Na chwilkę przed wymarszem parady Montreal Pride 2013
Na chwilkę przed wymarszem parady Montreal Pride 2013

Jak było w Montrealu? To pytanie zadaje każda osoba, z którą się widuję w ostatnich dniach. Czas więc na moją spowiedź. Wszak także po to tam jechałam – by potem głosić dobrą nowinę.

[TUTAJ zobaczyć możecie ponad 100 fotek!]

Zacznijmy może od tego, jak to w ogóle się stało, że trafiłam do Kanady. Zaproszenie do mnie skierowali organizatorzy Montreal Pride. Tak się składa, że rok rocznie zapraszają jakiś gości do siebie, by w ten sposób zwracać uwagę na sytuację w innych krajach, czy innych miejscach na siebie. Idea szczytna i godna pochwały. No i w tym roku także chcieli. Dwoje głównych organizatorów – Eric i Jean-Sebastian – mają jakieś rodziny w Europie czy tam bliskich znajomych… dlatego często bywają na Starym Kontynencie. W tym roku też byli. Lubią poznać osoby, które potem zapraszają do siebie – żeby wiedzieć kto zacz. No i stwierdzili, że sprawdzą dokładnie w trakcie tegorocznej ich podróży, co się dzieje w Europie. W sensie, że jaka manifestacja ma wówczas miejsce. I tak trafili na Warszawę. Bo na tydzień po ich planowanej dacie opuszczenia Europy odbywała się nasza piękna Parada Równości. Oni znaleźli, chcieli nas poznać i zaproponowali mi bycie Honorowym Przewodniczącym Montreal Pride 2013. Trochę więc przypadkiem a trochę celowo. Oczywiście, że się zgodziłam. Tym bardziej, że zaproponowali, że zapłacą za przelot, za hotel, za wyżywienie oraz… tak, za rozrywkę także. Tak więc opcja all inclusive.

Pomijając moje osobiste szczęście, radość i wyróżnienie, nie zapominajmy, że całe zamieszanie było także olbrzymim wyróżnieniem dla Polski, dla Warszawy i dla Parady Równości. Gdzieś tam na świecie, na jednej z większych parad, zwrócono uwagę na to, że w Polsce jest nieciekawie. Że nasza Parada Równości ma problemy, że nie ma sponsorów oraz że organizatorkę tejże zaatakowano w jej własnym domu. To ważny i mocny przekaz.

***

Wylot zaplanowany był na niedzielne popołudnie. I super, bo dawno mnie w weekend w Warszawie nie było. Co prawda szaleć nie mogłam, bo a) nie mogę umierać w trakcie pakowania i przelotu, b) mam cały czas na głowie ten duży projekt (który, jak się okazuje, przyniesie mi dochód w wysokości 160% początkowo oczekiwanego, więc zajebiście!) i pracuję nad nim w każdej wolnej chwili.

Bogu dzięki, że Grzesia kuzynka się z Krakowa do Warszawy przeprowadzała jakoś dwa dni wcześniej. Dzięki temu mogłem pożyczyć od niego walizkę, którą ona pożyczyła na czas przeprowadzki. Wielka, lekka, wygodna. W sam raz dla mnie na osiem dni wyjazdu.
O 15:45 miałam wylot. Na lotnisko odprowadził mnie Dominik. Mimo że zdecydowanie ochłodziłam swój kontakt z nim, on uparł się, że chce iść ze mną na lotnisko. Zgodziłam się, wiadomo. Sama podróż zorganizowana była idealnie. Przesiadka w Paryżu miała trwać 50 minut, a więc w sam raz. Trwała krócej, bo lot się opóźnił jakieś 10 minut. Tak więc bez chwili przerwy byłam w trasie. Wygodnie, fajnie.
To mój pierwszy międzykontynentalny lot. A więc ciekawe doświadczenie. Lot z Paryża trwa jakieś 7 godzin z kawałkiem. Gdy dotarłam na miejsce, była 2:15 naszego czasu. Różnica czasu wynosi 6 godzin, więc u nich akurat wieczór się zaczynał.

