Więc kto może wykładać na UW?
Więc kto może wykładać na UW?

Przy okazji ostatniej „aferki” znów pojawił się argument, że ktoś taki jak ja nie może być wykładowcą uniwersyteckim. Więc tak zaczęłam się zastanawiać: jeśli nie ja, to kto może? I czemu to takie ważne?

Ten zarzut pojawia się nie pierwszy raz. Za każdym razem, gdy prawica lub ultrakatolicy próbują zrobić mi krzywdę, używają tego argumentu – że to skandal, że ktoś taki jak ja może prowadzić jakiekolwiek zajęcia na UW. Oczywiście myślę sobie, że wcale nie chodzi im o Uniwersytet Warszawski (który, jeśli poczytacie komentarze na portalach prawicowych – i tak jest siedziskiem zła, zepsutym miejscem, które w ogóle uniwersytetem być nie powinno z powodu swojego lewackiego skrzywienia), ale generalnie o fakt posiadania uprawnień do nauczania. Bo nie inaczej było, gdy wysyłali list do kuratora oświaty, gdym prowadziła warsztaty w liceach na terenie województwa, zachęcające do studiowania w Instytucie Socjologii UW. Tak, tak, była taka akcja promocyjna naszego instytutu. Nazywały się, jeśli mnie pamięć nie myli, „Socjolog – zawód czy powołanie?” i miały za zadanie pokazanie zainteresowanym drugoklasistom w czerwcu czym jest socjologia, czym zajmuje się socjolog i gdzie można potem pracować (nie, o McDonald’s nie wspominałam). Zajęcia prowadziły doktorantki i doktoranci Instytutu Socjologii UW, jeżdżąc do szkół, które odpowiedziały na nasze zaproszenie. Takie spotkanie/warsztaty trwały 45 min. Mnie też się udało gdzieś tam wybrać (poza Warszawę, więc liczy się podwójnie!) i to wywołało oburzenie, bo jak ktoś taki, jak ja, może uczyć czegokolwiek dzieci?

Co więc zarzucano mi przede wszystkim? Wiadomo, homopropagandę. To akurat nudny zarzut, ale niech będzie. Że podczas moich zajęć przemycam treści, które będą zmieniać masy w homoseksualistów i homoseksualistki. Że to, co mówię, trafia do wyobraźni młodych ludzi tak sugestywnie, że chcą porzucać swoje dotychczasowe szczęśliwe, prawe, najpewniej katolickie życie i zaczną rozpasane, nieproduktywne życie gejów i lesbijek, by w ten sposób zgładzić Polskę, zaprzepaścić swoją przyszłość i skończyć jako narkomani z AIDS w przytułku prowadzonym na koszt obywatelek i obywateli. Chciałabym, wiadomo, mieć taką moc, by moje słowa zmieniały ludzi tak drastycznie. Że nie tylko zmieniają to, jak myślą ale nawet orientację psychoseksualną. Na razie, z tego, co mi wiadomo, nie udało mi się odnieść jeszcze takiego sukcesu pedagogicznego. Jeśli ktoś zna przykłady, zapraszam do kontaktu. Poza tym – ja wiem, że znów próbuję myśleć racjonalnie, a nie powinnam – naprawdę ktokolwiek wierzy w to, że podczas jednorazowych 45-minutowych warsztatów jestem w stanie tak wpłynąć na kogokolwiek? Już prędzej rozumiem, że ktoś chce mi to zarzucić podczas 30-godzinnego kursu semestralnego. Zwłaszcza „Sex & Gender – Queer and Post-Queer Narrations”, jaki miałam rok temu. Ale z drugiej strony – myślę, że osoby przychodzące na kurs pod tytułem „Sex & Gender – Queer and Post-Queer Narrations” są i tak dla prawicowców skazane już na potępienie i śmierć w ogniu piekielnym, więc nie ma się co nimi przejmować.

