Test Milczenia
Test Milczenia

Znów to zrobiłam. Test Milczenia. W zasadzie od razu znałam jego wyniki, ale jakoś mimo wszystko nadal to robię. Sprawdzam czy mam rację. Mimo tego, że wiem, że za to sprawdzenie przyjdzie mi sporo zapłacić.

Ale zanim o teście, to może o weekendzie? Żeby jakimś radosnym akcentem zacząć. Bo weekend był dość szalony. I to dość zaskakujące, bo się taki nie zapowiadał. I pewno na razie takich kolejnych nie będzie, bo jednak muszę poogarniać pewne sprawy. A na to potrzeba czasu spokojnego, wolnego od codziennego ganiania i biegania. Tutaj projekt unijny, tutaj warsztaty z zarządzania różnorodnością, tutaj program praktyk dla studentów i studentek… No nie, nie. Dni robocze nie sprzyjają. Już nie powiem, ile czasu w pokoju porządnie nie sprzątałam…
Wracając do minionego weekendu: pojechałam do Glam, lekko wstawiona jakimś winem czy innym wermutem, który w domu piłam pracując wieczorem. I zaraz przy wejściu spotkałam Janusza z Krakowa, który – jak się okazało – akurat grał spektakl w Warszawie, więc postanowił odwiedzić ten klub. Jako że jest właścicielem najlepszego gejowskiego klubu w Polsce, krytykował Żurawią 22 na prawo i lewo. Ale pił, bawił się i nie chciał iść do domu, gdy znajomi go ciągnęli. I dobrze, sen jest dla cieniaków. Zaraz też spotkałam Kamila, który miał ochotę tańczyć ze mną. W sumie to mam takie wrażenie, że śmiałość w kontaktach interpersonalnych w zetknięciu z moją skromną osobą uzyskuje tylko po znieczuleniu się alkoholem – co wcale mnie nie dziwi. Nie zapominajmy, że jestem za gruba i za stara. Na wiele rzeczy. A może na wszystko poza imprezowaniem. Tak czy owak, tańczyliśmy.
Nie zabrakło Michauke, który razem z Mateuszem (oczywiście, że z nim) się upijał. Michauke jest szczupły, więc okazuje się, że trzy czy cztery piwa potrafią go rozłożyć. Tak było tej nocy. Ale wyglądał słodko, mimo wielkiego, olbrzymiego pryszcza na nosie. Więc Michauke odpadł stosunkowo szybko. Razem z Mateuszem. Janusz też w końcu jednak się do domu zebrać musiał. A na sam koniec Kamil też zniknął. Zostałam sama, dopiłam drinka albo i dwa. Byłem trzeźwy. Miałem się zbierać, ale wychodziła jakaś grupa w której znalazł się ładny chłopiec. Patrzę na grupę, patrzę na chłopca… no, oczywiście, że mi się podoba. Więc jakoś nawiązała się głupia, prosta wymiana zdań. Niedługa, bo oni chcieli iść. A on zapytał, czy ja chcę iść z nimi. Jako że miałam zapłacony rachunek, powiedziałam, że mogę iść. Że chętnie, że czemu nie.

Pojechaliśmy całą grupą do Centrum. Było już jasno. Wpadliśmy do jakiegoś dziwnego namiotu-klubu, który już zresztą zamykali. Ale nas, ma się rozumieć, obsłużono. Zamówiliśmy butelkę wódki. Czy jakoś tak. Podali nam niedobre, wyschnięte cytryny do zagryzienia. Ech, no trudno. Nad ranem się nie wybrzydza. Ale też i nie ma potrzeby siedzieć do końca. Zebraliśmy rzeczy i pojechaliśmy do nich. Do niego. Do Oskara.
Na miejscu masa niespodzianek. Po pierwsze: to Praga (niemiła niespodzianka). Po drugie: pijemy dalej (to dobra niespodzianka). Tutaj już zaczyna się ten moment, że jestem na tyle pijana, że powoli momentami urywa mi się film. Ale spokojnie, jeszcze ogarniam. W pewnym momencie poszłam spać.
Obudziłam się rano obok Oskara. „Rano”, dobre sobie. Obudziłam się jakoś późniejszym popołudniem. Poleżeliśmy trochę, pogadaliśmy i się zebrałam.