Organizatorzy odebrali mnie z lotniska (śmieszna sprawa, bo nie pamiętam kiedy ostatnio musiałam się przed celnikiem spowiadać z tego, po co przyjechałam do kraju…) i zawieźli do hotelu. Hotelu, który – to ważne – był partnerem i sponsorem Montreal Pride. Tak więc naprawdę nie płacili za mój pobyt – choć potem oszacowałam ten koszt i wynosił on około 5700 zł…
Hotel Place d’Armes mieści się na tzw. Old Montreal, w pięknej okolicy. Dostałam dwupoziomowy apartament na 7-8 piętrze (sama góra). Piękny pokój, wielki, pięknie utrzymany… Czterogwiazdkowy hotel, więc wiadomo. Pierwszej nocy rozlokowałam się w nim tylko i próbowałam się jakoś wytrzymać ze snem, żeby przeciwdziałać jet-lagowi.

Pierwsze dni były bardzo spokojne. Mało miałam do roboty, więc zwiedzałam miasto, odpoczywałam, poznawałam ludzi organizujących paradę montrealską i… pracowałam. Niestety, jak się jest na umowach śmieciowych, to z jednej strony może mieć wolne kiedy chcesz, a z drugiej strony – nigdy nie ma zmiłuj, bo jak jest dead-line, to jest dead-line. I już. I właśnie z racji pracy nad projektem, o którym wspomniałam, musiałam zająć się pewnymi rzeczami także tam, w Kanadzie. Problemem było to, że o ile lubię mojego iPada i wiele jestem w stanie na nim zrobić, to jednak zaawansowana obróbka graficzna oraz skład i łamanie wymagają poważniejszego sprzętu. Jako że od lat nie mam laptopa postanowiłam… wynająć takowy. Tak, są firmy, które wynajmują laptopy. Dzięki temu mogłam cokolwiek produktywnego na miejscu pierdolnąć.

W poniedziałek zaplanowana była konferencja prasowa oficjalnie otwierająca cały okres Montreal Pride. Ważne wydarzenie, ładny inny hotel, dużo dziennikarzy. Na konferencji przedstawienie Honorowych Przewodniczących. Gilberta Bakera – twórcy tęczowej flagi (w tym roku przypada 35 lat tejże! A wywiad z Gilbertem wkrótce na queer.pl), dr Karine Igartua (lekarka-lesbijka z Montrealu, która jakieś tam ma zasługi dla społeczności LGBT w prowincji Quebek) oraz moja skromna osoba. Krótkie przemówienia, zdjęcia, poznanie innych osób. Ciekawie, ciekawie. Potem jakieś rozmowy face-to-face, wywiady. I w zasadzie tyle tego dnia. Tak więc spokojnie mogę się aklimatyzować, chodzić po mieście, odpoczywać. W poniedziałek za wiele wieczorem w Montrealu się nie dzieje, tak więc wyjście do klubów odpadało. I dobrze może.

Udało mi się odwiedzić biuro Montreal Pride. Mają piękny, wielki lokal dwupoziomowy, dobrze wyposażony, z tarasem. Niedużym, ale jednak. Na stałe pracują tam w zasadzie 4 osoby. Dwie w szczególności (Jean-Sebastian i Eric). Ale w okresie paradowym osób jest zdecydowanie więcej. Kilka zatrudnionych na ten czas, kilkoro wolontariuszy ale i nawet stażyści z Europy! To jest poważny biznes. Pamiętam, że gdy przyjechałam i wieźli mnie do hotelu, organizatorzy mówili, że brakuje im jeszcze (na tydzień przed finałem!) jakieś 75 tys. dolarów i bardzo się tym nie martwili, bo mieli nadzieję, że lada moment tę kasę załatwią. A, dodajmy, to była tylko mała część całej kwoty za wszystko… Nawet nie chcę tego porównywać do budżetu warszawskiej Parady Równości, bowiem całkowity takowy jest niższy od tych ich brakujących 75 tys. dolarów kanadyjskich (kosztują prawie tyle co amerykańskie, żebyście mieli świadomość).

Wtorek był równie spokojny. W zasadzie trzy ważne wydarzenia tego dnia. Pierwsze to wywiad z dużym darmowym dziennikiem montrealskim. Pan przyszedł do mnie rano do hotelu i zastał mnie, oczywiście, w pięknym stroju. Moja ulubiona stylizacja na nauczycielkę niemieckiego. Rozmowa dotyczyła oczywiście tego, jak jest w Polsce, moich doświadczeń jak i tego, dlaczego fajnie jest być w Montrealu. Wyszło z tego ładne coś później w gazecie. Widziałam nawet, choć po francusku ani słowa nie rozumiem. No, dobra, ze trzy słowa zrozumiem, ale nic konkretniejszego. No i moje zdjęcie siedzącej przy fontannie. Ładne.

