Świąteczna i zawsze piękna Amanda Lepore
Świąteczna i zawsze piękna Amanda Lepore

Wydawałoby się, że liczba osób przebywających na facebooku w dniu tak innym od pozostałych – w Wigilię – będzie odczuwalnie mniejsza. Rzeczywiście, widać pewną fluktuację w godzinach 16-20, gdy trwają kolacje wigilijne. Ale poza tym: dzień jak co dzień. Co więcej, większość z osób, które znajdują się w zasięgu internetu (i nie muszą obawiać się np. o koszty roamingu zagranicznego), update’uje swój status nawet siedząc przy wigilijnym stole z rodziną. Dlaczego?

Odpowiedź łatwa: współczesnych młodych ludzi (a więc głównie właśnie tych użytkowników facebooka, o których mowa) nazywa się często społeczeństwem look-at-me. Czyli takim, które wymaga tego, by na nich patrzono, obserwowano ich. Potrzebują ciągłej atencji a wartość swoją i poziom swojej akceptacji mierzą liczbą lajków pod postem na facebooku czy też innym instagramie. Więc nawet Święta są takim momentem, który trzeba pokazać, uwidocznić, zaznaczyć. Może nawet jako „Ważne wydarzenie” facebookowe. Grudzień jest dodatkowo ważnym momentem, bo koniec roku a więc rośnie tendencja do „podsumowania” roku. Piszę „podsumowania”, bo słowo to nie oznacza – jak dawniej – pewnego rachunku sumienia, zastanowienia się nad osiągnięciami życiowymi czy weryfikacją z listą planów na 2012 rok. Dziś oznacza zebranie „najważniejszych zdjęć”, które się w tym roku wstawiło na portal społecznościowy. Takie podsumowanie. (Mała dygresja: żeby nie było, że uważam, że to coś złego. Sama od lat robię takie zestawienia fotek w filmiku np. „A.D. 2012 by JejPerfekcyjnosc.blogspot.com”, ale nie jest to ani kompletne ani jedyne podsumowanie jakie robię.)

Tak więc Święta i Nowy Rok sprzyjają dodatkowo wstawianiu różnych rzeczy na facebooku. Dodatkowo można liczyć na to, że mniej niż zwykle osób ma szansę przebić nasz post swoim, bo nie wszyscy mają swobodny dostęp do Sieci. Jest więc okazja dodatkowego przyciągnięcia uwagi innych członków społeczności look-at-me.

Ja jednak uważam, że przyczyna jest trochę inna. Albo że powyższa nie jest jedyną. Uważam, że ważniejsze jest to, jakie przemiany zaszły w rodzinie ponowoczesnej. Winna temu, ma się rozumieć, m.in. jest psychoanaliza. Oraz generalny upadek metanarracji o autorytetach.

Jeśli zapytać klasycznego socjologa o to, jakie funkcje spełnia rodzina, to powie, że: biopsychiczne (prorekacyjna i seksualna), ekonomiczne (materialna i opiekuńczo-zabezpieczająca), społeczno-wyznaczająca (klasowa i legalizacyjno-kontrolna) oraz socjopsychologiczne (socjalizacyjna, kulturalna, rekreacyjno-towarzyska i emocjonalno-ekspresyjna). Tak przynajmniej odpowiedziałby przykładowy Tyszka. Tyle jednak jeśli idzie o klasyczną socjologię. Jeśli przyjrzeć się rodzinie postmodernistycznej i temu, jaki towarzyszy jej dyskurs, sytuacja wygląda nieco inaczej. Rodzina dziś jest nie tylko tą, która zapewnia wychowanie i wsparcie, ale przede wszystkim tą, która psychopatologizuje. Rodzina chce nas uzależnić od siebie i ograniczyć naszą wolność. Normy wpajane przez rodzinę wydają się nam nieaktualne, niepotrzebne i krępujące. „A co mnie obchodzi, co ludzie powiedzą?” odpowiadamy mamie, gdy zwraca uwagę na to, że nasz strój wzbudzi komentarze sąsiadów. „Zawsze mnie tylko blokujecie” argumentujemy, gdy okazuje się, że rodzice nie popierają zdawania do Akademii Sztuk Pięknych. „Zupełnie mnie nie rozumiecie” krzyczymy, gdy okazuje się, że pomysł zrobienia sobie kolczyków w sutkach im się nie podoba. Rodzina to ci, którzy krytykują, utrudniają. Rodzina to cichy sabotażysta, rodzina to więzienie. Rodzina to ci, którzy nie ułatwiają nam życia. W pewnym etapie stają się obciążeniem – utrudniają rozwój, zadają dużo męczących pytań, nie pozwalają na odkrywanie prawdziwego siebie, na rozwijanie znajomości, na poznawanie nowych ludzi, nowych perspektyw. Rodzina nas więzi.

