przed śmiercią.

Przed wylotem postanowiliśmy zrobić coś bardzo turystycznego. Odwiedziliśmy wszystkie miejsca-które-trzeba-zobaczyć na Phuket. Tak więc zarówno kompleks świątynny, jakieś punkty widokowe i posąg wielkiego Buddy. Zajechaliśmy także do Phuket Town, żeby zobaczyć, jak wygląda tam normalne życie. Uwaga! Wynajęliśmy sobie na Grindr (!) taksówkę, która woziła nas przez 7 godzin (planowo, bo tak naprawdę trochę mniej) po wszystkich tych miejscach a na koniec zawiózł nas na lotnisko. Kosztowało nas to… 180 zł.

No i prosto na lotnisko, gdzie nastąpiło nasze rozstanie. Grześ poleciał do Davao do swojego chłopca a ja do Manili. Znaczy: do Manili dolecieliśmy razem :) Potem nastąpiło rozstanie. Co śmieszne, korzystaliśmy z tanich linii lotniczych Cebu Pacific. Nie polecam. Na lotnisku w Phuket spędziliśmy w sumie z 6 godzin. Czy jakoś tak – bo samolot się opóźnił.

Manila to stolica Filipin, w której mieszka jakieś 23 mln ludzi. To moloch, który jest jednym wielkim korkiem. Wszystko tam stoi, trąbi i śmierdzi. Wielkie, czteropasmowe ulice mają po bokach malutkie, może metrowe chodniki. Miasto jest nieprzystosowane do ruchu pieszego.

Mnie ostrzegano przed niektórymi dzielnicami… Więc, tak prawdę mówiąc, poruszałam się niewiele. Odpoczywałam po Phuket. Nie jadłam też za wiele. Nie było Grzesia, który co chwile przypominał o jedzeniu, więc – tak prawdę mówiąc – jadłam w zasadzie jeden posiłek dziennie.

Pierwszej nocy trafiłam do O Baru. Miejsce gejowskie, oczywiście. Wstęp bardzo drogi (jak na Filipiny), bo ok. 50 zł. Drinki w środku też w chuj drogie, ok. 25 zł. Ale! Był powód!

O Bar to miejsce, gdzie co tydzień odbywa się prawdziwe show. Show przez wielkie SZ. Siedem drag queen, jedenastu przystojnych półnagich facetów, układy taneczne, profesjonalne światło, efekty specjalne (sztuczny śnieg itp), naprawdę WOW! I występ, który trwał z niewielkimi przerwami w sumie ze 4 godziny! To robiło wspaniałe wrażenie i mam nadzieję, że zdjęcia i filmiki oddadzą to choć trochę… Bo choć drag show to coś, co nie zawsze mi podchodzi – tutaj było WOW!

Do klubu poszłam z chłopcem, którego poznałam zaraz po przybyciu do Manili. Ale wyszłam z chłopcem, które poznałam na miejscu. Niestety, padł mi telefon i nie mogłam robić fotek pod koniec. A koniec był śmieszny. Bo on i jego znajomi nad ranem stwierdzili, że jedziemy do nich. Ja sama w niebezpiecznym mieście i bez telefonu miałabym tam pojechać z obcymi ludźmi bóg-wie-gdzie? No, jasne, że tak.

Wylądowałam w filipińskim mieszkaniu wielkości połowy mojego pokoju hotelowego. Mieszkanie podzielone na dwie części, z czego w jednej – klimatyzacja. Po drodze kupiliśmy jakiś koniak. Tak więc w szotach popijanych wodą spożywaliśmy go przez chwilkę. Potem 6 osób położyło się spać w tym klimatyzowanym pokoju, proponując mi i Emerpowi (tak nazywał się chłopiec z klubu), żebyśmy dołączyli do nich. Nie zgodziłam się, oczywiście. I pojechaliśmy do mnie do hotelu.

