Jej Perfekcyjność na Canal Pride 2012
Jej Perfekcyjność na Canal Pride 2012

Na początku muszę zacząć od tego, jak to się stało, że znalazłem się w Amsterdamie. Przypomnę przy okazji, że w październiku 2011 postanowiłam, że do końca września 2012 nie pojadę nigdzie na własny koszt, bo nie mam kasy. (wykluczone z tej zasady są oczywiście wizyty w domu rodzinnym…) I wycieczka do Amsterdamu łapie się na tę regułę, bo nie płaciłam za nią. Pojechałam na zaproszenie rządu Holandii.

Jakiś czas temu dostałam maila z ambasady Królestwa Niderlandów, że jest taki projekt, że bloggerów z wybranych krajów Holandia chce zaprosić na kilka dni w ramach Influentials Program. Cel wizyty? Podzielenie się z nami, jako osobami, które mogą nieść informacje dalej w swoich krajach, na temat tego, jak wygląda życie społeczności LGBT w Holandii. Plus udział w amsterdamskiej paradzie na deser. Długo nie myślałam, zgodziłam się po wymianie dwóch maili. Tym bardziej, że Holandia zapłacić chciała za przelot, pobyt, wyżywienie… więc jasne, czemu nie.
Czy ja jestem najodpowiedniejszą osobą na taki wyjazd? No, tego nie wiem. Ale tak stwierdziła ambasada po konsultacji z KPH. A ja przecież opanować nie będę ;) Choć jasne, są najpewniej w Polsce bloggerzy i bloggerki poczytniejsi ode mnie, którzy zajmują się na swoich blogach poważnymi sprawami – czego u mnie za wiele nie ma. Ja, owszem, piszę o społecznościach LGBT ale najczęściej zupełnie na luzie, z perspektywy indywidualnego doświadczenia i rzadko dokonuję poważnych analiz. Tymi zajmuję się także, ale poza blogiem. Zresztą moja poważna relacja z Amsterdamu już się znalazła na innastrona.pl, więc i tym razem mi się udało.
Teraz chcę inaczej. Teraz chcę po mojemu opowiedzieć o tym, co się tam działo.

***

Wyjazd ambasada zaplanowała mi na 31 lipca. Wszyscy prawie uczestnicy przybyli tego dnia, co w sumie miłe ze strony Holandii, bo cały program zaczął się dzień później. Wyleciałam z Warszawy o ludzkiej porze, bo jakoś około 12:00 (termin ambasada konsultowała ze mną). Na lotnisku czekał na mnie pan w szytym na miarę garniturze z karteczką, na której napisane było „J. Perfekcyjnosc”. Pan zabrał ode mnie walizkę i poprowadził mnie (prowadząc nudną ale grzecznościową rozmowę) do mercedesa klasy S, którym zawiózł mnie pod hotel. Czterogwiazdkowy Hampshire Eden Amsterdam Amercian Hotel to miejsce w bardzo dobrej lokalizacji. Budynek jest już uznany za zabytek, jest bardzo ładny i do niczego w zasadzie nie mogę się tam przyczepić. No, może poza tym, że nie było tam basenu (nie korzystałabym i tak, ale fakt się liczy!). Przyznaję też, że działacze i działaczki społeczni nie przywykli są do takich warunków. Było tam naprawdę komfortowo i momentami może nawet luksusowo.

Tego dnia nie miałam nic do roboty. Poczekałam więc aż Kacperek skończy pracę (a w zasadzie staż, bo formalnie jest stażystą w redakcji magazynu dla gejów) i spotkałam się z nim w hotelu (pan z portierni zadzwonił poinformować mnie, że czeka na mnie „your friend Kacper” i czy ma „wait here for you or shall I send him to your room”). Poszliśmy na miasto. Bez celu jakiegoś specjalnego. Po prostu pochodzić, ja chciałam znów poczuć atmosferę tego miasta, on nie był aż tak zmęczony po pracy. Poszliśmy ostatecznie na gejowskiej ulicy na jakiegoś drinka. Trochę nas deszcz zaskoczył, więc mogliśmy odpocząć w przytulnej restauracji. It was lovely.

