Mam duży problem z napisaniem tej blotki. Zabieram się za nią kilka dni. Nie dlatego, że nie mam czasu czy coś. Chodzi raczej o to, że nie chcę jej pisać. Jak wiecie, bloga traktuję także jako moje narzędzie do kontenerowania emocji, do radzenia sobie z nimi. A mam takie przeświadczenie, że na razie z tym nie do końca mogę sobie poradzić. Może chodzi też o to, że na razie obawiam się tego, że okaże się, że to porażka w moim życiu. A do końca tak tego nie czuję. Chodzi o doktorat.

Zacznę sentymentalnie. Że gdy dostałem się na studia III stopnia, to była wielka radość w sercu. Bo, nie zapominajmy o tym, pochodzę z rodziny, gdzie nikt nie ma wyższego wykształcenia. Moi rodzice mają średnie lub zawodowe, dziadkowie podobnie. Nigdy nikt nie studiował w rodzinie. Więc już sam fakt, że poszłam na studia (pomijam fakt, że więcej niż jeden kierunek), należałoby to uznać za – w ujęciu demograficznym – awans społeczny. Studia doktoranckie były więc w ogóle osiągnięciem nie lada. Mówiłam sobie, że Bourdieu nazywa takich ludzi „miracl” – w sensie, że przeskakują swoje ograniczenia socjalizacyjne, miejsce w społeczeństwie, z jakiego się wywodzą. Bo inna sprawa, że sprzyjała mi zmiana społeczna – coraz więcej ludzi ma dzisiaj w Polsce wykształcenie wyższe, co umniejsza trochę moim zasługom na polu edukacyjnym. Przynajmniej do momentu, gdy osiągnęłam pierwszy tytuł magistra (pomijając, że udało mi się w międzyczasie skończyć studia przed czasem albo zaliczyć trzy lata studiów w rok). Wszystko szło jak z płatka. I tak samo było z dostaniem się na studia doktoranckie.

Stop-klatka z nagrania mojego wystąpienia na konferencji "Strategie Queer" z czerwca 2011
Stop-klatka z nagrania mojego wystąpienia na konferencji "Strategie Queer" z czerwca 2011

Musicie wiedzieć, że studia III stopnia to dziś coś innego niż jeszcze rok czy dwa lata przed tym, gdy ja zaczynałam przygodę na nich. Wcześniej były to mniej sformalizowane, bardziej naukowe niż edukacyjne lata na uczelni. Teraz jest inaczej. Doktorantki i doktoranci mają masę obowiązków. Poza prostymi, takimi jak udział w 2-3 zajęciach rocznie (dość łatwa rzecz), do bardziej skomplikowanych. Trzeba bywać na konferencjach, wykazać się pisaniem tekstów, publikacjami, aktywnością naukową. Nie wystarczy samo chodzenie na zajęcia doktoranckie i pisanie pracy.

Problem polega oczywiście na łączeniu studiów doktoranckich z „normalnym życiem”. Wiadomo, że nadchodzi moment, gdy rodzice nie chcą/nie mogą już pomagać finansowo. Poza tym trzeba kiedyś zacząć myśleć o pracy, o samodzielnym zarabianiu. Ja zaczęłam jeszcze na studiach normalnych, ale to zawsze były (i nadal są) raczej rzeczy „z doskoku”. Drobnostki, ciułanie, zbieranie zleceń. Taki lajf. Umowy śmieciowe i przymus bycia w „wolnym zawodzie” powodują, że nie da się inaczej. A jak się da, to trudno połączyć to ze studiami doktoranckimi.

I tutaj będzie moja wina. Wiem, że za wiele czasu poświęcałam innym rzeczom. W sensie, że za dużo było mojej aktywności społecznikowskiej, samorządowej i koło-naukowej. Za dużo czasu poświęcałam na Paradę Równości, na zaczynanie nowych kierunków studiów, na prowadzenie (darmowych!) warsztatów, na tego typu rzeczy. Chciałam być robocopem i nawet mi się to udawało! Mimo moich problemów zdrowotnych (no, trochę tego było, prawda?) i mimo różnych takich, dawałam radę. Kosztem jednej rzeczy: pisania doktoratu.

