Nic na to nie poradzę, bo rok rocznie grudzień okazuje się być najtrudniejszym miesiącem w roku. Albo jednym z najtrudniejszych. To jednak nie może wpłynąć na fakt, że cały rok 2013 był dla mnie bardzo udany. Czas zaplanować kolejny, prawda?

Impreza w krakowskim Coconie 1 grudnia
Impreza w krakowskim Coconie 1 grudnia

To w sumie oczywiste, że jest w ostatnim miesiącu trzeba brać się za zestawienia, podsumowania, porządkowanie papierów i inne tego typu rzeczy. I byłoby okej, gdyby nie to, że to miesiąc wyjątkowo krótki. Przecież od 24 grudnia już nic się nie dzieje, nikt nie pracuje. A poza tym i tak wszyscy chcą mieć wszystko do tego właśnie magicznego 24 grudnia, więc nie ma znaczenia, co się robi po tym dniu…
Tak więc spędziłam grudzień na tego typu rzeczach. Kończył mi się, dla przykładu, projekt dla dzielnicy Ursynów musiał się zakończyć do 31 grudnia, więc do tego dnia wszystkie umowy, płatności, przelewy i rachunki musiały być gotowe. W normalnych instytucjach zajmują się tym sztaby ludzi, albo przynajmniej wyspecjalizowane jednostki. W Fundacji robię to ja. Tak wyszło, że muszę to ogarnąć.
Ale! Koniec roku to zarazem czas, gdy przygotować się trzeba na nowy. Wszak nowe konkursy, nowe granty, nowe wnioski. Z jednym miałabym niezłą wpadkę. Chodziło o to, że byłam święcie przekonana, że konkurs trwa do 31 grudnia do 12:00. I zaplanowałam, że 30 grudnia wieczorem popracuję nad tym, dokończę wniosek i takie tam. Na szczęście automatyczny system wysłał mi tego 30 grudnia rano maila z przypomnieniem, że tylko do 12:00 można składać wnioski. Więc cały poranek spędziłam właśnie na tym. Udało się (choć nie jest idealnie – już post factum wyłapałam jeden błąd…), ale nerwów miałam co niemiara.
No i inne wnioski także piszę. Tak to jest w świecie ngo…

Odwiedziłam Strasburg! Zaproszono mnie na konferencję podsumowującą LGBT Project Rady Europy. Jednodniowa konferencja sumująca to, co się wydarzyło. Miałam nawet okazję w kilku słowach odpowiedzieć o projekcie „Proste Równanie”, który u nas robiliśmy. Oczywiście, cały wyjazd nie obył się bez problemów… Najpierw na lotnisku Chopina powiedziano mi, że coś dziwnego jest z moim biletem AirFrance KLM, bo nie mam bagażu rejestrowanego w ramach niego ale jak trzeba, to się etykieta drukuje prawidłowo… Okazało się, że KLM ma nową taryfę od maja, w której podstawowy bilet NIE MA bagażu w cenie. Chyba że jest się członkiem ich programu lojalnościowego Flying Blue i wówczas za darmo dodają ów bagaż. Pani na lotnisku odesłała mnie do stanowiska KLM, gdzie niemiły zezowaty pan poinstruował mnie jak na iPadzie udostępnionym się zarejestrować. Zrobiłam to i powinno być okej. Powinno, ale w Amsterdamie podczas przesiadki okazało się, że nie jest. Znów musiałam podejść do Transfer Desk, by pani ogarnęła, że wszystko jest okej. Dotarłam do Strasburga około 22:00. Szczęśliwa wsiadłam w taxi, która mnie pod mój hotel zawiozła. Wybrałam sobie taki mały, awangardowy w latach 60. XX wieku hotel dosłownie 600 m od Pałacu Europy, gdzie odbywać się miała cała konferencja. W hotelu niespodzianka: panowie, którzy ze mną lecieli, też tu się zatrzymują. I mają jakiś problem z rezerwacją. Moja poszła bezproblemowo. Miły pan zaprowadził mnie do pokoju, gdzie okazało się… że nie jest on posprzątany. Najpierw próbował mnie przekonać, że jest inaczej, ale gdy okazało się, że w WC na podłodze leżą ręczniki, żarty się skończyły. On nie był władny, na szczęście na dole była jeszcze pani, która ogarniała sprawę i załatwiła mi po dłuższej chwili nowy pokój…
Konferencja poniedziałkowa przebiegła spokojnie. Wszystko zgodnie z planem, mili ludzie, dobre jedzenie. Wieczorem udaliśmy się na kolację w takim LGBTQ-miejscu, które okazało się być bardzo miłe. Ale wszyscy ewidentnie zmęczeni, bo nikt nie miał ochoty za długo siedzieć ani w miasto iść. Ja też nie. Tym bardziej, że to poniedziałek był a Strasburg jest nudny nawet w weekendowe noce. Po drodze na kolację poznałam się lepiej z przedstawicielem Biura Rzecznika Praw Obywatelskich (może się przydać!) oraz… namówiłam go i Wiktora na grzane wino! Bo, oczywiście, Strasburg jako stolica Świąt Bożego Narodzenia, szczyci się małymi targami na każdym większym skwerze, gdzie między innymi to można kupić. Ale tylko do 20:00, bo potem już wszystko zamknięte…
Wróciłam do hotelu około 23:00 i okazało się, że – uwaga! – mój pokój w pierdolonym czterogwiazdkowym hotelu nie był sprzątnięty. Możecie sobie wyobrazić moją emocję… Ale że już późno, to awantury robić nie chciałam. Po prostu Hotel Villa Novarina w Strasburgu OMIJAJCIE szerokim łukiem.
Następnego dnia wylot. Wiktor Dynarski leciał ze mną, więc od razu raźniej. W Strasburgu na lotnisku okazało się, że jego odprawili na oba loty bez problemów a mnie… oczywiście, że nie. Bo był overbooking w samolocie Amsterdam-Warszawa i musiałam się tym zająć na lotnisku Schiphol. Na szczęście przy Transfer Desk był bardzo miły stary pedał, który flirtując ze mną ogarnął sprawę. Okazało się, że jednak nie będzie problemu i nie przesadzą mnie do klasy biznes z powodu braku miejsc… Wróciłam więc normalnie, standardowo ale już w tym momencie bezproblemowo. Tylko po to, żeby w domu w ciągu 15 min ogarnąć się i wybiec na UW…