Tego dnia relaksowałam się w wannie, delektowałam się wielkim dwuosobowym łóżkiem (pokoje w tym hotelu są co najmniej dwuosobowe). Kacperek wrócił jeździ do pracy codziennie z Rotterdamu, więc czekała go jeszcze okołopięćdziesięciominutowa podróż. A jutro rano znów miał do pracy na rano… Biedny on :)

Dla mnie kolejny dzień rozpoczął się o 9:00. Wtedy spotkaliśmy się z naszą główną opiekunką – Bregje (czyt. brechja przez charczące holenderskie H) i jej kolegą Westerem (tutaj odczytanie i wymówienie są łatwe). Wtedy też po raz pierwszy zobaczyłem nowych ludzi, z którymi przyszło mi spędzić kilka dni. Było egzotycznie, nie powiem – choć w sumie słowo „egzotycznie” uznać można jako kolonialne i obraźliwe, nie to jest moją intencją. Najbardziej przez te kilka dni dogadywałam się z Azrą z Bośni i Hercegowiny oraz z Pramadą z Indii. Chociaż ciekawą i superzabawną osobą był także Ta Huang z Chin (zaraz o tym nieco więcej). Co do reszty – przedstawicieli i przedstawicielek z RPA, Rumunii, Brazylii czy choćby Czech – nic do nich nie mam, ale flow miałam z Azrą i Pramadą. Co zresztą ciekawe, bo Pramada to już nie-najmłodsza lesbijka-feministka a Azra miała figurę, której jej naprawdę, naprawdę zazdroszczę…

Po krótkim spacerze dotarliśmy do siedziby COC – najstarszej organizacji działającej na rzecz osób LGBT na świecie. Na miejscu czekali na nas przedstawiciele ministerstw jak i samej COC.
Krótka dygresja. Sytuacja COC jest naprawdę specyficzna. To największa, najważniejsza i w zasadzie jedyna licząca się organizacja LGBT w Holandii. Inne organizacje się w zasadzie zawsze od niej wywodzą i najczęściej są od niej zależne. Łącznie z tym, że otrzymują finansowanie rządowe za jej pośrednictwem a jak kończy się członkostwo np. w organizacji młodzieżowej, to z urzędu staje się członkiem COC… Monopol totalny. To, oczywiście, ułatwia sprawę rządowi, który może wszystkie kwestie dyskusyjne, sporne czy trudne załatwiać rozmawiając tylko z nimi. Ale jakoś we mnie budzi się wobec takiego monopolu sprzeciw. Tak dla zasady, bo wcale nie wiem, czy nie jest to niekorzystna dla społeczności LGBT w Holandii sytuacja. Po prostu uważam to za dziwne nieco.

Spotkanie było dość długie i przepełnione informacjami. Na temat sytuacji osób LGBT w Holandii, na temat problemów, na temat działalności COC w kraju jak i za granicą, na temat działań rządu i konkretnych ministerstw… Dużo, dużo. Fakt, że większość z nas wiedziała większość rzeczy (tak mi się wydaje) ale wiadomo, że takie spotkanie typu Introduction musi się odbyć. Więc dzielnie to znieśliśmy.

***

Problem z tego typu spotkaniami (jak i w zasadzie z całym tym wyjazdem) polega na jego kolonialnym podtekście. Oto my, dzielny naród Holenderski, jesteśmy tacy rozwinięci, wyedukowani, otwarci, nowocześni i w ogóle super – choć mamy nadal pewne problemy, które są jednakże niczym przy waszej sytuacji – pokazujemy wam, jak sobie radzić. Uczymy was, bo wiemy, że jesteście gorzej rozwinięci i że potrzebujecie naszej pomocy „z zewnątrz”. My jesteśmy tą pomocą. Z chęcią damy wam edukację i kasę, jeśli przyjmiecie naszą agendę i nasz sposób działania. Tylko tyle. Kolonializm kulturowy widoczny jest tutaj w tym, że Holandia skupia się na tym, by swój model, swoje rozwiązania szerzyć (jest im to na rękę, bo jeśli wszyscy globalnie uznają ten model za słuszny, to oni są jego twórcami i są w nim najbardziej do przodu posunięci, więc są na wygranej pozycji). Co zabawne to, że na każdym spotkaniu na samym początku prawie każda osoba przemawiająca podkreślała, że zdaje sobie z tego sprawę, że nie chce nas począć, bo nasze kraje znamy najlepiej my, ale jednak kończyło się zawsze na takich przejawach kolonialnego podejścia do sprawy. Miejsca na dyskusję było niewiele, był co najwyżej czas na pytania. Czyli scenariusz: prezentujemy wizję, wy słuchacie, jeśli czegoś nie rozumiecie – pytacie a potem uznajemy, że wszystko teraz będzie wam szło łatwiej.
Jak podkreśla prof. Jacyno: troska jest zawsze dwuznaczna. Z jednej strony zakłada chęć pomocy i daje możliwość jej uzyskania, ale z drugiej – stwarza konieczność uznania pewnej hierarchii i ustalenia pozycji dominacji. Utrudnia też upodmiotowienie tego, komu się pomaga, bo traktujemy tę osobę jako słabszą, gorszą, zależną i podległą. Tak więc taki jest problem z troską. I to, co teraz piszę, dotyczy w zasadzie wszystkich spotkań, które odbyliśmy. Zaraz zarzut jest trudny, bo niełatwo jest uciec od tego schematu troski o kogoś. Być może jest on na zawsze wpisany w taką relację i trzeba po prostu stosować inne mechanizmy.