Moja pani opiekun to zarazem promotorka mojej pierwszej pracy magisterskiej. Osoba dla mnie bardzo ważna naukowo. Taka, która bardzo mocno mnie ukierunkowała w mojej perspektywie naukowej, ale i taka, którą podziwiam za jej inteligencję, mądrość i oczytanie. Osoba, która była dla mnie nawet chyba swego rodzaju idolem. Moje spotkania z nią a propos mojej magisterki były tak istotne, że ograniczałam ich ilość. Bo za każdym razem wychodziłam z nich zdruzgotana naukowo. Wywracała mój świat do góry nogami, ale w takim pozytywnym tego słowa znaczeniu. Sprawiała, że traciłam grunt pod nogami, ale zarazem podrzucała mi kilka pomysłów, jak z tego wybrnąć. Idealna promotora. Dlatego się na nią zdecydowałem, idąc na studia doktoranckie. Wiedziałem, że nie będzie łatwo, ale wiedziałem też, że będzie to dla mnie przygoda naukowa.

Moje zaniechanie w kwestii pisania pracy na czas musiałem kiedyś nadrobić. Przepisy mówią, że żeby skończyć trzeci rok studiów doktoranckich (i dostać się na ostatni – czwarty) trzeba bez wyjątku mieć otwarty przewód doktorski. Otwarcie przewodu to czynność formalno-prawna polegająca na tym, że uprawniona jednostka (w tym przypadku: część Rady Naukowej Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego) podejmuje w głosowaniu tajnym decyzję o tym, czy otworzyć przewód. By móc się o to starać trzeba mieć przygotowany fragment rozprawy (minimum 20 stron) plus 3-4 strony opisu całej pracy plus „rokować na pomyślne ukończenie” całego doktoratu (o czym zaświadcza promotor swoim autorytetem i wiedzą na temat postępów doktoranta). Moje nadrabianie zaczęło się dość późno, ale działo się. Napisałam te wymagane ponad 20 stron, choć przyznaję, że na pewno nie jest to najlepsze 20 stron mojego życia, przygotowałam inne dokumenty i zaczęło się. Wiadomo, że promotora będzie miała uwagi, to normalne. Poprawiałam pracę, poprawiałam. Jej zdaniem nieco za mało i za wolno – moim zdaniem szłam na ustępstwa naukowe, więc nie na wszystko chciałem się zgadzać. Mamy bowiem z moją opiekunką nieco inne spojrzenie na pewne rzeczy i to ewidentnie się ujawniło w trakcie tej współpracy. Poprawiam dalej, ona zgłasza kolejne poprawki bądź domaga się wprowadzenia tych, które odrzuciłam. Niełatwa współpraca, ale w miłej atmosferze.

Wszystko urwało się w połowie czerwca. Pamiętajcie, że przewód doktorski muszę otworzyć do końca trzeciego roku studiów doktoranckich. Oczywiście, rok akademicki trwa do końca września, ale prawda jest taka, że czerwiec to ostatni moment na takie rzeczy. We wrześniu jest to niedobrze widziane a poza tym jest szansa, że nie będzie kworum i że się nie uda. A ten rok jest wyjątkowy, bo… są wybory. Zmieniają się władze UW, zmieniają się władze IS UW, zmienia się Rada Naukowa IS UW, zmienia się Kierownik Studium Doktoranckiego IS UW… wszystko płynie. Co prawda kadencje rozpoczynają się 1 września lub 1 października (zależy od organu), ale wybory są już w kwietniu-czerwcu. I wówczas panuje na UW trochę taki bezwład. Nikt nie chce podejmować jakiś istotnych decyzji, bo woli zostawić to na przyszły rok akademicki, żeby kolejna kadencja się tym zajęła. Oczywiście, nie oznacza to całkowitego braku decyzyjności, ale zauważa się wyraźnie spadek tejże. To nie ułatwia mojej trudnej sytuacji…

W połowie czerwca pani opiekun powiedziała, że nie widzi szans na dalszą współpracę. Że nie chce być moją promotorą. Nasze rozstanie odbyło się dość spokojnie i bez jakiś personalnych czy towarzyskich zawiłości – po prostu stwierdziła, że nie chce i że nie dogadamy się. Próbowałem ją desperacko przekonać, że jest szansa, ale nic z tego. Więc nie pozostało mi nic innego, jak wziąć się za szukanie wyjść awaryjnych.