Kolejny zarzut dotyczy zazwyczaj tego, że posiadam ekscentryczne życie seksualne i dzielę się jego szczegółami w internecie na blogu. Tak, na tym, na którym aktualnie się znajdujecie. Już nie pamiętam dokładnych fragmentów, ale jednym z cytowanych był ten, gdy pisałam o świerzbie. Tak, miałam świerzb. I pisałam o tym na blogu, ponieważ wiem, że to zaraźliwe cholerstwo i chciałam trafić do znajomych szybko z tą informacją. Żeby obserwowali, czy będąc u mnie się nie zarazili. Oraz generalnie – skoro mam okazję, to staram się podnosić świadomość o różnych chorobach. Skoro mnie złapało, trudno, niech inni chociaż się ustrzegą. Ale nie. Nie, nie. Dla prawych portali to dowód na moje rozpasanie seksualne, zboczenie i ohydne prowadzenie się. Powtarzam to do znudzenia, powtórzę raz jeszcze: ja bym chciała mieć życie seksualne. Już nawet nie mówię, że bogate. Jakiekolwiek. To znaczy: w sumie bym nie chciała, ale skoro już mi się zarzuca, to aż szkoda, że nie mam. Przynajmniej człowiek poruchałby cokolwiek w życiu… Dość konsekwentnie jednak od jakiś 7 lat (chyba teraz ciut nawet już więcej) nie posiadam takowego. Oczywiście, zdarza się, że ktoś u mnie śpi. Tak, ze mną w jednym łóżku. Nie wiem jak to jest u was, ale u mnie nie musi oznaczać to od razu uprawiania seksu. Może to tak nie działa u wszystkich, nie wiem.

W ten sposób przechodzimy oczywiście do często niewypowiedzianego zarzutu. Pisałam o tym ostatnio. Hiperseksualizowanie. Osoby nieheteronormatywne są bardzo często w dyskursie sprowadzane do nie potrafiących kontrolować swoich potrzeb seksualnych zwierząt, które zajmują się tylko i wyłącznie kopulacją. To dlatego Tomaszewski nie wyobraża sobie przebywania w szatni piłkarskiej z gejem. To dlatego gej nie może być nauczycielem w szkole. A zwłaszcza nauczycielem w-fu. To dlatego ja nie powinnam wykładać na jakiejkolwiek uczelni. Wiadomo, że zajmuję się tam wyłącznie podrywaniem nowych partnerów seksualnych. Oczywiście najpierw muszę im zmienić orientację seksualną, ale – jak już ustaliliśmy – to robić potrafię w ciągu 45 minut. Potem – żeby podtrzymać zarzut o pedofilię – muszę ich magicznie odmłodzić, żeby stali się dziećmi. Nie jest to łatwe, bo na Uniwersytecie Otwartym UW, gdzie można zapisać się do mnie na trzy kursy w tym trymestrze, średnia wieku wynosi zazwyczaj około 45 lat. Ale nic to, ja dam radę. Jakoś tam ich tą moją mocą homopropagandy przekabacę.

Ja wiem, że racjonalność tych argumentów jest zerowa. Zawsze Wam też powtarzam: nie chodzi o prawdę, chodzi o dyskurs. I o ile prawda winna być jako tako racjonalna, o tyle dyskurs być nie musi. Co zresztą widać. Dyskurs opiera się często na emocjach. Trochę o tym pisałam poprzednio. Wystarczy użyć słów-kluczy, by zadziałać na emocje i wyłączyć racjonalne myślenie. Oczywiście, dla różnych osób/grup inne słowa są kluczowe, ale też i prawicowe media chcą trafić do konkretnego odbiorcy, więc nie jest im trudno takowe znaleźć.

Tak więc wykładowca akademicki nie może mieć życia seksualnego. A przynajmniej nie takiego osobą przeciwnej płci, o którym nikt nic nie wie. Nie może być, ma się rozumieć, pedałem. Nie może mieć chorób. A już na pewno nie wenerycznych. W ogóle powinien być wzorem cnót wszelakich. Wówczas nie ma znaczenia czego i jak naucza. Nie ma znaczenia czy ma osiągnięcia naukowe czy nie. Chodzi o to, by moralnością swą cieszył ultraprawicowe oko.