***

Środa była długim dniem. Po wprowadzeniu do tematyki LGBT, nadszedł czas na wprowadzenie do Amsterdamu. Udaliśmy się do Amsterdam Museum. Na miejscu ciekawa pod względem tak treści jak i formy ekspozycja „Amsterdam DNA”. Historia miasta od jego początku aż do dnia dzisiejszego – opowiedziana bardzo interaktywnie i z małą ilością eksponatów. Nie ma tam za wiele autentycznych resztek porcelany czy obrazów i złotych elementów z przeszłości. Dużo za to filmów, które można sobie odtwarzać w rożnych językach, nagrania audio i przede wszystkim: pierdyliard infografik. Całe sale są wielkimi infografikami. Czytelne, proste, jasne. Nie wymagają komentarza, można je pominąć, można się na nich skupiać. Podoba mi się to. Obejście całej ekspozycji zajmuje jakieś 40 min. Nie za dużo, nie za mało. Podobało mi się to bardzo. Oczywiście, zawsze mam z tyłu głowy, po seminarium o polityce pamięci w Muzeum Powstania Warszawskiego, że za każdą narracją historyczną, także muzealną, kryje się jakaś ideologia. Tak samo jest i tutaj. Miasto Amsterdam przedstawione jest tutaj jako otwarte, barwne, różnorodne i pełne szans dla innych. Jako miasto wolności. Czasem mówione jest to wprost, czasem bardzo dokoła, ale jest. To jest właśnie to przesłanie ideologiczne.

Częścią muzealną jest też wycieczka po mieście. Za dwa dni premiera wycieczki „Pink Perspectives”, czyli historycznie i współcześnie ważnych miejsc dla środowisk LGBT. Wycieczka o tyle ciekawa, że idzie się samemu, dzięki aplikacji na iOS – MuseumApp. Dzięki GPS można śledzić swoją pozycję a w konkretnych miejscach można poczytać więcej, posłuchać nagrań, zobaczyć video czy obejrzeć historyczne zdjęcia. Miejsca, które nie są ciekawe można ominąć, można dowiedzieć się jeszcze więcej, jeśli się chce… Więc niezłe to jest. Problem jest jeden – czasem GPS nie radzi sobie z określeniem naszej pozycji. I wtedy są problemy. Muzeum pożyczyło nam kilka iPhone’ów i mogliśmy przejść trasę w dwuosobowych maksymalnie grupach. Ja i trzy inne osoby byliśmy nieco zmęczeni, więc część trasy postanowiliśmy ominąć. Dotarliśmy do końca trasy – do baru t’Manje, gdzie obsługiwał nas bardzo miły Orlando. Śmieszny był i miał taką samą umiejętność, jaką cenię u swoich znajomych (ale i u siebie), czyli umiejętność wciskania żartów (najczęściej z podtekstami) gdzie się da. Orlando okazał się być pozytywny.
Spędziliśmy w historycznym t’Manje (naprawdę polecam Wam wygooglać historię tego miejsca!) jakiś czas, pijący drynky na koszt Królestwa Niderlandów.