Pierwsze co: może urlop naukowy? Kierownik studium mógłby się na to zgodzić, bo przepisy obowiązujące do 30 września 2012 są w tym zakresie niejasne (dzień później wchodzi w życie nowy regulamin i będzie już jasno i klarownie), ale kierownik nie chce. Bo on nie lubi jak ktoś nie otwiera przewodu w terminie. Bardzo nie lubi. Więc szukam dalej.

Nowy promotor? Eh… idę do Jacka, który trochę zna moją pracę, bo kilka razy luźno konsultowałam z nim jej elementy. Co prawda Jacek jest z ISNS a nie z IS, ale promotor nie musi być z jednostki, w której się studiuje. Tylko w tym roku ktoś z mojego roku otworzył przewód u profesora od historii. Więc da się. Ale nie. Kierownik sugeruje, że to dlatego, że ów profesor jest profesorem z „dużym dorobkiem” i odpowiednim stażem, a Jacek nie. Fakt, Jacek młodym habilitowanym jest, ale to nie przeszkoda formalna, tylko – jak to bywa na Uniwersytecie – „niepisana”.

Zmiana jednostki. Skoro Jacek jest z ISNS, to może tam spróbuję się przenieść na studia doktoranckie? No, próbujemy. Oczywiście, jest problem, bo tam się też zmienia kierownik studium i nie wiadomo czy iść do odchodzącego (formalnie: tak), czy do nowego. Tak czy owak, stwierdzają, że przeniesień na studiach III stopnia nigdy nie było, nie jest to w zwyczaju ISNS i nie da się. Poza tym mają limit miejsc wypełniony. Ten argument najmniej do mnie trafia, bo przecież to niemożliwe, żeby nikt od I roku do III roku studiów nie został wywalony albo nie zrezygnował. Po prostu niemożliwe, więc i na pewno ten limit jest niewypełniony na III roku. No, ale kłócić się przecież nie będę…

Dodatkowa trudność: wakacje. No, co? Profesura też ma prawo odpocząć. Ciężko niektórych złapać, Rada się nie zbiera, część w rozjazdach. Trochę i ja w rozjazdach – nie ukrywam – żeby o tym nie myśleć i czekać, aż nadejdzie bardziej sprzyjający miesiąc i uda się coś ustalić albo załatwić. Zawieszenie takie.

Ostatecznie rodzi się pomysł, żeby promotora nowego z IS UW znaleźć. Jest nadzieja, którą jednak szybko kierownik studium gasi. Że nie ma sensu tak na szybko. Że szanse otwarcia przewodu we wrześniu są właściwie żadne i że lepiej nie stresować Rady takimi sprawami. I podczas ostatniego spotkania, na którym znów przekonywałem go, że może jednak półroczny urlop naukowy będzie właśnie czasem, gdy uda mi się – w tej bardzo wyjątkowej sytuacji – odnaleźć i ustalić wszystko, moje nadzieje legły w gruzach.

Kierownik zapowiedział, że mnie skreśli z listy doktorantów pod koniec września. Że od października (po uprawomocnieniu się decyzji) nie będę doktorantem. Pocieszył mnie tym, że od 1 października jest nowy regulamin, zgodnie z którym można się wznawiać na studia III stopnia (wcześniej to było niewiadome, nieuregulowane). W sensie, że będę mieć teraz czas na spokojnie ustalić wszystko, znaleźć nowego promotora, przygotować się do otwarcia przewodu i z tym wszystkim wrócić za jakiś czas na studia doktoranckie i wznowić się na III roku. A potem już tylko obrona i po sprawie.