Bo musicie wiedzieć, że Montreal jest francuskojęzyczny. W sensie, że w większości. Wiadomo, że wszyscy dwujęzycznie dają radę, tym niemniej, jest to ta francuska część Kanady. Samo miasto jest także lekko podzielone. Jedna część jest bardziej po francusku, a druga po angielsku. Ja przebywałam w tej frankofońskiej i tam też było samo paradowanie.
Oczywiście, gdy wchodzi się gdziekolwiek i zaczyna mówić po angielsku, nie ma problemu. Wszyscy dają radę. No, może nie wszyscy, może 98 proc. Ale jednak.

Drugim ważnym wydarzeniem była wizyta w ratuszu Montrealu. Tam spotkanie z jakąś Bardzo Ważną Panią oraz symboliczny gest wpisania się do pamiątkowej Złotej Księgi. W niej wpisują się wszystkie osoby, będące ważnymi gośćmi miasta. Więc ja takim gościem byłam. Uroczystość krótka, spokojna i bardzo formalna. Ale na wieki już w dokumentach miasta „Jej Perfekcyjność” wpisana będzie. Oczywiście, że w ratuszu też a la nauczycielka niemieckiego się pojawiłam. A jakżeby inaczej! Potem lampka szampana i do hotelu.

Trzecim wydarzeniem dnia był event pod konsulatem Rosji. Wiadomo, sytuacją LGBT u naszych sąsiadów przejmują się wszyscy. Więc i Montreal musiał jakoś zaznaczyć swoją obecność. Na szybko skonstruowanej mini-scenie były krótkie przemówienia (tak, moje też), był mini-koncert, było wspólne śpiewanie „Imagine” Johna Lenona, było też zapalenie świeczek na koniec. Całość trwała może z godzinę, może nieco więcej a potem wszyscy grzecznie rozeszli się do domów. I wówczas przyjechała policja. Nie w sprawie samego eventu, co w sprawie zaśmiecania terenu. Bo okazuje się, że to było problemem – pozostawione gdzieniegdzie świeczki czy też plakaty. To tyle.

Po wszystkim pojechałam do klubu. Mado. To nazwa miejsca, które swoje cztery litery wzięło od imienia najbardziej znanej w Kanadzie drag queen. Tak, tak, drag queen Mado ma klub swojego imienia. W środku całkiem fajnie, miły dla oka tłum. Czyli że dość młodzi ludzie. Jako że gość honorowy, zaproszono mnie na chwilkę za kulisy całego show. Poznałam więc drag queen Mado. Co prawda bardzo szybko, bo zaraz na scenę wbiegała, ale miło. „Are sou a queen as well?” zapytała mnie. „No… I’m just trying to be a princess. I’m too young to be queen” – odpowiedziałam. Udając obrażoną, Mado poszła dać show. Oczywiście to nie koniec atrakcji – na początku spektaklu, gdy witała się z gośćmi, powiedziała, że jest wśród nas dzisiaj także jeden wyjątkowy ktoś… i padło na mnie. Spotlight na mnie i mam za swoje. Miłe wyróżnienie, ale jednak nieco krępujące. Dobrze, że nie byłam już trzeźwa.
Wróciłam do hotelu dość szybko, nie siedziałam do późna.

W środę rozpoczęło się coś, co nazywa się właściwym miasteczkiem paradowym. Tam właśnie wybrałam się po południu tego dnia – by być (wraz z Gilbertem i Karine) odpowiedzialną za oficjalne otwarcie. To właśnie my we trójkę wciągaliśmy na maszt tęczową flagę, która powiewała dumnie nad terenem a potem kroiliśmy tęczowy tort dla wszystkich zainteresowanych i chętnych. Więc miło i sympatycznie.
Cały teren to jakiś park/square miejski. Normalnie dostępny publicznie, ale na czas pride zamknięty i ogrodzony. Oczywiście z darmowym wejściem, ale jednak każda osoba wchodząca musiała przejść obok wolontariuszy. Albo pracowników. Nie wiem do końca jaki był ich status.
Cały teren mieści się tuż obok tzw. Wioski. Wioska to kawałek ulicy St. Katharine z przyległościami, który jest de facto gejowską dzielnicą miasta. Każda kawiarenka, każdy klub tutaj jest LGBT. No i dla każdego znajdzie się tutaj coś miłego. A w okresie okołoparadowym nad całą ulicą wiszą gęsto rozsiane girlandy z małych różowych kuleczek. Wygląda to bajkowo i ładnie. No i fajnie, taki akcent w środku miasta.

