Kijów jest jak Warszawa na sterydach. Większy, mocniejszy, szybszy i z dużo większym rozwarstwieniem, które widać na pierwszy rzut oka.

Do Kijowa zaproszono mnie na konferencję dotyczącą szans ruchów LGBT w kontekście akcesyjnych aspiracji Unii Europejskiej. Opowiadałam o polskich doświadczeniach w tym zakresie. Nieważne. Cała konferencja – dla mnie – nudna. Bo to dokładnie to samo, co myśmy przeżywali w Polsce jakieś 8-12 lat temu. Że przedstawiciele władz nie chcą rozmawiać o tematyce osób nieheteronormatywnych, że homofobia w małych miastach i na wsi straszą, że ludzie nie akceptują osób LGBT, trudno zorganizować przemarsz w mieście… No dokładnie to samo, co u nas jakiś czas temu. Więc zaskoczenia żadnego nie ma. Ale wiem, że dla osób LGBT lokalnie na Ukrainie to bardzo ważne wydarzenie. Tym bardziej, że jedno z ministerstw wysłało jakiegoś pomocnika asystenta trzeciego podsekretarza stanu. Nieznacząca osoba ale jednak reprezentująca rząd. Więc to ważne. Spotkanie sponsorowały ambasady, co tym bardziej uniemożliwia rządowi ignorowanie wydarzenia. Tak więc cieszę się, że się odbyło. Dobrze, że też mogłam opowiedzieć o tym, co się u nas dzieje i działo. Ale nie było to najbardziej porywające doświadczenie w moim życiu.

ZDJĘCIA Z KIJOWA MOŻESZ ZOBACZYĆ TUTAJ.

Nie angażowałam się też jakoś specjalnie w życie w kuluarach. Nie miałam ochoty. Chciałam wykorzystać wyjazd na to, żeby popracować, wyspać się, odpocząć. Z tym pierwszym było najtrudniej, bo w Premier Hotel Rus, gdzie mieszkałam, internet nie powalał na kolana. Więc musiałam skupić się na wyspaniu i odpoczywaniu.

Połaziłam po Kijowie. Kiedyś już miałam okazję tu być. Kilka lat temu na konferencji na temat… osób trans, wiadomo. Myślałam, że nic nie pamiętam z tamtego wyjazdu już ale jednak! Gdy zobaczyłam niektóre miejsca, wspomnienia wróciły. Nie jest tak źle z moją pamięcią ;)

Kijów jest miastem mocnym. Powalającym. Jak przystało na postsowieckie miejsce, wszystko tutaj jest wielkie i monumentalne. Nie ma małych uliczek, są tylko wielkie czteropasmówki. Nie ma małych budynków – już przy wieździe do miasta od strony lotniska mijacie na obrzeżach miasta wielkie bloki, mające po 25-30 pięter. Nic, że się sypią. Stoją zgrupowane w wielkie osiedla, w których muszą mieszkać jakieś dziesiątki tysięcy ludzi. Wyglądają jak ferma bloków. Jeden obok drugiego. Jeden większy od drugiego. Albo dwa trzydzięstopiętrowce połączone na samej górze łącznikiem o wielkości pięciu pięter. Nic nie może być małe w Kijowie.

Podobnie w centrum miasta. Jest piękne i szalone. Tysiące billboardów różnej wielkości ozdabiają centrum miasta. A wkoło mieszanka budynków zbudowanych na początku socrealizmu (wielkie, stylizowane na Antyk, wszystkie na jakiś podwyższeniach) i supernowoczesnych wieżowców (w tym jeden z wielkim neonem na 10 pięter u szczyytu). Z powodu wielkich ulic, nie za bardzo jest miejsce na pasy dla pieszych. Dlatego ruch zepchnięty jest do podziemia. Nasze warszawskie podziemie pod centrum czy nawet dworzec centralny mogą się absolutnie schować. Pod Kijowem jest wielkie, olbrzymie miasto. Całe miasto sklepów, stoisk, straganów, straganików. Kwiaty, skarpetki, etui na telefony, sery, telefony, wędliny… wszystko razem niczym barwna mieszanka jak na targowisku Banacha. Feeria barw. Malutkie, mające może po dwa metry kwadratowe klitki, w których siedzą głównie panie. Labirynt pod ziemią, jakich mało. Nie da się tam nie zgubić. Każdy musi choć raz. A jeśli myślicie, że wiecie, gdzie wyjdziecie, to jesteście w błędzie. Poruszania się po mieście i po podziemnym mieście nie ułatwia wcale fakt, że wszystko napisane jest cyrylicą. Nie ma ani słowa w alfabecie łacińskim. Tak więc: powodzenia!

