Śpię na Damianie w barcelońskim metrze
Śpię na Damianie w barcelońskim metrze

Z jednej strony bardzo lubię wyjazdy z dużą grupą znajomych, ale z drugiej – zawsze się długo opieram i muszą mnie namawiać. Nie inaczej było w przypadku Barcelony.

Fotki z wyjazdu na moim fotoblogu TUTAJ.

Bo Gacek i Andżela mają taki zwyczaj, że w wolnym czasie wyszukują tanie loty do różnych miejsc na świecie. No dobra: w Europie. Więc raz na jakiś czas coś znaleźć muszą. Tak było i w przypadku Barcelony. Lot wykupiliśmy już dawno, płacąc za niego jakieś symboliczne 300 zł czy coś koło tego. Dałam się namówić tylko dlatego, że obiecali, że znajdą coś nie w środku lata. Wówczas bowiem umarłabym na miejscu i radości z wyjazdu miałbym tyle, co nic. Muszę przyznać, że pora środkowo-październikowa mi bardziej odpowiadała. Choć na miejscu okazało się, że i tak trafiliśmy całkiem w porządku z pogodą. W ciągu dnia temperatura nie spadała poniżej jakiś 23 st. C a w nocy chodzić mogliśmy w koszulkach. Zero deszczu. Więc idealnie dla nas. (Choć ja oczywiście wolałabym jednak kilka stopni mniej… Ale nie mogę narzekać!)

Wylecieliśmy w środę po południu. Oszczędne szmateksy oczywiście nie chciały bagażu rejestrowanego ale ja powiedziałam, że w podręczny się nie zmieszczę. Zwłaszcza, że mieliśmy w WizzAir tylko mały podręczny (bo wiecie, że tam są dwie wielkości?). Na szczęście nie byłam sama, więc w trzy osoby wzięłyśmy jeden takowy. Wystarczyło, choć na lotnisku Chopin Airport robiliśmy zamieszanie z dopakowaniem wspólnych rzeczy… Ale to było nic.
Podczas lotu nie darowaliśmy sobie… wódeczka była grana. Oczywiście w WizzAir nie wolno mieć swojego alkoholu. Ale tym się nie przejmowaliśmy za bardzo. Drinki z wódki i coli piliśmy całą trzygodzinną drogę. Na miejsce dotarliśmy, gdy powoli się ściemniało.

Wynajęty przez nas apartament był bardzo duży i bardzo ładny. Szkoda tylko, że nie wiedzieliśmy, że właściciel jest policjantem i że cały blok to blok policyjny… Swoją drogą: gdyby porównać to do mieszkań polskich policjantów, to znów należałoby podkreślić, że Polska jest bardzo biedna. Duży salon, 4 sypialnie, wielki taras, dwie łazienki z ubikacją, kuchnia i przybudówka. Taki to pożyje.
Tej nocy za wiele już nie robiliśmy. Zmęczenie dało się we znaki. Mnie dało się podwójnie, bo po spożyciu dużych ilości alkoholu, nad ranem zwymiotowałam w pokoju. Na łóżku obok spał Damian, ale jakoś przetrwał moją wpadkę. No cóż, nikt we mnie nie wlewał, prawda? Moja wina, moja sprawa i moja wpadka.

W czwartek ruszyliśmy na miasto. Część zwiedzania. Ja nie jestem fanką, dlatego raczej trzymałam się z daleka. Wchodzenie do starych budowli zazwyczaj mnie nie bawi. Z wielu powodów: w internecie są zdjęcia, które pozwolą mi zobaczyć miejsca, do których normalnie ludzi nie wpuszczają. A poza tym zdjęcia są na tyle dobre, że w porównaniu z moją wadą wzroku wobec przedmiotów oddalonych ode mnie na więcej niż 150 cm mają z góry wygraną w ręku… No, ale że grupa chce, niech grupa ma. Dobrze, że Damian nie chciał też za bardzo Sagrada Familia oglądać i w kolejce do środka stać. Poszliśmy zjeść późne śniadanie. Grupa ostatecznie też zrezygnowała…
Z naszego rozdzielenia się jednak wyszło coś dobrego. Oni gdzieś latali, zaliczali miejsca (w myśl masochistycznej zasady turystycznej: „trzeba zobaczyć wszystko”), my piliśmy piwko i cydr w różnych miejscach w Barcelonie (ale zawsze blisko metra!). Oglądaliśmy okolicę, świetnie się bawiliśmy, żartowaliśmy… No, miło spędziliśmy ten czas. Oczywiście, jak nam się wydaje, w Hiszpanii też nie wolno pić na ulicy. Ale jakoś takie zawsze mam przeczucie, że jednak za granicą policja na pewno będzie łaskawsza, jakby co. Nie musieliśmy tego sprawdzać na szczęście. A piliśmy naprawdę cały czas. Od sklepiku, w którym kupowałyśmy piwko do kolejnego sklepiku, gdzie kupowałyśmy kolejne piwko… I bez problemu.