Tego dnia po raz pierwszy wybrałam się też samodzielnie na miasto w celu znalezienia „swojego miejsca”. W sensie takiego do jedzenia. Bo tak to albo z kimś się wybierałam, albo do Subwaya raz na szybko z innymi poszłam. Tak więc ruszyłam. I nogi mnie doprowadziły mnie do Denos. To taka typowo amerykańska diner z domieszką nuty francuskiej. Amerykańskie w niej jest wszystko w wyglądzie. Układ stolików, zawartość karty i sposób obsługi – totalnie jak z filmów z USA. No i oczywiście, że pracująca tam pani jest już nie najmłodszą, siwą kobietą, która podchodzi z kartką zapiętą w zapasce i mówi do Ciebie „my love” albo „my dear”. Taka właśnie była Carol, która tam pracowała. Tak, tak, bo od razu przy pierwszej wizycie poznałam jej imię. Mówię, że przy pierwszej, bo była jeszcze druga. Podczas której zapytała mnie czy chce usiąść w tym samym miejscu, co ostatnio. I czy znów będę brać zupę. I, ma się rozumieć, lała mi kawy do oporu po obiedzie. Jedyną rzeczą, jaka różniła tę diner od typowo filmowych amerykańskich był fakt, że podawali tutaj też wino. I to nie jeden rodzaj – mieli całą kartę win. Więc typowo francuska rzecz. I taki właśnie obiad, z winem, zjadłam w Denos. Były wielki, pyszny i niedrogi.

A miasteczko paradowe oznaczało też miejsce, gdzie mogłam korzystać z cateringu oraz… tak, tak, z alkoholu. Jednym ze sponsorów była firma Barefoot – producent wina i wina musującego. Co oznacza, że dużo takowego podawano. Ale już odbierając mnie z lotniska, organizatorzy zapewnili, że dla mnie zawsze przynajmniej jedna butelka wódki odłożona będzie. Miło, że mnie tak znają.

To wynika z tego, że byli w Warszawie wówczas, gdy ja organizowałam WHATEVER PARTY. Pamiętacie? A tam alkohol strumieniami lał się. I to wódka. Nie taka, jak w Kanadzie, gdzie szot ma 20 ml (bardzo, bardzo smutno), ale normalna, nasza dobra polska wódeczka.
Z tymi szotami to cały Zachód oszalał, żeby “dwudziestki” tak nazywać… Ciekawostką niech będzie także to, że w samym parku gejowskim tuż obok sceny ustawiono szot-bar (dochód wspierał organizację), gdzie te dwudziestomililtrowe szoty (kosztujące 3 dolary!) miały… 11,9%. Tak więc kultura picia jest tam zdecydowanie inna.

Cały czwartek spędziłam w hotelu. Nie miałem żadnych obowiązkowych pojawień się a za to pracy przed dead-line’ami dużo. Spędziłam więc dzień od 8:00 do 23:00 pracując przed komputerkiem… No, niestety, świat umów śmieciowych…
Piątek był o tyle bardziej udany, że mogłam się wyspać a potem ruszyć „na miasto”. Wyszłam zobaczyć, jak bawi się Montreal na początku weekendu paradowego. Bawił się, bawił. W Village mnóstwo ludzi. Cała ulica zamknięta dla ruchu, wszystkie stoliki pozajmowane, wszystkie miejsca wypełnione. Bary dla twinków, bary dla skórzaków, bary dla starszych panów, którzy chcą odpocząć. Jasne, widać wyraźnie dominację gejowskiej większości, ale i panie znalazły coś dla siebie. Więc nie jest tak źle. Oczywiście na samym placu rozpoczęły się już koncerty, występy, zabawa… Ludzie tańczący „na ulicy”, bez względu na wiek, bez względu na płeć. Bogatsi, biedniejsi, nie ma znaczenia. Wieczorem udało mi się wyjść do klubów. Ale jednak bez zbytniego szaleństwa. Z mojej, ma się rozumieć, strony. Bo niektórzy poszaleli za bardzo. Tak jak na przykład taki Nicolas. On zdecydowanie nie umie pić po polsku. W trakcie gdy ja poznawałam przystojnego Kanadyjczyka o azjatyckich korzeniach, którzy z koleżanką przyjechał z Quebeku do Montrealu na kilka dni, Nicolas upijał się coraz bardziej. I potem był już lekko męczący… Więc nie mogłam poznawać dalej miłego chłopca (który zresztą zniknął…) tylko zająć musiałam się powtarzającymi mi od kilku dni „You are so beautiful” pijanym Kanadyjczykiem. No, zrobiłam to, znacie mnie. Zabrałam go do mojego hotelu (który był nie tak daleko, ale na szczęście na tyle daleko, by mógł jeszcze powietrza trochę złapać) i położyłam go do mojego wyjebanego łóżka. Problem polegał na tym, że Nicolas nie mógł spać. O nie, nie. On musiał wymiotować. Nie raz, nie dwa. Pięć razy. Za każdym razem, jako że byłam zaskakująco dość trzeźwa, biegłam z nim do łazienki, coby mi po drodze pomieszczeń nie zbryzgał. I nawet, nawet się udało. No, lekko ręczniki ucierpiały… Ale na szczęście następnego dnia miła pani posprzątała i nie wyglądała na bardzo obrzydzoną… Sam zaś Nicolas wyszedł dość wcześnie, pytając tylko o wskazówki, którędy wydostanie się z hotelu. A że po angielsku nie mówił bardzo dobrze, narysowałam mu co nieco.