W grudniu Queer UW zorganizowało spotkania dotyczące gender. No i queer, ma się rozumieć. Nasz dwudniowe „Kody Genderu” okazały się być bardzo udane. I nie chodzi mi tylko o frekwencję, ale także o to, jak naukowo wszystko poszło. Też było z tym problemów co niemiara, bo się okazało, że w grudniu wszyscy chcą wyjechać/odpocząć/przygotować się do Świąt. Nie powinno to być zaskoczeniem, ale jakoś nie zastanowiliśmy się nad tym wcześniej. Tak więc prosiliśmy bardzo mocno ekspertki i ekspertów o zjawienie się na miejscu – z sukcesem! Dyskusja okazała się być fascynująca. Na tyle, że seminarium planowane na dwie godziny trwało dobre 2:40 (bez przerwy!) a i tak nikt nie chciał wychodzić z sali. Całą relację przeczytać możecie na stronie queer.uw.edu.pl – polecam, bo nawet jak ktoś nie był, to wynieść może z niej pewne elementy.

Studia doktoranckie się komplikują. Sprawa wygląda tak, że mam już nowego chętnego na promowanie mnie. Mam nowy temat. Mam nowe fragment i nową koncepcję spisaną. Wszystko cacy. Chcę się teraz wznowić. Mogę, bo regulamin pozwala na to. Jest tylko jeden problem: osobą decydującą o wznowieniu jest… moja była promotorka. A jej zdaniem wznawianie się tak w trakcie roku nie przejdzie. Oczywiście, znacie mnie, sprawdziłam przepisy i okazało się, że nie ma niczego regulującego tę kwestię. Ba! Powiem więcej! Jedyną rzeczą, jaka reguluje wznawianie się na studia doktoranckie jest zapis mówiący, że decyzja w tej sprawie należy do kierownika studiów doktoranckich. I tyle. Moje zadanie: przekonać ją, że może mnie wznowić od nowego semestru. Pierwsze podejścia już za mną, ale nadal nie udało mi się przekonać jej, że tak jest okej. Zobaczymy. Trzymajcie kciuki. Swoją drogą: myślałam, że najtrudniejsze będzie znalezienie nowego promotora. Okazuje się jednak, że nie. Że walka z formalnościami. Ale dam radę.