Ostatnim punktem dnia była kolacja w sympatycznej tęczowej restauracji. Na miejscu turecka jakaś ekipa nagrywała video w związku z tym, że na Canal Pride po raz pierwszy pojawić się miała łódź mniejszości tureckiej. Coś tam też musieliśmy powiedzieć o sobie. Ja postanowiłem przyjąć opcję, w której na koniec prezentacji mówię coś zabawnego. Np. „i jeśli ktoś z tej grupy jest pijany, to możecie stawiać, że najprędzej będę to ja” albo „i uważam, że Holendrzy, których poznajemy są bardzo seksi”. Aż w końcu: „i zazwyczaj mówię na końcu prezentacji coś śmiesznego, ale tym razem niczego nie wymyśliłem”. Wszystkich to bawiło, a mi pozwalało zachować dystans do sytuacji.

Wieczorem nie widziałem się z Kacperkiem, bo nasze działania kończyły się o 21:00 i on już wówczas był najpewniej w domu w Rotterdamie.

***

Śniadania w hotelu, to straszna rzecz. Tak to jest, jak się dostaje wszystko podstawione pod nos… To się zawsze źle kończy. Nie tylko ja, ale i jak wynikało z relacji pozostałych osób, z którymi bliżej się trzymałam, miałam odruch „jejku, jak to wszystko smacznie wygląda, chcę zjeść to wszystko!”. Odruch taki, ewidentnie będący odruchem zachłanności, odzywał się u mnie prawie codziennie. A najgorzej ostatniego poranka, ale o tym zaraz. Jajecznica, małe kiełbaski, wędliny, sery, warzywa, rożne płatki, jogurty, bogaty wybór pieczywa, bułeczki, słodkie bułeczki… Wszystkiego w chuj. Ech, a dupa rośnie…

Czwartek był dniem, kiedy udaliśmy się na konferencję poświęconą utrwaleniu historii LGBT. Trzydniowe wydarzenie poświęcone tylko temu. Całkiem ciekawe, prawdę mówiąc, ale forma nieco męcząca. My wpadliśmy tylko na chwilkę, żeby wziąć udział w jednej części, posmakować tego wydarzenia. Swoją drogą wydaje się, że temat jest dość żywy. W Polsce przecież właśnie rozkręca się internetowe muzeum InnaHistoria a i rok temu na naszej konferencji „Strategie queer” była o tym mowa. Samo Queer UW zaczęło nawet sprawdzać na ile realne jest wykonanie czegoś takiego, zbudowanie takiego archiwum (bez możliwości udostępniania w pierwszej kolejności).
W budynku supernowoczesnej biblioteki amsterdamskiej prezentowana była w tym czasie także wystawa poświęcona temu tematowi. Obejrzeliśmy ją dokładnie. Gra „HomoNoPolis” była jednym z zabawniejszych elementów obecnych. Ale ja skupiałam się na szukaniu polskich akcentów. I udało się! Na planszy, na której zeskanowano okładki kilku magazynów LGBT była okładka jednego z pierwszych numerów „Inaczej”. Nic dziwnego, że nie znacie tego magazynu – przestał się ukazywać w 1997. Ale – uwaga! – pamiętam jak dziś, że ja miałem jeden numer tego periodyku! W sensie, że kupiłem go kiedyś, jakiś milion lat temu. Na pewno poza miastem rodzinnym, to było na jakiejś szkolnej wycieczce. Widziałem na wystawie w kiosku Ruchu – tytuł dość znaczący, tęcza w logo też już mi coś mówiła… Z drżącym sercem poprosiłem o to panią w okienku. Pamiętam to, choć musiało to być jakieś… 15 lat temu! :)
W bibliotece był też piękny oczojebno-różowy regał z książkami poświęconymi LGBT. Na półkach ładnie wyeksponowano m.in. holenderskojęzyczną wersję „Lubiewa”. To też polski akcent.