***

Powiem tak: trochę kurwa mać. Czuję pewną bezradność. Wiem, że jest wyjście i że to nie koniec świata, ale bardzo wiele teraz się w moim życiu zmieni. Pomijam fakt, że od października nie będę już teraz (po raz pierwszy od lat!) studentem (bo mnie na amerykanistyce też wreszcie skreślą kiedyś!) i to też zmienia moje życie. Do tego dochodzi fakt, że moje główne źródło dochodu w październiku się kończy… co prawda mam na UW prowadzić zajęcia w I semestrze, ale to tylko przedłuża ten okres zmian. Mówiąc bardzo krótko: ta zmiana musi spowodować u mnie mobilizację znaczącą. Znaczące przeredefiniowanie. A nie wiem czy jestem na to gotowa. Trochę się też tego obawiam. Więc mam taki stan znów zawieszenia. Byle do końca września, bo wówczas skończą się dla mnie wakacje tak naprawdę i trzeba się będzie wziąć za ogarnianie.

Co nie zmienia faktu, że mam też trochę taki żal do tej całej sytuacji z doktoratem. Bo, jasne, nie poszło, na pewno duża w tym moja wina i w ogóle, biorę to na siebie. Ale po tym wszystkim, co dla UW i dla IS UW robię – także jako doktorant i działacz samorządu doktoranckiego (dziesiątki komisji, rad, zarządów, setki spotkań, posiedzeń, tysiące maili, pism), które ktoś tak czy owak musiałby robić, spodziewałam się nieco innego podejścia. Okej, może niesłusznie, może za wiele sobie wyobrażałam, ale jakoś tak mi dziwnie. Człowiek sobie czasem flaki wypruwał, przychodził, stawiał się, gdy trzeba było (a nawet czasem gdy nie trzeba a jedynie można było) a tutaj jakoś taki brak zrozumienia. A sytuacja nie do końca jest zawiniona przeze mnie – bo przecież (są na to papiery!) opiekunka nie zgłaszała wcześniej problemów we współpracy ze mną. A nagle się zdecydowała zrezygnować w dość krytycznym momencie. Więc czuję się tak nie do końca z tym fajnie.

I to osłabia moją (dotychczas niezachwianą) miłość do Instytutu Socjologii UW.