Dotarliśmy też do Muzeum Erotyki. Zachęciła nas do wejścia Marylin Monroe, która machała do nas z balkonu. Okazało się, że muzeum może nie jest wielkie, ale za to śmieszne. We trójkę się tam doskonale bawiliśmy, przymierzając różne stroje, dotykają figurek i zachowując się jak małe dzieci. No, ale trzeźwe nie byłyśmy!
Ostatecznie cała grupa trafiła nad morze. Spędziliśmy tam trochę czasu, delektując się piękną pogodą, swoim towarzystwem no i sangrią…

Najbardziej krejzi okazał się jednak piątek. Dzień minął nam, znów, na spacerach, zwiedzaniu i robieniu zdjęć. Z którym zresztą, miałam wrażenie, grupa przesadza. Tak, jakby sensem całego wyjazdu nie było doświadczenie tego, co można było doświadczać, tylko zrobienie fotek na insta i na fejsa. Oglądanie, poprawianie, ponowne robienie i awantury z powodu tego, że ktoś źle wyszedł na zdjęciu i się na nie nie zgadza by ją gdziekolwiek publikować. Oraz pilnowanie, by wszyscy obecni zlajkowali dopiero co wstawione zdjęcie danej osoby… Nie, no to akurat mnie męczyło.
Piątkowa wizyta w Parku Guell też mnie zmęczyła – o tyle, że bardzo, bardzo długo szliśmy. Za to spodobało mi się tam kilka rzeczy. Może mniej architektura, bo to mnie zawsze mniej jara – bardziej ludzie. W pewnym momencie mijaliśmy jakiś zespół, który sobie grał. Po prostu stali/siedzieli i grali. Przy nich mnóstwo dzieci tańczących do muzyki i jeden z muzyków animujący całą gawiedź. To było super. Energia, jaka płynęła z tej zabawy i rytmu, jaki wygrywali, była niesamowita.
Spędziliśmy tam sporo czasu, ale potem przenieśliśmy się na bardziej nam znane tereny. Gacek i ja odłączyliśmy się od grupy, bo chcieliśmy iść do domu się szykować na wieczór i chwilkę odpocząć. Wódeczka była grana. Dobrze, że znalazłam piękne, ozdobne kieliszki, jakie właściciel miał w mieszkaniu. Od razu się wszystko z nich lepiej pije.

Wybraliśmy się po jakimś czasie z Szymonem jeszcze. Nie pamiętam już jak, ale poznaliśmy parę pedałków. Jeden naprawdę słodki. Zabrali nas do jakiegoś pubu. Bawiliśmy się tam chwilkę z nimi, chwilkę bez nich… Drink gonił drink. Potem – jako że wejściówka do pubu upoważnia do wejścia do klubu tej samej sieci – przeniosłyśmy się właśnie tam. I tu powoli moja pamięć zaczyna szwankować. No co? Człowiek ma prawo się lekko najebać.
I tej nocy całowałem się z ładnym chłopcem. Przynajmniej tak mi mówi Gacek. A że kolega tamtego chłopca robił zdjęcia, to na pewno są gdzieś na facebooku. Jeśli kiedykolwiek znajdziecie mnie na fotce całującego się z Hiszpanem, dawajcie znać!
To jednak nic w porównaniu z tym, co działo się dalej. Dziewczyny nasze, które we trójkę wybrały się w miasto, wróciły do domu same. Zapłakaną Gasięspyrkę zgarnęliśmy z Gackiem z ulicy i odwieźliśmy do domu. Po Zawieszkę trzeba było jechać (ile ja wydałam na taxi?!) a co gorsze: wracać w 5 osób. Oczywiście była już awantura z kierowczynią taxi… Kocykowa zaś do domu wróciła później, bo poznała jakiegoś Hiszpana i postanowiła sobie poużywać. Zresztą, może dodam, Gasiaspyrka też poużywała ale nie w tym momencie i nie z Hiszpanem. Na dodatek okazało się, że nie możemy wejść do mieszkania, bo tam już wszyscy śpią i nie reagują na pukanie ani na telefony. Zmusili mnie do ostateczności, czyli kopania w drzwi. Po pierwsze: podziałało. Po drugie: sąsiadka z naprzeciwka wyskoczyła i zaczęła na mnie i na dziewczyny się drzeć (nadmieniam, że ciszy nocnej już nie było!). Potem dołączył do niej mężczyzna. A potem jeszcze ich córka. I tak darli się na nas po hiszpańsku. Prosiłam, żeby po angielsku, ale oczywiście nie znali. Więc zaczęłam krzyczeć na nich po polsku… Aż weszliśmy do mieszkania. Zresztą to nie był koniec nocy, bo potem jeszcze doszło do wielkiej awantury, po której nastąpił koniec miłości Gacka i Szymona.
Taka tam noc w Barcelonie.

Następny dzień (spałam może ze 4 godziny…) zaczął się od gróźb właściciela mieszkania, że w związku ze skargami sąsiadów na hałas, musimy się wynieść już tego dnia. Stres u niektórych odbiera zdolność myślenia. Na szczęście potem wpadł, pogadał (po hiszpańsku, którego nikt z nas nie zna…), pogroził i tyle. Można było wyjść w miasto. Ponieważ nie udało mi się dobrze wytrzeźwieć w nocy, postanowiliśmy wszyscy, że nie będziemy przerywać naszego ciągu alkoholowego.