Dzięki przeniesieniu życia pod powierzchnię, samochody jeżdżą, jak chcą. Czarna toyota z przyciemnionymi szybami, która odebrała mnie z lotniska, pędziła w centrum miasta nawet 80 km/h. I czasem ją ktoś wyprzedzał. Nikt nie zawarca sobie głowy, wszyscy popierdalają.

W całym centrum mnóstwo jest kiosków. Takie malutkie budki, każda wyspecjalizowana w czymś innym. Najwięcej, jak sądzę, sprzedaje kawę. Jakby Kijów potrzebował jej wielkich zasobów i ciągłego do niej dostępu. Nie są to jednak jakieś sieciówki. Ot, jedno- lub dwuosobowe metalowe pudełka, w których latem musi być niewyobrażalnie gorąco. Każdy trochę inny od pozostałych – choć kształt i kolor krat jest zazwyczaj ten sam, to jednak wystrój szyb zupełnie inny. A z jednej – już jakoś grubo po 20:00 – napierdalała głośno bardzo imprezowa muzyka. To pewno dla tych, którym sama kofeina nie wystarcza i chcą jeszcze jakoś się stymulować. W innych kioskach papierosy, albo jedzenie, albo gazety. Roztsawione są w odległości może 70 metrów. Szpaler kiosków wzdłuż wielkiej, czteropasmowej ulicy.
Nie ma za to prawie wcale supermarketów. O ile w centrum Warszawy co krok jest Carrefour Express, Biedronka, Małpka, Żabka czy inne tego typu miejsce, to w Kijowie trudno trafić na takowy. Billa, czyli chyba odpowiednik naszej Biedry, znajduje się w odległości 2-5 km jedna od drugiej. Nie ma też – uwaga! – sklepów nocnych. Znaczy są ale nie ma ich tak wiele. O ile u nas łatwiej znaleźć takowy niż kawiarnię o tyle w Kijowie jest dokładnie na odwrót. I kwiaciarnie. Kijów uwielbia sprzedawać kwiaty.

Ludzie, oczywiście, śpieszą się, mijają w pośpiechu. Wszak to stolica kraju – tak musi być.

Nie tylko system podziemi sprawia, że łatwo się zgubić. Warszawa jest płaska – dzięki czemu prawie z każdego miejsca w centrum widać najważniejszy punkt orientacyjny, czyli Pałac Kultury i Nauki. Kijów jest dużo bardziej poplątany i górzysty. Teren wznosi się co chwilę i opada. To oznacza, że jeśli zrobicie z centrum Guliwer swój punkt orientacyjny, to zaraz się okaże, że zakrywa go niewielka, czteropiętrowa kamienica, którą teren wyniósł gdzieś wysoko, wysoko! Nie da się przewidzieć tego, co kryje się za zakrętem. Idźcie i szukajcie – mówi Kijów. I pokazuje niewinne znaki z cyrylicą napisanymi nazwami ważnych punktów.
Dzięki takiemu właśnie wzniesieniu udało się dobrze ukryć Premier Hotel Rus. To zbudowany w czasach sowieckich wielki biznesowo nastawiony obiekt trzygwiazdkowy. Te trzy gwiazdki to tak na wyrost, jak sądzę. Budynek ma ładne sale konferencyjne ale pokoje nie były remontowane od lat 90. XX wieku… Jest czysto ale jednak widać już zużycie mebli czy dywanów. Moloch na 450 pokoi. Ruch w nim straszny, 6 wind, zawsze 3 osoby na recepcji. Przed hotelem wielki, odkryty, nieużywany basen. Kiedyś to musiało być naprawdę fajne miejsce. Teraz, ze swoimi telewizorami kineskopowymi i radioodbiornikiem Wanda 2 wbudowanym w meble… No nie, już nie.
I jedzenie średnie. Co mnie zaskoczyło. Liczyłam jednak na to, że śniadania będą pyszne. Były przeciętne. Obiady też jakieś niedoprawione… Tak więc hotelu Wam nie polecam :)