Większość dnia mieliśmy już za sobą. W sensie, że tę obligatoryjną część. Rząd Holandii dbał o nas na tyle, że w tych momentach dnia, gdy się nie widzieliśmy razem, zapewnić nam też chciał wyżywienie (jak obiecał w zaproszeniu!) i dlatego dali nam po 130 euro na ten cel. Wszyscy oczywiście postanowili jak najwięcej z tego zaoszczędzić – jedliśmy w KFC i tym podobnych. Ja resztę pieniędzy przebalowałam. No co? Nie często się bawię w Amsterdamie :)
Imprezowaniem zaczęło się tego dnia. Kacperek po pracy wpadł po mnie i poszliśmy na Homomonument, gdzie odbywał się finał pierwszej pieszej parady „Tears of Pride”, łzy dumy. Ładna nazwa. I taka oddająca chyba ducha społecznemu wydźwiękowi tego przemarszu. Sama impreza pod kościołem była średnia… Mało ludzi, ale muzycznie ładnie. Pewno w nocy tam się bardziej rozkręciło. Myśmy z Kacperkiem szukali ładnych chłopców i jak na lekarstwo ich tam. Ładna parka młodych pasywków była ale szybko na, gdzieś zniknęli. Trudno.
W nocy, po odstąpienia Kacpra na dworzec, wyszłam z hotelu z Azrą i jej znajomym (chłopak jej kuzyna, mieszka w Amsterdamie) zdobywać miasto. Dotarliśmy na gejowską ulicę, na której trwało już szaleństwo. Kluby były tak przepełnione, że ludzie zajęli cały pas jezdni i chodniki. Prawdziwa fiesta. Chcieliśmy do baru, więc udaliśmy się do jakiegoś skrajnie położonego lokalu – tam ludzi było o tyle mniej, że dało się dojść do baru w ogóle. Martini ze sprite’m towarzyszyło mi przez cały pobyt w Amsterdamie, tak więc i teraz zamówiłam. Potem wypiliśmy jeszcze ze trzy kolejki czy jakoś tak. Ale już w innych miejscach. Najdłużej bawiliśmy się w Soho (tak, klub o takiej nazwie jest w każdym większym mieście w Europie…), gdzie przebrany za pielęgniarkę szczupły i chyba naćpany chłopiec rozrzucał po całym lokalu tic taci udające narkotyki. Była też wokalistka live-actowa, która całkiem fajnie dawała radę. W trakcie zabawy dołączył do nas Ta Huang, który – oczywiście – nagrywał kamerą jakiś materiał dla swojej internetowej telewizji dla chińskich LGBT. Ale potem już przestał nagrywać i podrywał chłopców na swój wachlarz. Otańcowywał ich dokoła, machając nim zalotnie. A chłopcom się to podobało. W pewnym momencie pyta mnie czy wiem, gdzie jest WC. No nie, nie wiem. Ale mówię: idź i pytaj ludzi po drodze. Wrócił po jakimś czasie i mówi, że znalazł ale że po drodze jak pytał ludzi jak tam dotrzeć, to oni się z nim całowali. Tylko że on nawet nie pamięta ich twarzy :) Taki to właśnie był Ta Huang…

***

Następny dzień zaczął się znów dość wcześnie – tematem przewodnim była litera T. Trafiliśmy do Transgender Network (finansowana głównie przez COC, wiadomo) i rozmawialiśmy z nimi o tym, jak wyglądają działania na rzecz osób transpłciowych. W Holandii są trzy organizacje ogólnokrajowe zajmujące się tym tematem. Wszystkie mieszczą się w tym samym budynku, na tym samym piętrze… Tak, tak działa Holandia.
Obejrzeliśmy filmik „I am a girl”, który już znałam a przedstawiciele Transgender Network opowiadali i odpowiadali. Ciekawie, choć z powodu małej ilości snu, niektórzy nie dawali rady ;)
Spotkanie nie było szczególne długie. Prosto stamtąd udaliśmy się do organizacji, która zrzesza chrześcijańskie organizacje LGBT. Tak, jest ich na tyle dużo, że się muszą zrzeszyć… No w każdym razie okazuje się, że idzie im całkiem nieźle, bo podczas IDAHO 2011 udało im się namówić przedstawicieli 70 kościołów i wyznań do podpisania deklaracji potępiającej przemoc wobec osób LGBT. W tym i kościół rzymskokatolicki! Wydaje się, że taka deklaracja to coś oczywistego – chrześcijanie są przeciwko przemocy przecież. Ale wiecie doskonale, że namówienie na coś takiego kościoła katolickiego w Polsce jest w zasadzie marzeniem ściętej głowy. Więc kłaniam się nisko. Oczywiście robią też inne rzeczy, ale to wywarło na mnie spore wrażenie.
Po obiedzie z kolei spotkaliśmy się z przedstawicielem organizacji działającej na rzecz osób LGBT wyznania muzułmańskiego. Wśród wyznawców tej religii sytuacja często jest dużo trudniejsza – dlatego organizacja „Secret Garden” rzeczywiście początkowo była ukryta. Dziś już tak bardzo nie jest. W swojej siedzibie mają wystawę zdjęć osób LGBT które przybyły do Holandii z krajów islamskich i od razu nam powiedzieli, że część z nich nie może trafić do sieci, bo to zagrażałoby osobom na fotkach.