Byłam w domu rodzinnym na Święta. Na początek się wkurwiłam, bo mój ukochany InterCity miał ponad 30 min spóźnienia! Więc bardzo źle! Potem jakoś już poszło. To była pierwsza Wigilia, gdy moje obie babcie wiedziały, że jestem transem. Czy tam pedałem. Myślę, że im wszystko jedno. Lokalna gazeta jakiś czas temu napisała o mnie. Ze zdjęciem. I „cytatami” z pewnego serwisu internetowego. A ponieważ naruszyło to moje dobra osobiste, to przed Świętami do odpowiedniego sądu trafiło dokładnie 250 stron pozwu cywilnego…
Sama Wigilia przebiegała śmiesznie. Jedna z babć (nie spędzamy razem Świąt, kontakt mamy słaby) zadzwoniła do mnie tego dnia (mama ma imieniny, chciała złożyć życzenia) a gdy usłyszała, że ja jestem w domu rodzinnym, złożyła mi życzenia. Powiedziała też: „I pamiętaj: rób swoje na resztę – za przeproszeniem – kładź laskę.” Zaskoczyła mnie pozytywnie. Druga z babć była na Wigilii tej samej, co ja. Składając mi życzenia powiedziała m.in.: „I żeby ci się odmieniło, żebyś się odmienił…” Na co rezolutnie odpowiedziałam: „Jeszcze bardziej?!” Poza tym wieczór udany. U mojego brata w domu, co było nowością. Nowością było też to, że pojawiło się wino. Bo zazwyczaj w mojej rodzinie temat alkoholu 24 grudnia wywoływał tylko jedną reakcję: absolutnie nie! Nie wiem czemu w tym roku jakoś bez słowa sprzeciwu nagle się to pojawiło… Ale nie protestowałam!
W pierwszy dzień Świąt zaproszono mnie na chrzest córki mojej kuzynki. Poszłam, bo co mi tam. Najpierw uroczystość w małym wiejskim kościółku (nadal pamiętam wszystkie modlitwy, odpowiedzi i takie tam…). Potem uroczystość w jakiejś nowej restauracji. Spodziewałam się małego obiadu, jakiegoś ciasta i tyle. Ale nie, o nie! To była impreza na pełnej kurwie! Wódka się lała, jedzenie donoszono! Super było! Okazało się, że nowy mąż mojej kuzynki (wcześniej nigdy go nie poznałam…) czyta mojego facebooka i inne takie. Śmiesznie tak jakoś. Ale napiłam się, najadłam… Zadowolona!
Wieczorem wybrałam się do Szczecina. Musicie wiedzieć, że choć to blisko od mojego rodzinnego miasta, to jednak PKP tnie połączenia i nie tak łatwo wieczorem wrócić… Na wyjazd namówił mnie Marcin, którego poznałam podczas ostatniej wizyty w domu rodzinnym. Ładny chłopiec, który właśnie zaczyna pracę w nowym gejowskim miejscu – Małym Amsterdamie. Śmieszny taki skromny i przytulny pub z niewielkim darkroomem na terenie Starego Miasta. Od razu powiedziałam mu, że jeśli przyjadę, to ma mnie na głowie do 4:00 nad ranem, bo wówczas mam pociąg… I nawet dał radę. A w samym Małym Amsterdamie śmiesznie się zrobiło, bo poznałam właściciela, potem pojawiła się jedna drag queen znajoma, druga… Było przyjemnie. Starałam się nie upić, bo wiedziałam, że czeka mnie dość wczesna pobudka.
Ostatni dzień Świąt spędziłam w domu. Odwiedziła mnie rodzina brata. Mama przygotowała całe jedzenie wcześniej, a jako że w pracy była, ja zajmowałam się obsługą gości. Było sympatycznie. Oczywiście, moje ciasto też się pojawiło. Wszak w rodzinie tylko ja piekę. Co więcej, wygrałam mój nieoficjalny doroczny wyścig z siostrą mojej mamy na to kto zrobi więcej ciast na Święta. Ona w pracy je spędziła, więc nie robiła żadnego (córka jej upiekła) a ja tym jednym wygrałam! Oczywiście, nagrody nie ma. Chodzi o honor.

Do Warszawy wróciłam w sobotę 28 grudnia samolotem. W czerwcu zarezerwowaliśmy ten lot i kosztował nas mniej niż pociąg, więc z Gackiem i Gasiąspyrką tak właśnie się wybraliśmy. Udany, krótki lot. Co ciekawe: w Eurolocie nie podają kawy! Tylko woda i herbata. #PolskaJestBardzoBiedna

Imprezy w tym miesiącu okazały się bardzo udane. Ale też i bardzo kosztowne. To jednak jest tak, że jak się więcej zarabia, to i się więcej wydaje… Aż czasem mnie serce boli (żart – wiadomo, że nie mam serca… mam bloga!) jak widzę na rachunku uciekające setki złotych. No, ale cóż… a na co miałabym wydawać?

Oczywiście, sylwestra spędziłam, jak zwykle – sama w domu. No, sama nie do końca, bo Ola36 na seksczacie poznała wielu miłych młodzieńców. Jeden z nich okazał się być szczególnie wart uwagi, przez co spędził przed kamerką aż pięć godzin do 10:00 rano 1 stycznia 2014. Taka sytuacja. Nie obyło się bez alkoholu. Przecież nie obiecuję nigdy, że spędzę ten czas na trzeźwo…

Krótkie podsumowanie roku 2013 obiecuję! W weekend spróbuję!

Wypowiedz się! Skomentuj!