Naderwana naklejka na moich drzwiach (nad logo Meliny)
Naderwana naklejka na moich drzwiach (nad logo Meliny)

Nie przypuszczałam, że tak szybko przyjdzie mi stanąć w jej obronie. Ale okazuje się, że nawet najmniejsze symbole kojarzone ze środowiskiem LGBT przeszkadzają ludziom dokoła. I wówczas pojawiam się ja.

Bo że namawiam Was do eksponowania obecności za pomocą tęczowych symboli, to chyba wiecie, prawda? Nie jest tak, że innych namawiam a sama nie robię tego samego. Uważam, że ważne jest zaznaczanie w ten sposób przestrzeni, mówienie: ona należy także do nas. Nie ma łatwiejszego i lepszego sposobu na zrobienie tego, jak za pomocą sześciokolorowej flagi. Dzięki pomysłowości Gilberta Bakera, który dokładnie 30 lat temu stworzył projekt pierwszej (wówczas jeszcze ośmiokolorowej) flagi dla ruchu gejowsko-lesbijskiego, mamy czym i o co walczyć.

Pierwszy raz z usuwaniem flagi spotkałam się osobiście w 2010 roku podczas Europride. Pisałem już, jak sprzed Pride House’u, który mieścił się w Nowym Wspaniałym Świecie na rogu Nowego Światu i Świętokrzyskiej, ktoś notorycznie zrywał tęczową flagę znad drzwi. To miał być symboliczny gest, który mówi: „nie, nie możecie tu być – a jeśli chcecie być, to się chowajcie i nie dajcie po sobie poznać”. Miał być to więc gest symbolicznego wepchnięcia nas wszystkich znów do szafy. A na to się zgodzić nie możemy. Nie wiem, jak w waszym przypadku, ale mnie coming-out kosztował wiele. Nie tyle może stresu, co konsekwencji. I nie zamierzam się z tym cofać ani o krok.

Kolejną próbą usunięcia tęczowości, z jaką się spotkałam, jest oczywiście tęcza na pl. Zbawiciela. I choć – jak już pisałam na blo i na queer.pl – nie jest ona pomyślana przez autorkę jako coś związanego z ruchem LGBT, to właśnie z powodu tego skojarzenia jest podpalana. Ponownie, jako gest mający na celu likwidację obecności pedalstwa w przestrzeni publicznej. Kolejne podejście, które chce nas zepchnąć w sferę prywatną, wygonić z ulicy. I nie ma znaczenia, że tęcza była pomyślana jako symbol czegoś innego. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby przecież podpalać tęczy, która jest oznaką szczęścia, prawda? Możnaby się zastanawiać, czy nie podpalają jej ateiści, którym przeszkadza, że jest symbolem przymierza Jahwe z ludźmi. Ale od takiego rozumienia kościoły okoliczne się odcinają a wierne i wierni protestują przeciw kawałkowi sztuki w centrum placu. Ale już tęcza, jako symbol osób LGBT i ich postulatów jest idealnym kandydatem do ataków. Do pokazania „fuck you” tym, których ma niejako obrazować.

