Janusz Marchwiński i ja na jego urodzinach
Janusz Marchwiński i ja na jego urodzinach

Wyjazdy z ekipą z Nju Łorsoł są zawsze śmieszne. Ekipa zmienia swój skład, ale generalnie chodzi o towarzystwo w stylu moja przyjaciółka Gacek (złego słowa o niej nie powiem), Kocykowa, Amy, Malesa, Andżela i inne takie. Tym razem pierwsza trójka wybrała się ze mną do Krakowa na imprezowy weekend.

Wszystko zaczęło się już, oczywiście, w podróży. Jechaliśmy TLK, bo nie chcieliśmy przepłacać a poza tym nam wybitnie czasowo pasował. Ja wyrwałam się z mojej organizacji pozarządowej o 14:00 – już rano przypełzłam tam z walizką. Potem prosto na dworzec i o 14:50 siedziałyśmy wszystkie razem w przedziale (niestety, nie było bezprzedziałowych…) i szczęśliwie ruszałyśmy, coby zdobyć Kraków. Podróż minęła nam bez większych niespodzianek. Poza tym, że zawsze – ale to zawsze – współczuję ludziom, którzy jadą koło nas/z nami. Boże, ale oni muszą cierpieć. Raz, że nam się gęby nie zamykają i zawsze ktoś ma coś do powiedzenia, a dwa, że zazwyczaj te rzeczy, które mówimy, nie są najinteligentniejsze… No, ale nic na to nie poradzimy – nie jest celem naszych podróży wzbijanie się na wyżyny intelektualnej maniery, tylko zabawa, fan i śmiech. A najbardziej nas śmieszy nasza własna głupota.

Na miejsce dojechaliśmy więc na czas i szybko udaliśmy się do Szymona do mieszkania. Sam Gacek pojechał do centrum, żeby ogarnąć tort zamówiony a my w tym czasie poznaliśmy współlokatora Szymona – Mateusza – którego oni co prawda znali, ale ja nie. To znaczy, jak się okazało, ja też – tylko że poznaliśmy się dawno, dawno temu i mam prawo nie pamiętać. Z drugiej jednak strony, Mateusz ów ma jednak ładną dupkę malutką, więc nie wiem, czemu nie pamiętałabym go… Tym niemniej, zaczęło się szykowanie. Czasu było niewiele, bo przecież w Krakowie imprezuje się szybciej niż u nas – już o 21:00 oficjalnie urodziny Szymona miały się zacząć. Czyli nad ranem, jak na warszawskie standardy. Ale, co miasto, to obyczaj. Więc się dostosujemy.

Na miejsce dotarliśmy bez większych problemów. Tam okazało się, że Amy chce jeszcze być ostrzyżona i biedny solenizant musiał jeszcze popracować zanim zaczął się bawić. No, ale po tym drobnym incydencie wszystko poszło jak z płatka. Pyszne przekąski, dużo dobrego alkoholu, ciekawi ludzie – mieszanka dość wybuchowa, jak to zwykle na urodzinach, gdy nagle różni ludzie z różnych środowisk się spotykają razem a jedyne, co ich łączy, to sympatia do solenizanta. Ale daliśmy radę. Trochę się to mieszało, ale bez szału. Raczej trzymaliśmy się w swoich grupach. Tak też chyba najczęściej bywa. Ja, nie ukrywam, bawiłam się okej, ale potem już mi się zachciało iść. W sensie, że impreza w salonie fryzjerskim to fajna, ciekawa rzecz, ale kiedyś trzeba do klubu. Byłam już dość mocno wesoła, więc towarzystwo postanowiło wsłuchać się wreszcie w głos mego zawodzenia i wybraliśmy się do LoveKrove. Tam też urodziny – klubu. Muzycznie, o czym wiedziałam już przed przyjazdem, to nie do końca mój klimat. Zbyt minimalowo, zbyt luzztrzanie. No, ale ja się dostosowuję, nowe miejsca i nowe muzyki lubię poznawać. Więc mimo pewnego dystansu, próbowałam się tam bawić. Na miejscu wypiliśmy wszyscy po jednym czy tam po dwa szoty, ale jednak coś nie zagrało. I wszyscy stwierdzili, że siedzieć tam dalej nie chcą, że iść trzeba dalej w noc. Tak też się stało.

I, oczywiście, dotarliśmy do Coconu. Jakoś moja emocja tej nocy nie była najlepsza. Niby wszystko okej, dużo promili we krwi, wszystko fajnie, ale jakoś miałam ze dwa czy trzy flesz-backi jakiegoś nastroju dziwnego pod tytułem „nikt mnie nie kocha”. No, zdarza się.
Impreza była okej, jak to w piątek. Ja, oczywiście, miałam ochotę skakać, szaleć i roznieść budę ;) Ale skończyło się na tym, że się wyszalałam. Oraz zapomniałam zapłacić na barze za ostatniego wypitego tej nocy drinka. Bez obaw jednak, uregulowałam to dnia następnego.

Powrót okazał się dziwny. Bo nie chciało mi się czekać na całe towarzystwo i stwierdziłam, że sama wracam komunikacją miejską. Dzięki jakdojade.pl w komórce ogarnęłam się i wsiadłam w coś-tam, co dowiozło mnie na miejsce. Oni byli przede mną, jak się potem okazało, bo wzięli ostatecznie taksówkę. Spałam tego ranka z Kocykową w jednym łóżku a gdy nas zbudzili, w mieszkaniu trwał after.
Dodatkową atrakcją powrotu było to, że zepsuła się bramka czy coś i w takim stanie, upojenia alkoholowego, musieliśmy wszyscy przez płot przechodzić. Nie było to miłe doświadczenie, za to bardzo zabawne dla osób, które już przeszły/jeszcze nie przeszły. Wszak nie ma nic zabawniejszego niż pijani ludzie przez płot przechodzący.