Jak to dobrze, że jest Uber! <3

W Manili spędziłam 4 dni. Krótko ale intensywnie – poznawałam nowych ludzi… no dobra, nowych chłopców :) Trochę pochodziłam po mieście ale nie chciałam ruszać się za daleko. Raz, że temperatura była bardzo niesprzyjająca a dwa, że jednak nie chciałam zapuszczać się w niebezpieczne rejony.

No i odpoczywałam od jedzenia z Grzesiem :) A o chłopcach jeszcze napiszę trochę potem. Na razie tylko pokażę to:

Na lotnisku w Manili spotkałam się z Grzesiem i poznałam jego chłopca – Jamesa. Teraz już wspólnie ruszyliśmy malutkim samolotem do naszej ostatniej destynacji, czyli na Boracay. Sama wyspa jednak nie posiada lotniska, więc musieliśmy dostać się na sąsiednią, skąd łódką (!) przewieziono nas na Boracay.

Filipiny mają jakieś 90 mln ludzi. I nic dziwnego, że na siłę szukają im pracy. Zanim wsiedliśmy na łódkę, musieliśmy przybyć do „portu”. Cudzysłów, bo ten porcik wielkości mojego mieszkania był. Ale był! Przed wejściem znajdują się 3 okienka z malutkimi kanciapkami. W każdej z nich pani. U jednej pani płacicie 2 zł za opłatę klimatyczną. U kolejnej 7 zł za korzystanie z portu (opłata portowa) a u ostatniej jakieś 4 zł za przepłynięcie łódką. Dostajecie od każdej osobny bilecik, którego nie można zgubić (każdy w innym kolorze). Dostajecie też karteczkę, na której wpisać trzeba swoje dane – kartkę tę potem zabierze wam obsługa stateczku.

W samym porcie co chwilę jakaś pani odrywa wam kawałek każdej z karteczek. Aż dochodzicie do bramki ze skanerem kodu kreskowego. Pani, która przy niej stoi bierze od was karteczkę z kodem i skanuje ją za was, otwierając w ten sposób bramkę.

Tak się robi miejsca pracy!

Nasz apartament Boracay Suites okazał się całkiem fajny. Najważniejsze, że zrobiony na „europejską modłę” oraz że klimatyzacja sprawna. To dla mnie kluczowe elementy :) Oczywiście, zaraz po przybyciu chłopcy chcieli iść jeść i na plażę :) Filipiny są o tyle podobne do Tajlandii, że też jedzenie leży na ulicy plus wieprzowina rządzi.

Różnica jest jednak taka, że Filipińczycy jednak mówią po angielsku. W Tajlandii to dość rzadka umiejętność.

Oczywiście, Boracay jest piękne. Plaża jest cudowna, woda błękitna (weszłam raz nawet po kolana!), piasek delikatny i czysty. Co ciekawe, słońce zachodzi tam bardzo szybko. Więc jeśli ktoś chce mieć fotki na tle takowego, trzeba się bardzo śpieszyć.

Najlepiej jest jednak brać do Azji ze sobą dobrego fotografa, takiego jak ja. Zdjęcia, jakie mają chłopcy moją ręką zrobione są czymś, z czego jestem naprawdę dumna.

IMG_3848-PANO

Ale życie na Boracay nie zamiera nocą. Dopiero wówczas temperatura robi się trochę bardziej znośna a słońce przestaje napierdalać prosto w oczy. I wówczas dzieje się na plaży dużo, dużo więcej. Imprezy – nieliczne ale jednak! – jedzenie, występy, pokazy… Wszystko pięknie skrojone pod europejskiego turystę.

Nie zapominajmy, że Filipiny reklamują się np. w Niemczech jako miejsce idealne na emeryturę.

Niestety, zdarzało się nam także jedzenie w nocy. Mea culpa, mea culpa.