Swoją drogą: w Hiszpanii naprawdę bardzo mało ludzi mówi po angielsku. Bardzo mało. Że słabo, to inna sprawa i drugorzędna. Ale mało kto w ogóle! Nie było łatwo. Co prawda Zawieszka niby jakieś tam lekcje liznęła, ale to za mało. Więc musiałyśmy sobie jakoś, jakoś radzić…
Dobre za to było to, że znalazłyśmy Primarka. Trochę przypadkiem, ale jednak. Więc obkupiłam się jak głupia. Nie lubię robić zakupów ciuchowych. Denerwują mnie: przymierzalnie, ludzie i ceny. W Primarku ostatnie odpada. Z pierwszym radzę sobie tak, że niczego nie przymierzam. I zostają tylko ludzie. Dlatego ci, co mnie znają, wiedzą, że ja raz na pół roku (jak nie rzadziej) jadę na jakieś duże zakupy, poświęcam na nie dużą część dnia i tyle. Tutaj planu takiego nie było, ale skoro była okazja…

Sobota była ostatnim dniem, gdy miałam okazję spróbować hiszpańskiego jedzenia – tak przynajmniej sądziłam. Bo grupa, oczywiście dla oszczędności, stawiała cały czas na McD i inne mu podobne. A rano na pizzę z zamrażalnika… Więc zamówiłam w jednej z restauracji pyszny makaron z krewetkami i homarami. Pyszne było, więc chcę o tym pamiętać.
Spacer nasz tego dnia skupił się na plaży. Na szczęście nie na długo. Przecież wieczorem impreza. Tak, tak, mimo wszystko, znów poszliśmy na imprezę. Tym razem ja trzymałam się z Gackiem. Dotarliśmy najpierw do tego samego klubu, co nocy poprzedniej. Okazało się, że w piątki jest tam dość pusto. No, bez przesady, ale w porównaniu z piątkiem, owszem. Okazało się też, że w siostrzanym klubie (wejście znów na tę samą wejściówkę) jest tłum. Przenieśliśmy się. I tam, rzeczywiście, znów szał. Mnóstwo ludzi, zabawa, muzyka… Tak, tak, tak. Jestem uzależniona od klubów i od imprez, wiem to.
Na miejscu Gacek poznał miłego chłopca. Okazało się, że z… Izraela! Dobrze się ten… dogadywali. Więc razem się bawiliśmy. Był ze znajomym, więc i ja miałam do kogo gębę otworzyć. Po dłuższym jednak czasie i znajomy znalazł sobie nowego kompana, z którym się też dogadywał… Odprowadziliśmy Izraelczyka pod hotel i wróciliśmy do domu o 7:30.

Do 11:00 trzeba było opuścić mieszkanie… Więc snu znów mało. Zbieraliśmy się rano w popłochu. Właściciel odebrał mieszkanie i wyszliśmy. Dopiero potem zaczął się do nas dobijać z (częściowo słusznymi) pretensjami. No, ale było minęło.
Poszliśmy nad morze. Grupa uparła się, żeby iść do oceanarium. Ja byłam na nie. Na szczęście Gasiaspyrka też, więc razem postanowiłyśmy jechać kolejką linową nad Barceloną. Fajna sprawa się wydawała. Dopiero po dotarciu na miejsce (już z poobcieranymi nogami, bólem łydek i ogromnym zmęczeniem) zorientowałyśmy się, że płatność tylko gotówką a my takowej w odpowiedniej ilości nie posiadamy. I nasze nadzieje spełzły na niczym. Niezadowolona z oceanarium grupa wróciła i wspólnie ruszyliśmy dalej. Okazało się, że mamy czas na dobre jedzenie. No a potem już tylko droga na lotnisko i znów podróż z drinkami w dłoni…

***

Oczywiście, nie da się opowiedzieć tego wszystkiego, co się działo. Mój wpis to bardziej zbiór faktów, które zapamiętałam… To, co tworzy udany wyjazd to ludzie. Dlatego lubię wyjazdy grupowe: nawet jeśli ktoś ma zjazd energetyczny, zawsze znajdzie się ktoś, kto akurat jest u szczytu i ma ochotę się bawić. Nigdy nie jest nudno. Zawsze ktoś powie coś głupiego albo coś debilnego zrobi. Tak jak dziewczyny, które założyły się o 100 euro, że wejdą do pawlacza w jednym z pokoi. Albo fakt, że założyłyśmy zespół Wesołe Grubaski i napisałyśmy już nawet słowa pierwszej piosenki… To duperele, małe radości, które składają się na całość wrażenia, jakie pozostaje.
Wróciłam zadowolona, wykończona, niewyspana, obolała, roześmiana, lekko pijana. I takie wspomnienie Barcelony zostanie w mojej głowie.

Wypowiedz się! Skomentuj!