Okazuje się, że nie tylko tak publiczne prezentacje są celem ataków. Na drzwiach do mojego mieszkania znajdują się dwie naklejki – jedna to logo Meliny (okrągłe i różowo-fioletowe ze stylizowanym napisem Melina) oraz… no właśnie, tęczowa flaga. Przez długi czas był to kontur Polski pomalowany w tęczowe pasy. Do czasu. Okazuje się bowiem, że taki znaczek na moich drzwiach przeszkadza dresąsiadowi. Nie ukrywam, że mamy skomplikowaną relację. Jemu przeszkadza fakt, że jestem transem (wg jego słownika: „cwelem”), że pojawiają się u mnie moi pedalscy znajomi (w jego słowniku: „cwele”) oraz że organizuję imprezy, które zakłócają ciszę nocną (w jego słowniku: „cwelowskie imprezy”). On handluje marihuaną, więc przeszkadza mu, gdy moi goście nie zamykają bramki do naszej części klatki schodowej, bowiem wówczas jego klienci podchodzą aż pod jego drzwi. On mi groził, ja złożyłam zawiadomienie, on był przesłuchiwany… No, takie tam. Ostatnio jednak z moich drzwi zniknęła tęczowa Polska. Bezzwłocznie uzupełniłam brak za pomocą zwykłej naklejanej tęczowej flagi. Ta również zniknęła po kilku dniach. Domyśliłam się, że nie zabiera jej nikt z sąsiadów dla własnego użytku (jeśli tak jest, to nawołuję o zgłoszenie się po prostu do mnie: podzielę się naklejkami!) ale że komuś przeszkadza. Stawiałam na dresąsiada, ale z braku dowodów nie chciałam go zbyt łatwo oskarżać. Do czasu. Ostatnio, gdy znów mnie zobaczył, coś tam sobie pokrzyczał. Ale moją uwagę zwróciła kwestia z naklejkami. Odniósł się bowiem do nich (w jego słowniku: „cwelowskie naklejki”) i stwierdził, że nie ma nie miejsca na moich drzwiach (pozwalam sobie użyć poprawnej polszczyzny, relacjonując jego bełkot).
A więc już jasne: to on zrywa naklejki. To on chce w ten sposób znów przejąć przestrzeń symboliczną. Chce pokazać, kto w tym dyskursie (a więc w dyskursie naszej klatki schodowej) jest na pozycji dominującej. On. A nie jakiś trans (w jego słownik: „cwel”). I choć sama naklejka go nie dotyczy (jest na moich drzwiach, których on nawet nie mija w drodze do swojego mieszkania!), nie każę mu naklejać na jego drzwiach ani nie mówię, że jest jedynym dozwolonym elementem w bloku, to jednak drażni go. To jest właśnie siła symbolu. Nie chodzi o jego autentyczną obecność ale o to, co niesie za sobą. Nie chodzi o signifiant a signifié. Nie chodzi o tęczową naklejkę na drzwiach, tylko o to, co ona ze sobą niesie. To mu przeszkadza. To chce wymazać z obecności. Wszak on wie, że ma fizyczną przewagę nade mną. Wie, że „nie mogę mu nic zrobić”. Wie, że dlatego odwołuję się do autorytetu władzy państwowej – do autorytetu policji i prokuratury. Ale nadal czuje się zagrożony przez tęczę. Przez małą, kolorową naklejkę.

Że się nie dam, to jasne. Nikt nie będzie naklejki z moich drzwi usuwać. Na razie odnawiam ją za każdym razem, gdy zerwie. Na szczęście udało mi się przez te lata kilka takowych zebrać. Jasne, nie mogę go tym razem formalnie do odpowiedzialności pociągnąć. Wszak, choć jest chamem i bucem, to nie popełnia w ten sposób czynu zabronionego przez prawo. Myślę sobie, że to o tyle dobrze, że wie, iż nie może już bezkarnie zachowywać się wobec mnie, jak chce. Że musi posuwać się do wybiegów, do „zabaw w kotka i myszkę” a nie bezpośrednich ataków.
Ostatnio nakleiłam nową tęczę. Tym razem złączoną z flagą Rosji i kółkami olimpijskimi. Takie coś dostałam w Montrealu. „Zwykłe” tęczowe naklejki zostały mi trzy. W tym jedna w kształcie serca. Oczywiście, wczoraj okazało się, że tęczowo-rosyjską naklejkę też próbował usunąć. Nieskutecznie.

Następną naklejkę, jaką przykleję, pokroję na małe kawałki. Taki numer robili kiedyś rowerzyści, naklejający na samochodach zaparkowanych na ścieżkach rowerowych ostrzeżenia. Takie naklejki trudno usunąć, bo składają się z dziesiątek czy setek małych kawałeczków. Jasne, to też jest do zrobienia, ale zajmie więcej czasu i energii.
Kolejną naklejkę przykleję z użyciem superglue czy innego cyjanoakrylatu pod naklejką. Żeby jednak było jeszcze trudniej.
A ostatecznie? Ostatecznie zamierzam namalować flagę na drzwiach farbą. Tym razem nie będzie to mała naklejka o wymiarach 3×5 cm, tylko wyjebana, trwała, wielka, sześciokolorowa flaga.

Bo nie pozwolę się znów schować do szafy.

Wypowiedz się! Skomentuj!