Oskar w Warszawie dopiero od dwóch tygodni. Ale okazuje się, że nasze drogi już kiedyś się zbiegły. Bowiem pojawił się kiedyś z Anatolem – gdy jeszcze ja miałem z nim mocny kontakt – trzy i pół roku temu w Utopii, gdy ja tam na imprezie byłem. I napisałem o nim wówczas na fotoblogu, że jest ładnym chłopcem. No, to mu zostało.
Okazuje się też, że poznałem jego współlokatora w przeszłości! Hetero-kolega w okularach rzeczywiście dość przystojny, ale nie pamiętam twarzy… Przypomniał mi. To było jakiś czas temu w 1500 m2 do wynajęcia. Lubię tam stać przy barze bocznym. I on też tam stał. I ja, nie wiedzieć czemu, zagadywałam do niego (odważna po alkoholu), że byłby naprawdę ładnym chłopcem, gdyby tylko ogolił pachy. Tak, tak powiedziałam do obcego faceta w hetero-klubie. O ile dialog pamiętam, o tyle chłopca nie. To znaczy, do tego momentu, bo już wiem, kojarzę.

Sobota miała być spokojna, bo piątek skończył się po 18:00. Miała być. Pojechałam jakoś koło 2:00 do Glam w nadziei, że postoję, wypiję jeden, dwa albo siedem drinków i zniknę. Ale nie. Musiałam zobaczyć Macieja. I się z nim zgadać. A potem jeszcze Mateusza (nie tego, co w piątek! innego!), który stwierdził, że musimy się napić. No, jak musimy, to musimy. Był z nim jeszcze jakiś Przemek. Niebrzydki chłopiec. Szot jeden, drugi, piąty, dwunasty. Przy jednym barze i przy drugim. W przerwach między szotami latamy po klubie. Zabawa, humor, żart… Dzieje się. Mateusz zniknął nagle. Przemek też. Potem Przemek się pojawił znów. A potem nagle w klubie Kuba Duży się objawił. Tak, ten Kuba Duży sprzed lat. Śmiesznie. Ale powoli dochodził ten moment, kiedy i ja chciałam iść do domu. Co też zrobiłam.

Weekend obfitował więc w doświadczenia, wydarzenia i ludzi. Dobrze, dobrze, taki powinien być! Tęskniłam za tym. Zwłaszcza za imprezami, które kończą się następnego dnia pod wieczór. To mi dobrze zrobiło!

***

No, ale czas na Test Milczenia. Nie, nie, to nie oznacza, że ja milczę. Takiego testu bym nie przeszła. Za bardzo lubię gadać. Poza tym cały czas nieskromnie wydaje mi się, że mam dużo do powiedzenia rzeczy, które są co najmniej niegłupie. To chodzi o milczenie innych osób.

Piszę to i jestem zła na siebie. Rozgoryczona. Że znów musiałam.

Gdy mam wrażenie, że komuś na znajomości ze mną nie koniecznie zależy, nadchodzi moment, gdy stosuję Test Milczenia. Co gorsze, gdy go stosuję, podświadomie już wiem, że robię to tylko wobec osób, które go nie przejdą. Chodzi po prostu o udowodnienie sobie, że mam rację. Po prostu wobec takiej osoby – do której ja odzywam się jako pierwsza zdecydowanie częściej, inicjuję kontakt i spotkania – nagle przestaję się odzywać. Nie wysyłam SMSów z uśmieszkami, nie zapraszam na imprezy, nie usiłuję umówić spotkania. Czekam na jego ruch. Czy on to zrobi. (Może znów podkreślę, że podświadomie już dawno wiem, że nie!) Czekam tydzień, dwa, czasem więcej. A, uwierzcie, to jest dopiero walka! Bo ja naprawdę chciałabym (na poziomie świadomym), żeby oni jednak się odezwali, żeby napisali, żeby sprawili mi miłą niespodziankę. I sama chcę do nich napisać, chcę przerwać Test. Bo ich naprawdę lubię. Wiem jednak, że tak jak ja tego nie zrobię tak i oni tego nie zrobią. Nie zrobią z wielu powodów. Głównie dlatego, że mają to w dupie – wszak mają inne, bardziej angażujące i istotniejsze znajomości. Poza tym nie przeszkadza im, że się nie odzywam – wiedzą, że prędzej czy później zaproszę ich na imprezę, zaproponuję spotkanie albo coś takiego. A ostatecznie – nie udawajmy, że to nie ma znaczenia – cóż mają z takiej znajomości ze mną poza zbędnymi SMSami, które ich zaskakują w najmniej odpowiednich momentach. Ostatecznie, z racji tego, że są atrakcyjni, przywykli, że to inni dbają o to, by utrzymać znajomość. I to wszystko jest okej – żeby nie było, że się skarżę. To jest zupełnie okej, zupełnie fair i nie twierdzę, że powinno być inaczej. Relacjonuję po prostu rzeczywistość.