Oczywiście, że taki dyskurs ma swój początek gdzieś w psychoanalizie. Wszak to Freud sprawił, że okres dziecięctwa jest dla nas taki superważny. Że wiemy, że nasze późniejsze problemy zawsze muszą mieć źródło w relacji z rodzicami. Że to ich wina. Oczywiście, współczesny dyskurs o psychopatologizującej rodzinie jest wypaczeniem tego, co głosi klasyczna psychoanaliza i naiwnym jej odbiciem, ale jest. Tak dziś odczuwamy nasze rodziny. Gdy chcemy od nich wsparcia, okazuje się, że nie możemy na nie liczyć.

A w przypadku osób LGBT to dodatkowo specyficzna sytuacja, bo nie traktujemy rodziny jako miejsca, gdzie możemy czuć się swobodnie. Niewiele rodzin pogodziło się i przeszło do porządku dziennego z tym, że ich dziecko nie jest „normalne”. Najczęściej nie wiedzą. A gdy wiedzą, najczęściej nie poruszają tematu. O zapraszaniu partnera/partnerki nie ma mowy. Jasne, jasne – są wyjątki, żeby nie było, że patrzę jednostronnie. Sama je znam. Ale też i wiem, że w mojej rodzinie to temat, który nigdy się nie pojawia. Nigdy, nigdy, nigdy. O dzieciach, mężach, żonach i partnerach/partnerkach innych rozmawiamy dość sporo i otwarcie. Dziś podczas kolacji wigilijnej żartowaliśmy nawet, że moja bliskoosiemdziesięcioletnia babcia ma jakiś mały romans z sąsiadem ze swojego bloku. Od czasu mojego nieplanowanego trans coming outu nikt nigdy o tym nie rozmawiał. No, raz – gdy chciałam przyjechać na wesele brata z Marcinkiem. Ostatecznie Marcinek nie mógł przyjechać nagle i rozmyło się wszystko… Ale poza tym nigdy.

Dlatego wypad do domu na Święta traktujemy raczej jako pewien nie-tak-przykry, ale jednak obowiązek. Trzeba, żeby a) nie marudzili potem, b) nie musieć wymyślać jakiegoś skomplikowanego powodu dla nieprzybycia, c) najeść się, d) dostać jakąś kasę i prezenty. I tyle. Ale przecież gdybyśmy mieli wybór, chętnie spędzilibyśmy ten czas w towarzystwie osób, z którymi nie musimy udawać. Przed którymi nie musimy udawać. Z takimi, z którymi czujemy się naprawdę dobrze.

Ba! O ileż łatwiej byłoby nam podzielić się opłatkiem z najbliższymi przyjaciółmi niż z rodziną. Przynajmniej wiedzielibyśmy, czego im życzyć poza standardowym „zdrowia, szczęścia, pomyślności” – nie tylko dlatego, że autentycznie nam na nich zależy, ale przede wszystkim dlatego, że żyjemy ich życiem, przebywamy z nimi, znamy ich problemy. I wiemy, że w przeciwieństwie do rodziny – nie jesteśmy skazani na tę relację. Że w razie czego możemy z niej wyjść, uciec. O tyle jest lepsza, wygodniejsza. Ma wszystkie dobre cechy rodziny bez minusów, jakie się z nią wiążą.

Pewno nawet moglibyśmy – dla żartu – pośpiewać z nimi kolędy. Przynajmniej rozumieliby ten poziom żartu i nie robiliby niewybrednej miny po przekręceniu słów piosenki na takie z podtekstem seksualnym albo pijackim.

Rodzina i jej rola oraz dyskurs wokół niej zmienił się drastycznie. Jasne, jeździmy do domu, spędzamy czas z rodzicami, babciami i rodzeństwem, ale gdybyśmy mieli wybór, najpewniej lepiej byłoby nam uciec do przyjaciół i znajomych. Z nimi byłoby co i jak świętować. Tym bardziej, że nie trzebaby trzymać się tradycyjnego zakazu spożywania alkoholu podczas wieczerzy wigilijnej. Po prostu nasi przyjaciele i znajomi wiedzą, jacy jesteśmy naprawdę i możemy z nimi czuć się swobodnie, a więc naprawdę dobrze.

Wypowiedz się! Skomentuj!