Większość z bloggerów miała już tego dnia wolne. Ale nie ci z Europy Środkowej i Wschodniej. Nas zaproszono do rezydencji burmistrza Amsterdamu (tak, burmistrz ma tam swoją rezydencję…), gdzie występowała gościnnie działaczka LGBT z Rosji. Mam mieszane uczucia co do sytuacji aktywistów i aktywistek z tego kraju, bo wiem, że tam jest duży konflikt i dwa niezależnie działające skrzydła. Ale to temat na inne blo ;) Oficjalna część trwała z pół godziny, potem było małe przyjęcie. Wino, przekąski, wino… Na miejscu Azra spotkała prawie-ziomka, czyli Tomislava z Chorwacji (albo gdzieś tam z okolic), którego jako autora jakiegoś filmu zaprosił także rząd Holandii. Odkryłam, że gdy rozmawiają, jestem w stanie zrozumieć jakieś 60 proc. dyskusji. Więc od tej pory, gdy mieliśmy sobie z Azrą coś do przekazania, mówiliśmy w naszych językach narodowych – dawaliśmy radę a dokoła niderlandzko- i anglojęzyczni nic nie rozumieli. Tak się rodzą porozumienia międzynarodowe ;)

W końcu nadszedł wieczór. Z Azrą i Pramadą wypiliśmy w moim pokoju 412 wermut. Albo i dwa… Pramada nie chciała iść już dalej, ale nas nosiło. Kacperek był już w cugu, bo ze swoimi kolegami z pracy pił po pracy od razu. Długo nam zajęło znalezienie go, a i na miejscu (pub Spijker) Azra nie chciała się bawić, więc wróciła. Ja zostałam z nim, jego powoli wykruszającymi się znajomymi, nowopoznaną koleżanką i bezdomnym znajomym, który miał mocniejszy ode mnie makijaż… Pub dość obskurny – dwa filmy porno bez głosu wyświetlali, lokal w piwnicy, ciemno, tłoczno, na piętrze ponoć dark room… Ale było śmiesznie. Kacperek dość mocno pijany, co było zabawne. Kolega bezdomny wyraźnie próbował go poderwać i zaciągnąć do siebie (gdziekolwiek to jest). Kacper jednak zachował na tyle rozsądku, że zadzwonił do Wojtka (swojego chłopaka, czy też – jak wolę ja – do swojego b.s.p.s.) i okazało się, że tamtemu randka nie wyszła. Oboje postanowili wracać do domu. A więc i ja do hotelu powróciłam.