W sobotę zaplanowano tzw. „community day”, czyli taki jakby targ, gdy wzdłuż jednej ulicy (zamienionej w deptak) ustawiają się różne sklepiki, społeczności, kluby, organizacje itp. Wszystkie prezentują się i zapraszają. W tym roku było ich chyba ponad 100 (jeśli dobrze pamiętam z rozpiski, którą widziałem przez kilka chwil). Ciekawe doświadczenie, choć nie ukrywam, że z powodu Nicolasa musiałam ograniczyć swój pobyt tam – dość późno bowiem przybyłam.

Na wieczór zaplanowano tzw. Pink Dot. To takie wydarzenie, rodem z Azji, które polega na ustawieniu się w grupie dużej liczby osób ubranych na różowo lub z różowymi balonikami. Wszyscy tworzą razem różową kropkę, którą ktoś fotografuje z góry. Bardzo śmieszna sprawa, która nie dość że jest jakąś tam atrakcją, to dodatkowo jednak jest także wyrazem pewnej solidarności (zainteresowane osoby odsyłam do Wikipedii i Google).
Zaraz potem rozpoczął się cocktail (oni prawie codziennie je mieli…) – tym razem dla przedstawicieli organizacji zaangażowanych w Community Day. Ja, oczywiście, jako honorowa przewodnicząca, byłam zaproszona wszędzie i wszędzie miałam dostęp. Byłam więc i tam.
Potem wszyscy dołączyli do trwającej już na głównym placu imprezy. Mnóstwo ludzi, świetne show z gwiazdą specjalną – Jinx Monsoon. Superimpreza aż do 23:00. Wówczas wszystko musi się, niestety, skończyć. A więc i wszyscy przenoszą się do klubów. Ja także. Zaliczyłam ze trzy tej nocy. Wszystkie ciekawe, każdy inny. Oczywiście kierowałam się tylko do tych, gdzie – jak mi mówiono – tłum jest „dość młody”. Bowiem wszyscy dość szybko na miejscu odkryli moje zainteresowanie chłopcami w wieku nazywanym w slangu porno „barely legal”. Bawiłam się więc, wydając kanadyjskie dolary, pijąc z obcymi ludźmi i tańcząc do naprawdę niezłej muzyki. Nie byłam mocno pijana. Jakoś za granicą raczej się pilnuję.