Mija tydzień, dwa, ja się denerwuję coraz bardziej. Potem jest mi już tylko smutno. Choć z drugiej strony, ma się rozumieć, mam tę satysfakcję, że miałam rację. Głupią satysfakcję, ale jednak.

Potem nadchodzi moment, który nazwać można rozliczeniem. Sprawdzeniem kart. Sprawdzeniem testu. Zakończeniem go. Piszę wówczas do młodzieńca z informacją, że właśnie wziął udział w Teście Milczenia. I że go nie przeszedł. Że rozumiem już – i mam na to dowód – że wcale na znajomości ze mną mu nie zależy. Czasem dodaję, że szkoda. Bardziej interesuje mnie, co odpowiedzą. Czy będą się tłumaczyć? Czy będą szukać głupich wymówek? Czy będą przepraszać i mówić, że coś-tam, coś-tam się stało i nie mogli? Czy lekceważyć całą sytuację? Strategie są różne. Rzadko, ale jednak, bywają zaskakujące. Ale tak szczerze mówiąc, odczytanie każdej z nich powoduje takie nieprzyjemne uczucie gdzieś na wysokości mostka. Znacie je? Gdy wiecie, że zaraz przeczytacie/zobaczycie/usłyszycie coś nieprzyjemnego. To jak iść na spotkanie, o którym wiecie, że będzie waszym ostatnim, bo on teraz właśnie zamierza was rzucić. To takie uczucie.

A najgorsze w Teście Milczenia jest to, że nie można go zdać. Nie ma znaczenia, co powie po wszystkim. W kontekście tak „oczywistego dowodu”, jaki test dostarcza, nie można się wyłgać z milczenia. Tym bardziej, że XXI wiek przyzwyczaił nas, że kontakt jest banalnie prosty. Napisanie SMSa (np. o treści „ :) ” – a takie też zdarza mi się wysyłać, jeśli chcę, by ktoś wiedział, że o nim pamiętam, myślę) zajmuje sekundy. Kosztuje grosze, albo nic. Na facebooku „wszyscy” są „cały czas”, więc i tutaj napisanie wiadomości nie jest problemem. I chyba to najbardziej boli – świadomość, że taki (nawet grzecznościowy!) gest jest najprostszą rzeczą na świecie a i tak się go nie doczekałam. Nie da się z tego wybrnąć, nie da się wyjść z takiego testu cało.
Można powiedzieć, że na pewnym poziomie ten Test Milczenia jest czymś, co nieuchronnie zakończy znajomość.

(No, zakończy na kilka lat. Prawda jest bowiem taka, że za 2-4 lata te osoby znów dziwnym zbiegiem okoliczności znajdą się „w okolicy” w innej roli, z innym już podejściem do życia, z innymi celami – i wówczas, już nie tak żywy, kontakt się odnowi. Ale to nie będzie to samo. To będzie znajomość bez płomienia.)

(Świadomość tego, co napisałam przed chwilą w nawiasie nie sprawia, że cała sytuacja jest prostsza czy mniej trudna. Nadal pozostaje to dziwne uczucie w klatce piersiowej. I smutek.)