Mam duży problem z napisaniem tej blotki. Zabieram się za nią kilka dni. Nie dlatego, że nie mam czasu czy coś. Chodzi raczej o to, że nie chcę jej pisać. Jak wiecie, bloga traktuję także jako moje narzędzie do kontenerowania emocji, do radzenia sobie z nimi. A mam takie przeświadczenie, że na razie z tym nie do końca mogę sobie poradzić. Może chodzi też o to, że na razie obawiam się tego, że okaże się, że to porażka w moim życiu. A do końca tak tego nie czuję. Chodzi o doktorat.
Zacznę sentymentalnie. Że gdy dostałem się na studia III stopnia, to była wielka radość w sercu. Bo, nie zapominajmy o tym, pochodzę z rodziny, gdzie nikt nie ma wyższego wykształcenia. Moi rodzice mają średnie lub zawodowe, dziadkowie podobnie. Nigdy nikt nie studiował w rodzinie. Więc już sam fakt, że poszłam na studia (pomijam fakt, że więcej niż jeden kierunek), należałoby to uznać za – w ujęciu demograficznym – awans społeczny. Studia doktoranckie były więc w ogóle osiągnięciem nie lada. Mówiłam sobie, że Bourdieu nazywa takich ludzi „miracl” – w sensie, że przeskakują swoje ograniczenia kulturowe, miejsce z jakiego się wywodzą. Bo inna sprawa, że sprzyjała mi zmiana społeczna – coraz więcej ludzi ma dzisiaj w Polsce wykształcenie wyższe, co umniejsza trochę moim zasługom na polu edukacyjnym. Przynajmniej do momentu, gdy osiągnęłam pierwszy tytuł magistra (pomijając, że udało mi się w międzyczasie skończyć studia przed czasem albo zaliczyć trzy lata studiów w rok). Wszystko szło jak z płatka. I tak samo było z dostaniem się na studia doktoranckie.
Musicie wiedzieć, że studia III stopnia to dziś coś innego niż jeszcze rok czy dwa lata przed tym, gdy ja zaczynałam przygodę na nich. Wcześniej były to mniej sformalizowane, bardziej naukowe niż edukacyjne lata na uczelni. Teraz jest inaczej. Doktorantki i doktoranci mają masę obowiązków. Poza prostymi, takimi jak udział w 2-3 zajęciach rocznie (dość łatwa rzecz), do bardziej skomplikowanych. Trzeba bywać na konferencjach, wykazać się pisaniem tekstów, publikacjami, aktywnością naukową. Nie wystarczy samo chodzenie na zajęcia doktoranckie i pisanie pracy.
Problem polega oczywiście na łączeniu studiów doktoranckich z „normalnym życiem”. Wiadomo, że nadchodzi moment, gdy rodzice nie chcą/nie mogą już pomagać finansowo. Poza tym trzeba kiedyś zacząć myśleć o pracy, o samodzielnym zarabianiu. Ja zaczęłam jeszcze na studiach normalnych, ale to zawsze były (i nadal są) raczej rzeczy „z doskoku”. Drobnostki, ciułanie, zbieranie zleceń. Taki lajf. Umowy śmieciowe i przymus bycia w „wolnym zawodzie” powodują, że nie da się inaczej. A jak się da, to trudno połączyć to ze studiami doktoranckimi.
I tutaj będzie moja wina. Wiem, że za wiele czasu poświęcałam innym rzeczom. W sensie, że za dużo było mojej aktywności społecznikowskiej, samorządowej i koło-naukowej. Za dużo czasu poświęcałam na Paradę Równości, na zaczynanie nowych kierunków studiów, na prowadzenie (darmowych!) warsztatów, na tego typu rzeczy. Chciałam być robocopem i nawet mi się to udawało! Mimo moich problemów zdrowotnych (no, trochę tego było, prawda?) i mimo różnych takich, dawałam radę. Kosztem jednej rzeczy: pisania doktoratu.
Moja pani opiekun to zarazem promotorka mojej pierwszej pracy magisterskiej. Osoba dla mnie bardzo ważna naukowo. Taka, która bardzo mocno mnie ukierunkowała w mojej perspektywie naukowej, ale i taka, którą podziwiam za jej inteligencję, mądrość i oczytanie. Osoba, która była dla mnie nawet chyba swego rodzaju idolem. Moje spotkania z nią a propos mojej magisterki były tak istotne, że ograniczałam ich ilość. Bo za każdym razem wychodziłam z nich zdruzgotana naukowo. Wywracała mój świat do góry nogami, ale w takim pozytywnym tego słowa znaczeniu. Sprawiała, że traciłam grunt pod nogami, ale zarazem podrzucała mi kilka pomysłów, jak z tego wybrnąć. Idealna promotora. Dlatego się na nią zdecydowałem, idąc na studia doktoranckie. Wiedziałem, że nie będzie łatwo, ale wiedziałem też, że będzie to dla mnie przygoda naukowa.