W zasadzie mnie to nawet nie dziwi. Wszak, nie wiem czy wiecie, ale w Polsce w zasadzie od zawsze zawód profesora uniwersyteckiego na skali prestiżu zawodowego jest na samym szczycie. Zawsze. Swoją drogą ta skala – tworzona na podstawie pytań zadawanych respondentom – jest dość zabawną sprawą. Przy każdym ze wskazanych zawodów można zaznaczyć czy poważanie dla takiego zawodu jest BARDZO DUŻE, DUŻE, ŚREDNIE, MAŁE czy BARDZO MAŁE (no, ewentualnie TRUDNO POWIEDZIEĆ). Na samym dnie (odwołuję się do wyników CBOS z 2009 r.) znajdują się „Działacz partii politycznej”, „Poseł na Sejm”, „Radny gminy”, „Minister” i „Starosta”. I od wielu lat jest to mniej więcej ten sam zestaw. Zawsze zastanawiałam się na ile rzeczywiście ludzie nie szanują osób wykonujących te zawody a na ile jest to forma „zemsty”. Wkurzają mnie czasem, więc dokopię im w sondażu! No tym niemniej, takie są wyniki. Na szczycie zaś listy – w zasadzie też niezmiennie od lat – znajdują się „Profesor uniwersytetu”, „Strażak”, „Górnik”, „Pielęgniarka”, „Lekarz” i „Inżynier pracujący w fabryce”. Ciekawy zestaw, prawda? Ale to temat na inną blotkę.
W każdym razie: skoro wykładowca uniwersytecki to taki prestiżowy zawód (znów, logiki w tym nie za wiele, bo wcale NIE jest to najlepiej płatny zawód…), to nie może go wykonywać ktoś tak nie-prestiżowy. Ciekawa jest zresztą ta nasza fantazmatyczna wizja profesora. Że to raczej już stateczny pan (wiadomo, że mężczyzna!), najpewniej siwy, raczej w okularach. Więc nie pasuje do niego bycie pedałem (wszak wszyscy homoseksualiści noszą różowe koszulki i pióra w dupie) a tym bardziej posiadanie życia seksualnego (stąd nie może być fanem zabaw sado-maso, pedofilem, czy innym wykolejeńcem – po prostu już ma za sobą życie seksualne, jakiekolwiek by ono nie było). Jacek Kochanowski zawsze powtarza swoim student(k)om: „Słuchajcie, można być wykładowcą na UW i chodzić do dark-roomów!” Ma, oczywiście, rację, bo jedno się ma do drugiego jak kolor pościeli do pogody za oknem. Myślę sobie, że żyjąca w celibacie pijaczka trans też może. Dopóki robię, co do mnie należy, to mogę. A że robię, to oceniają już osoby nade mną no i oczywiście osoby słuchające mnie na zajęciach.

Na szczęście jednak – dopiero od niedawna przypominam sobie, że jednak powinnam być wdzięczna za to losowi – na Uniwersytecie Warszawskim, podobnie jak na kilku pewno innych uczelniach w Polsce, nikt nie ocenia osób uczących na podstawie ich cech charakteru, życiorysów czy pochodzenia społecznego. Liczą się osiągnięcia naukowe, wiedza i umiejętności dydaktyczne. W moim przypadku najpewniej na pierwszym miejscu te ostatnie, bom za młoda na wielkie osiągnięcia. A pewno i za głupia. Tym niemniej, chcę zwrócić Waszą uwagę na to, jak zagmatwaną rzeczą jest ten dyskurs, jak dziwnie rozstawia pozycje, jak dziwnie nas układa w nim.

***

PS. Notatka na marginesie zupełnie. Dopiero teraz zwróciłam uwagę, jak seksistowski jest ten sondaż dotyczący hierarchii zawodów. „Wykładowca”, „strażak” ale już „pielęgniarka” i „sprzątaczka”. Trochę skandal mimo wszystko. A żeby już być bardziej szczegółowym: na 33 wymienione zawody tylko pielęgniarka i sprzątaczka są w formie żeńskiej… Nieładnie. Co najmniej nieładnie.

Wypowiedz się! Skomentuj!