Zawsze mnie zaskakuje, jakie to dziwne, że choć jesteśmy razem w klubach, bawimy się przez jakiś czas obok siebie, to gdy czasem się rozejdziemy na chwilkę, albo ewentualnie część z nas idzie do innego miejsca, to potem okazuje się, że byliśmy w zasadzie w dwóch innych światach. Nie bez znaczenia są i używki, ma się rozumieć. Mój stan upojenia alkoholowego czasem zmienia percepcję rzeczywistości ;)
W każdym razie poranek przywitał mnie butelką wina musującego (a może to było proseco? Już sama nie wiem…), którą mi w ledwo zbudzoną rękę wciśnięto. Szybko więc powrócił stan upojenia alkoholowego. I chyba jakieś pierogi jadłam też… Ale tego pewna nie jestem. Gdy skończył się napitek, chciałam iść na pobliską stację BP (którą zresztą przez ten weekend odwiedziliśmy wszyscy milion razy, zostawiając tam miliony monet…) bez spodni. Ale oni się uparli, że to nie najlepszy pomysł i że muszę zakryć czymś majtki. Szkoda, szkoda. Ostatecznie Gackowi jakieś spodnie kazałam zdjąć i je założyłam. Kupiłam co trzeba a potem piliśmy dalej. Śmiesznie.

Jakoś tak się stało, że była awantura. Gacek z Szymonem, ma się rozumieć… Nie wkraczam w to, tym bardziej, że chyba spałam w momencie, gdy ona się działa. Ale atmosfera się zmieniła. Poza tym jakoś dużo ludzi było w domu… no, jak to na afterze. Więc ostatecznie zaczęliśmy się powoli ogarniać na wieczór. A ten miał być lepszy od poprzedniego – tak się spodziewałam przynajmniej jeszcze przed wyjazdem. I, jak potem się okazało, miałam absolutną rację.

W drodze do Coconu zaszliśmy do jakiegoś pubu. Na szczęście nie na długo, bo tam było bardzo nudno. Oczywiście, dostałam potem od grupy opierdol, że ukradłam szklankę z lokalu. No, ale skoro nie wypiłam mojego ginu, to chciałam to zrobić idąc dalej. Poszliśmy nad rzekę. Tam chwilkę jeszcze spędziliśmy gadając o niczym a potem stwierdziliśmy, że czas do Coconu wkroczyć.

Ludzi sporo, wszak urodziny Janusza no i Philippe Lemot jako gwiazda nocy. Większość naszej ferajny długo nie wytrzymała i się zmyli do Prozacu, gdzie mogli szaleć dalej po swojemu. Ja zostałam. Uregulowałam dług, kupiłam drinka a potem dołączyłam do świętującego Janusza. No, a tam to się działo.
Raz, że piękny ale absolutnie przepiękny barman Dawidek nas obsługiwał. Piękny blondynek z loczkami jak baranek w białej koszuli i muszce. Słodki jak lizak Chupa-Chups. Uprzejmy. Zaradny. I ponoć zdolny, bo z jakiegoś liceum plastycznego czy coś. Absolutnie uroczy.
To jednak nie koniec. Jak to zwykle, przy Januszu tych młodych chłopców było więcej. Z dwójką z nich spędziłam więcej czasu. Gdy sam Janusz już nie dawał rady i zmęczył się świętowaniem, ja siedziałam z nimi nadal. W czasie gdy przed nami dwóch innych ładnych chłopców leżało na sobie bez koszulek na fotelu, my oddawaliśmy się miłej rozmowie. Jeden z nich postanowił usiąść mi na kolanach. Nie narzekałam. Tak samo jak potem, gdy doszło do małego pocałunku między nami. Drugi chłopiec opowiadał mi o swoich preferencjach seksualnych i o tym jak lubi być w łóżku traktowany. Ciekawe te dyskusje, nie powiem ;)

No, ale wszystko co dobre szybko się kończy. Tak było i tym razem. Nie wiem kiedy i jak to się stało, ale impreza dobiegła końca. Ogarnęłam się i powoli mogłam się zbierać do domu. Drogę powrotną trochę tylko pamiętam. Wiem, że przed wyjściem z klubu spotkałam Mateusza jeszcze, który wręczył mi klucz, bym mogła wejść do domu, bo on szedł z jakimś mężczyzną gdzie indziej. Jakoś jednak do ich mieszkania dotarłam, ktoś mi bramkę otworzył i mogłam się kłaść spać.

Niedzielę poświęciliśmy na pakowanie i gadanie o niczym. Gacek z Szymonem wreszcie się pogodzili i topór wojenny zakopali. Gacek został na noc w Krakowie, my zaś trójką wracaliśmy bezprzedziałowym tym razem TLK. I tu nie obyło się bez problemów. Wylądowaliśmy w ostatnim wagonie, a bardzo chcieliśmy do Warsa dotrzeć, żeby jednak coś zjeść (pierwsze jedzenie nie z BP od piątku!). Przejście całego zapierdolonego ludźmi pociągu okazało się bardzo, bardzo trudne. Tym bardziej, że do pokonania było naprawdę z 10 wagonów, w których ludzie stali wszędzie. Daliśmy jednak radę. Powrót na miejsce okazał się równie trudny i kłopotliwy, bo już ktoś nas podsiadł w wagonie…

Do Warszawy dotarłam jakoś koło 22:30. Spokojnie wróciłem do Meliny, by wysłać ostatnie maile tego dnia i powoli, powoli szykować się do spania.

Wypowiedz się! Skomentuj!