Co śmieszne, ponieważ Filipiny są krajem bardzo chrześcijańskim, dość sporo znaleźć można tam elementów przypominających o tym :)

Jednego dnia pojechaliśmy też w inną część wyspy, mniej turystyczną. Bo główna, prawiesiedmiokilometrowa plaża, podzielona na trzy sektory, to jednak nie wszystko. Wsiedliśmy w motorek i podjechaliśmy na inną stronę Boracay. Plaża, rzeczywiście inna. Mniej ludzi, dużo mniej infrastruktury. Ciekawe doświadczenie, bo po drodze mijaliśmy też jakieś lokalne uboższe okolice – odstające od tego, co mieliśmy na co dzień w okolicach Boracay Suites i plaży.

Na plaży tej, dosłownie 5 metrów od brzegu, z wody wystawała mała skalna konstrukcja. Naturalna, ale przerobiona. Na co? Na kapliczkę dla Maryjki, oczywiście.

Nie samą Maryjką jednak żyje człowiek. Jednego dnia postanowiliśmy pójść na targ. Takie miejsce, gdzie przywożą codziennie świeże – głównie owoce morza. System jest sprytnie zorganizowany. W centrum placu są stanowiska handlowe a po obrzeżach są restauracje, gdzie… przynosi się własne jedzenie i oni to jedzenie na miejscu przygotowują. Takie sprytne!

Oczywiście targ wygląda tak, że każdy pierwszy lepszy Sanepid kazałby to zamknąć zanim się jeszcze otworzyło. Tego nie muszę dodawać :)

No to skoro już o jedzeniu mowa… Udało się nam znaleźć fajnie miejsce z pizzą. Taki Subway tylko, że pizza. Wybieracie ciasto, sos, składniki – wszystko pani robi idąc wzdłuż lady – dokładnie jak z kanapką Subway. Strasznie fajne, bardzo dobre i ogólnie warte polecenia!

James nie chciał pizzy, więc potem poszliśmy z nim zjeść… wieprzowinę, oczywiście. I dojrzeliśmy w menu „kielbasa”. Więc zamówiliśmy dla samego zobaczenia jak to wygląda!

Oczywiście, działo się dużo, dużo drobnostek, których nie jestem w stanie spisać i opowiedzieć (no i chłopcy! – ale to w osobnej relacji za jakiś czas). Generalnie feeria barw, wydarzeń i smaków. Cały czas coś się działo, coś robiliśmy. Nasze pobyty w poszczególnych miejscach nie były jakoś bardzo długie: 4-5 dni i tyle. Żeby się nie znudzić, żeby gdzieś dalej się ruszyć…

Dla mnie ważne było np. to, że po raz pierwszy od kilkunastu chyba lat poszłam na basen. No bo nasz aparamentowiec miał siłownię i basen. A że z basenu nikt nie korzystał, to ja z Grzesiem zaatakowałam. Dla mnie takie przełamanie się było dość trudne ale dałam radę!

No i balut! Zjadłam balut! To jajko kacze, w którym jest już zarodek. To narodowa potrawa Filipin, więc musiałam zjeść!

No ale wszystko, co dobre, szybko się kończy.

Tak zaczęła się podróż powrotna. Z chłopcami zabrałam się z wyspy (znów zabawa z bilecikami, papierkami i kasowaniem ich w trzech różnych miejscach oddalonych od siebie o kilka metrów) i wylądowałam w Manili. Oni dostali kilka dni wolnego więcej, więc postanowili jeszcze gdzieś na Tajwan (czy jakoś tak) polecieć. A mnie czekała najpierw dziewięciogodzinna przeprawa do Doha a potem sześć godzin z Doha do Warszawy. Wszystko poszło zgodnie z planem i udało się szczęśliwie wrócić.

Raz jeszcze dziękuję Grzesiowi za to, że wszystko ogarnął. Sama nie dałabym rady!

Wszystko było super i bez zarzutu. Szkoda, że tak szybko minęło. Muszę tam wrócić!

Wypowiedz się! Skomentuj!