Moje zaniechanie w kwestii pisania pracy na czas musiałem kiedyś nadrobić. Przepisy mówią, że żeby skończyć trzeci rok studiów doktoranckich (i dostać się na ostatni – czwarty) trzeba bez wyjątku mieć otwarty przewód doktorski. Otwarcie przewodu to czynność formalno-prawna polegająca na tym, że uprawniona jednostka (w tym przypadku: część Rady Naukowej Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego) podejmuje w głosowaniu tajnym decyzję o tym, czy otworzyć przewód. By móc się o to starać trzeba mieć przygotowany fragment rozprawy (minimum 20 stron) plus 3-4 strony opisu całej pracy plus „rokować na pomyślne ukończenie” całego doktoratu (o czym zaświadcza promotor swoim autorytetem i wiedzą na temat postępów doktoranta). Moje nadrabianie zaczęło się dość późno, ale działo się. Napisałam te wymagane ponad 20 stron, choć przyznaję, że na pewno nie jest to najlepsze 20 stron mojego życia, przygotowałam inne dokumenty i zaczęło się. Wiadomo, że promotora będzie miała uwagi, to normalne. Poprawiałam pracę, poprawiałam. Jej zdaniem nieco za mało i za wolno – moim zdaniem szłam na ustępstwa naukowe, więc nie na wszystko chciałem się zgadzać. Mamy bowiem z moją opiekunką nieco inne spojrzenie na pewne rzeczy i to ewidentnie się ujawniło w trakcie tej współpracy. Poprawiam dalej, ona zgłasza kolejne poprawki bądź domaga się wprowadzenia tych, które odrzuciłam. Niełatwa współpraca, ale w miłej atmosferze.
Wszystko urwało się w połowie czerwca. Pamiętajcie, że przewód doktorski muszę otworzyć do końca trzeciego roku studiów doktoranckich. Oczywiście, rok akademicki trwa do końca września, ale prawda jest taka, że czerwiec to ostatni moment na takie rzeczy. We wrześniu jest to niedobrze widziane a poza tym jest szansa, że nie będzie kworum i że się nie uda. A ten rok jest wyjątkowy, bo… są wybory. Zmieniają się władze UW, zmieniają się władze IS UW, zmienia się Rada Naukowa IS UW, zmienia się Kierownik Studium Doktoranckiego IS UW… wszystko płynie. Co prawda kadencje rozpoczynają się 1 września lub 1 października (zależy od organu), ale wybory są już w kwietniu-czerwcu. I wówczas panuje na UW trochę taki bezwład. Nikt nie chce podejmować jakiś istotnych decyzji, bo woli zostawić to na przyszły rok akademicki, żeby kolejna kadencja się tym zajęła. Oczywiście, nie oznacza to całkowitego braku decyzyjności, ale zauważa się wyraźnie spadek tejże. To nie ułatwia mojej trudnej sytuacji…
W połowie czerwca pani opiekun powiedziała, że nie widzi szans na dalszą współpracę. Że nie chce być moją promotorą. Nasze rozstanie odbyło się dość spokojnie i bez jakiś personalnych czy towarzyskich zawiłości – po prostu stwierdziła, że nie chce i że nie dogadamy się. Próbowałem ją desperacko przekonać, że jest szansa, ale nic z tego. Więc nie pozostało mi nic innego, jak wziąć się za szukanie wyjść awaryjnych.
Pierwsze co: może urlop naukowy? Kierownik studium mógłby się na to zgodzić, bo przepisy obowiązujące do 30 września 2012 są w tym zakresie niejasne (dzień później wchodzi w życie nowy regulamin i będzie już jasno i klarownie), ale kierownik nie chce. Bo on nie lubi jak ktoś nie otwiera przewodu w terminie. Bardzo nie lubi. Więc szukam dalej.
Nowy promotor? Eh… idę do Jacka, który trochę zna moją pracę, bo kilka razy luźno konsultowałam z nim jej elementy. Co prawda Jacek jest z ISNS a nie z IS, ale promotor nie musi być z jednostki, w której się studiuje. Tylko w tym roku ktoś z mojego roku otworzył przewód u profesora od historii. Więc da się. Ale nie. Kierownik sugeruje, że to dlatego, że ów profesor jest profesorem z „dużym dorobkiem” i odpowiednim stażem, a Jacek nie. Fakt, Jacek młodym habilitowanym jest, ale to nie przeszkoda formalna, tylko – jak to bywa na Uniwersytecie – „niepisana”.