Aż nadeszła niedziela. Dzień parady. Nadal nie wiem czemu chcą mieć ją w niedzielę, ale co ja tam wiem ;) Nie wiem też czemu wszystko musi zaczynać się już o 13:00. A skoro o 13:00, to znaczy, że przed 12:00 ja muszę być na miejscu i czekać na konferencję prasową. Wszak funkcja oficjalna, prawda?
Wydarzeniem dla organizatorów było to, że na miejscu zjawiła się premier prowincji. To duża sprawa dla nich. Bo że burmistrz Montrealu był na miejscu, to chyba dla wszystkich oczywiste i wiadome? Przywitania, krótkie przemowy, kilka pytań i jedziemy. Odprowadzono mnie do mojego auta. Jechałam razem z Karine. Po jednej stronie samochodu napis, że ja honorowa, a z drugiej, że ona honorowa. Przed nami jechał Gilbert. W jego samochodzie miejsca nie było, bowiem jechał z nim jego przyjaciel Richard. Otwieraliśmy cały pochód. Ludzie zgromadzeni po bokach ulicy witali nas bardzo ciepło. A było tych ludzi w chuj. Kolorowy tłum, bawiących się i szalejących osób w różnym wieku. Czasem podbiegali, żeby sobie z nami zdjęcie zrobić, częściej pstrykali z daleka. Ja starałam się ich zaczepiać, w jakieś małe gadki uderzać… Do ładnych chłopców mówiłam, że są słodcy i żeby potem do mnie dzwonili… Było przezabawnie, kolorowo, fajnie. I tylko lekko sobie plecy spaliłam.
Cały pochód trwał jakieś 2,5 godziny. W trakcie odbyła się zaplanowana minuta ciszy upamiętniająca ofiary HIV/AIDS. No i pamiętać trzeba, że parady w krajach Zachodu to coś innego niż u nas – tam ludzie raczej stoją po bokach i oglądają niż idą w przemarszu. Przemarsz zaś składa się z mniej lub bardziej zorganizowanych grup, które tworzą jakieś społeczności i które zgłaszają się do udziału w Pride Parade. Tak więc inny jest pomysł, inna jest koncepcja przemarszu niż w trakcie naszej Parady Równości czy też innych Marszy organizowanych w pozostałych miastach.

Po przejechaniu całej trasy, kierowca Lynda odwiozła mnie do hotelu. Przebrałam się w coś wygodniejszego i wróciłam na teren placu. Tam, oczywiście, tłumy ludzi. Trwał już regularny koncert na świeżym powietrzu. Zagraniczni dje, których gościła Montreal Pride, poruszali tłumem (to właśnie w tym momencie nagrałam filmik video, jaki na moim YouTube możecie zobaczyć).
Wspaniałe zakończenie – wielkie show. Ja tańcząca na scenie z innymi organizatorami… Trzymana na końcu rosyjska flaga z różowym trójkątem wszytym w środku… Mnóstwo drobnych gestów, które miały jeszcze bardziej uwznioślić ten moment. Tak było.

A nocą… jak to nocą! Impreza! Szaleństwo! Wreszcie sami organizatorzy mogli sobie pofolgować. A że znali mnie, to wiedzieli, że kanadyjskie mikro-szoty mnie nie zadowalają. Pod koniec imprezy lali mi wódkę z butelki wprost do ust (nie, to nie jest przenośnia). Bawiłam się świetnie z dwoma pasywami (ja zawsze się z nimi idealnie dogaduję) może nie do białego rana, ale naprawdę długo.

Gdy nadszedł poniedziałek, zaczęłam się pakować. Tak na spokojnie, by po 13:00 opuścić hotel. Taksówką podjechałam na lotnisko, skąd ruszyłam w drogę powrotną. Niełatwą, muszę przyznać, bo przez 7 godzin lotu z Montrealu do Paryża nie udało mi się usnąć. Obejrzałam jakieś filmy, ale to, co naprawdę mnie ratowało, to fakt, że mogłam posłuchać Madonny „Connfessions on a dancefloor” w systemie rozrywki pokładowej. Dzięki temu przeżyłam.
W Paryżu jakieś 4 godziny czekania na lot. Sporo. Udało mi się ze dwie godziny z tego przespać. Podobnie jak w trakcie lotu z Paryża do Warszawy. Z lotniska przyjechałam do domu dosłownie na pół godziny, bo po szybkim prysznicu poleciałam zarabiać pieniądze… Tak szybko i nagle musiał skończyć się okres laby i świetnej zabawy.

Mam też taką cichą nadzieję, że dzięki mojej skromnej osobie, moim wypowiedziom, mojej obecności, moim wywiadom, uda się zwrócić uwagę Kanady ale i Zachodu na sytuację w Polsce. Wszak także po to był ten wyjazd – by opowiedzieć o tym, co się dzieje u nas. O marszach, które są atakowane, o napadach na osoby LGBT w domach, o braku prawa chroniącego nieheteronormatywne jednostki przed niebezpieczeństwami. Wiele razy podczas pobytu o tym mówiłam: tak publicznie, jak i w dziesiątkach prywatnych rozmów. Cały czas zwracałam uwagę na to, że z powodu sytuacji w Rosji można zapomnieć o innych krajach, gdzie życie jest tylko ciut lepsze niż u Putina.
Mam nadzieję, że to mi się też udało. I jestem niezmiernie dumna, że dane mi było reprezentować Polskę, Warszawę i Paradę Równości w Montrealu. To naprawdę było niesamowite.

Wypowiedz się! Skomentuj!