Dlatego wychodziłam. Poza tym, zawsze to powtarzam: najlepiej poznaje się miasto chodząc jego ulicami. Nie jeżdżąc Uberem (nie ma w Kijowie ale są plany wprowadzenia), nie jeżdżąc komunikacją miejską (choć też można czasem) tylko właśnie chodząc. A skoro o komunikacji miejskiej mowa: Kijów jest super, bo ma trolejbusy. Jestem wielką fanką takowych, bo nie mamy ich w Warszawie. Kijów ma. Nic to, że są stare i brzydkie – ale są. W podobnie złym stanie technicznym jest cały tabor komunikacji publicznej. Brzydkie, żółte kiedyś autobusy grzęzną w korkach pomiędzy nowoczesnymi toyotami a starymi trabantami (tak, widziałam trabanty!). Chodząc po ulicach można też zauważyć, że na tych nielicznych istniejących przejściach dla pieszych na powierzchni w zasadzie wszędzie są liczniki. Odmierzają sekundy pozostałe do końca zarówno zielonego, jak i czerwonego światła. Inna sprawa, że czasem odliczanie zaczyna się od 95. Ale jest!

Chodzenie po mieście pozwala też zauważyć, że Ukraińcy są dumni ze swojego kraju. Jak? Wszystko jest w barwach narodowych. Słupki przy jezdni? Żółto-niebieskie. Barierka na moście? Żółto-niebieska. Ławka przy bloku? Nie inaczej. Wszędzie, gdzie się da, wciskają żółty i niebieski. Co prawda część tych rzeczy jest już stara, ledwo daje radę i dostrzec kolory nie tak łatwo. Ale są!

Z drugiej jednak strony: ukraiński i rosyjski często występują obok siebie. Ja wiem, że nam się wydaje, że to jest w zasadzie ten sam język. Ale nie jest. I dlatego duża część napisów, oznaczeń i wskazówek jest wypisana dwiema cyrylicami. Tak na wszelki wypadek. Zresztą podczas konferencji, która mnie do Kijowa przygnała, zapewniono także symultaniczne tłumaczenie ukraińsko-rosyjskie.

Gdy przybyłam na koniec podróży na lotnisko Boryspol, już przy wejściu skanowano wchodzących ludzi. Bramka, jaka potem znajduje się przy wejściu na teren odlotów, była także przy wejściu na samo lotnisko. Torba skanowana, ludzie przechodzący przez bramkę. Bezpieczeństwo ponad wszystko!

Wewnątrz chciałam sobie kupić kawę. Problemu z miejscem, gdzie można to zrobić, oczywiście, nie było. Wszak kawa jest w Kijowie wszechobecna. Kosztowała mnie ok. 7 zł, co jak na standardy lotniskowe – przyznajcie – jest kwotą bardzo niewielką. Okazało się też, że na lotnisku nie ma problemu z zakupem alkoholu. I nie, nie mam na myśli sklepu wolnocłowego czy baru w strefie odlotów. Nie, nie. Jeszcze w miejscu, gdzie znajdują się miejsca odprawy, czy miejsca, gdzie można kupić bilet, można było spokojnie usiąść i kupić albo kawę albo wódeczkę. Ot, dlaczego nie. Za wszystko można płacić kartą (w hotelu zapłaciłam w ten sposób nawet 25 hrywien!) ale PayPass to nadal pieśń przyszłości. Ani razu nie udało mi się zbliżeniowo uiścić rachunku.

Nie ukrywam, że wsiadając do samolotu Polskich Linii Lotniczych LOT poczułam ulgę. Jednak wszędzie dobrze ale w Warszawie najlepiej.

Wypowiedz się! Skomentuj!