Zmiana jednostki. Skoro Jacek jest z ISNS, to może tam spróbuję się przenieść na studia doktoranckie? No, próbujemy. Oczywiście, jest problem, bo tam się też zmienia kierownik studium i nie wiadomo czy iść do odchodzącego (formalnie: tak), czy do nowego. Tak czy owak, stwierdzają, że przeniesień na studiach III stopnia nigdy nie było, nie jest to w zwyczaju ISNS i nie da się. Poza tym mają limit miejsc wypełniony. Ten argument najmniej do mnie trafia, bo przecież to niemożliwe, żeby nikt od I roku do III roku studiów nie został wywalony albo nie zrezygnował. Po prostu niemożliwe, więc i na pewno ten limit jest niewypełniony na III roku. No, ale kłócić się przecież nie będę…
Dodatkowa trudność: wakacje. No, co? Profesura też ma prawo odpocząć. Ciężko niektórych złapać, Rada się nie zbiera, część w rozjazdach. Trochę i ja w rozjazdach – nie ukrywam – żeby o tym nie myśleć i czekać, aż nadejdzie bardziej sprzyjający miesiąc i uda się coś ustalić albo załatwić. Zawieszenie takie.
Ostatecznie rodzi się pomysł, żeby promotora nowego z IS UW znaleźć. Jest nadzieja, którą jednak szybko kierownik studium gasi. Że nie ma sensu tak na szybko. Że szanse otwarcia przewodu we wrześniu są właściwie żadne i że lepiej nie stresować Rady takimi sprawami. I podczas ostatniego spotkania, na którym znów przekonywałem go, że może jednak półroczny urlop naukowy będzie właśnie czasem, gdy uda mi się – w tej bardzo wyjątkowej sytuacji – odnaleźć i ustalić wszystko, moje nadzieje legły w gruzach.
Kierownik zapowiedział, że mnie skreśli z listy doktorantów pod koniec września. Że od października (po uprawomocnieniu się decyzji) nie będę doktorantem. Pocieszył mnie tym, że od 1 października jest nowy regulamin, zgodnie z którym można się wznawiać na studia III stopnia (wcześniej to było niewiadome, nieuregulowane). W sensie, że będę mieć teraz czas na spokojnie ustalić wszystko, znaleźć nowego promotora, przygotować się do otwarcia przewodu i z tym wszystkim wrócić za jakiś czas na studia doktoranckie i wznowić się na III roku. A potem już tylko obrona i po sprawie.
***
Powiem tak: trochę kurwa mać. Czuję pewną bezradność. Wiem, że jest wyjście i że to nie koniec świata, ale bardzo wiele teraz się w moim życiu zmieni. Pomijam fakt, że od października nie będę już teraz (po raz pierwszy od lat!) studentem (bo mnie na amerykanistyce też wreszcie skreślą kiedyś!) i to też zmienia moje życie. Do tego dochodzi fakt, że moje główne źródło dochodu w październiku się kończy… co prawda mam na UW prowadzić zajęcia w I semestrze, ale to tylko przedłuża ten okres zmian. Mówiąc bardzo krótko: ta zmiana musi spowodować u mnie mobilizację znaczącą. Znaczące przeredefiniowanie. A nie wiem czy jestem na to gotowa. Trochę się też tego obawiam. Więc mam taki stan znów zawieszenia. Byle do końca września, bo wówczas skończą się dla mnie wakacje tak naprawdę i trzeba się będzie wziąć za ogarnianie.
Co nie zmienia faktu, że mam też trochę taki żal do tej całej sytuacji z doktoratem. Bo, jasne, nie poszło, na pewno duża w tym moja wina i w ogóle, biorę to na siebie. Ale po tym wszystkim, co dla UW i dla IS UW robię – także jako doktorant i działacz samorządu doktoranckiego (dziesiątki komisji, rad, zarządów, setki spotkań, posiedzeń, tysiące maili, pism), które ktoś tak czy owak musiałby robić, spodziewałam się nieco innego podejścia. Okej, może niesłusznie, może za wiele sobie wyobrażałam, ale jakoś tak mi dziwnie. Człowiek sobie czasem flaki wypruwał, przychodził, stawiał się, gdy trzeba było (a nawet czasem gdy nie trzeba a jedynie można było) a tutaj jakoś taki brak zrozumienia. A sytuacja nie do końca jest zawiniona przeze mnie – bo przecież (są na to papiery!) opiekunka nie zgłaszała wcześniej problemów we współpracy ze mną. A nagle się zdecydowała zrezygnować w dość krytycznym momencie. Więc czuję się tak nie do końca z tym fajnie.
I to osłabia moją miłość do Instytutu Socjologii UW.
Wypowiedz się! Skomentuj!