***

Jej Perfekcyjność na Canal Pride 2012
Jej Perfekcyjność na Canal Pride 2012

Wszyscy bloggerzy i bloggerki mieli wziąć udział w Canal Pride. Ja – jako jedyna – trafiłam na łódź holenderskiej policji. Tak, tak, policja ma swoją barkę. Mają też swoją organizację Pink And Blue, która zrzesza pracujące w policji osoby LGBT. W porównaniu z sytuacją w Polsce: niebo a ziemia. Państwo finansuje jeszcze barki dwóch ministerstw (edukacji i obrony). W ogóle barek jest 80 i w tym roku nowością była łódka mniejszości tureckiej. Wszysc bardzo to przeżywali – nic dziwnego, zważywszy na dyskurs imigrancki, jaki panuje teraz w kraju. Choć parada zaczynała się jakoś o 13 czy też 14, to policja chciała mnie widzieć u siebie już około 10:00… Masakra! Reszta mogła się wyspać, ale nie ja… Dotarłam na miejsce rządową taksówką. Dali mi koszulkę i czapkę z daszkiem (wszyscy na barce muszą być w nakryciu głowy i w stroju „codziennej pracy” a goście w koszulkach Pink and Blue). Policjantów i policjantek było jakoś koło 40, może 50. Po przebraniu się mieliśmy odprawę. Baastian, którego poznałam we wtorek, bo reprezentował ministerstwo któreś był też gościem na barce policji, więc tłumaczył mi wszystko podczas odprawy. Na barce nie wolno: zmieniać stałego miejsca, tańczyć, jeść i pić publicznie, przyjmować prezentów, wpuszczać kogokolwiek na pokład, używać telefonu, rzuć gumy, robić zdjęć, wysłać smsów… Generalnie nie wolno nic poza staniem, uśmiechaniem się i machaniem do ludzi… Masakra. Dostałam specjalne pozwolenie na to, żeby jednak móc fotki robić i się na łódce móc poruszać. Inaczej moja wizyta pozbawiona byłaby sensu :) Oczywiście, na innych barkach nie ma takich obostrzeń. Dodam może, że byłam na jednej z dwóch spośród 80 łódek, na których NIE było alkoholu… Bo barka ministerstwa edukacji, na której większość z nas wylądowała, miała w pełni wyposażony bar i barmanów… Pech, pech, pech.
Atrakcją barki policyjnej były trzy czarne wokalistki, które naprawdę dawały radę i śpiewały największe przeboje disco. A wiadomo – geje kochają disco ;) Sama parada trwa jakieś 2,5 godziny. Na brzegach zgromadziło się, według rożnych szacunków, od 300 do 500 tys. ludzi. Wszyscy radośni, uśmiechnięci, weseli. Pozdrawiali barki, machali. Po drodze domy i budynki w tęczowych flagach, setki balonów, atmosfera fiesty. W pewnym momencie zaczęło lać. Deszcz był tak ciężki, że przez chwilę myślałam, że to grad. Ale nikt się nie ruszył, nikt nie chciał stracić zajętego miejsca. Poza tym Holandia przywykła do deszczu. Popadało i przestało. Zabawa trwała nadal. Było bardzo pozytywnie. Żadnych kontr-czegokolwiek. Wszyscy na tak. Cana Pride jest wielkim świętem całego miasta. Rodziny z dziećmi, młodzież, starsi… Część ludzi w przebraniach, część na przycumowanych łodziach (lepszy widok), niektórzy z szampanem w ręku, inni po prostu machający… Naprawdę empoweringowe doświadczenie!

Podczas każdej parady mam moment, gdy chce mi się płakać. Powody są różne. W Łodzi czy Krakowie – dlatego, że dzieje się tam źle, że jest przemoc i niemoc. W Warszawie dlatego, że mogę czuć się naprawdę swobodnie na moich ulicach – tych samych, które odwiedzam każdego dnia. A w Amsterdamie? Dlatego, że widzę, jak daleko walka o prawa człowieka zaprowadziła społeczności LGBT. Gdy gay pride staje się świętem całego miasta, bawią się na nim wszyscy. To naprawdę wyciska łzy. Starsi ludzie na brzegu, małe dzieci, wszyscy radośnie pozdrawiają i cieszą się z tej różnorodności, z tego, że jesteśmy inni.
Drugi powód jest taki, że wiem, że za 20, może 30 a może nawet 40 lat parady w Warszawie też będą wielkie, kolorowe i radośniejsze niż są. I wtedy spojrzymy wstecz i będziemy (jako społeczeństwo polskie) pluć sobie w brodę, że ominęło nas tyle lat dobrej zabawy z powodu jakiś głupich uprzedzeń. Oj, będzie nam wtedy głupio.

Po dopełynięciu do celu – małe przyjęcie dla uczestników parady z łódek rządowych. Nareszcie mogłam napić się alkoholu. Po wzruszającym i megakolonialnym wystąpieniu minister edukacji Bregje postanowiła, że skoro tak mi się chce tańczyć (na barce nie mogłam, a reszta – owszem), to będziemy tańczyć. I tak też się stało. Przy zdziwionych minach wojskowych, policji i oficjeli, my tańczyliśmy, bo sympatycznie grali :)

Wieczór nadszedł szybko. Kacperek, Wojtek i Azra skitrali się w moim pokoju, gdzie martini i przywieziona przeze mnie wódka poszły w ruch. Była z nami też Pramada, ale znów nie dała się namówić na wyjście w miasto. My mieliśmy plan. Z Kacperkiem i Wojtkiem oraz ich znajomym Francuzem azjatyckiego pochodzenia szliśmy na Rapido XL. Wygooglajcie sobie co to jest Rapido, jeśli nie wiecie. Zanim jednak tam dotarliśmy, spacerek przez tętniące życiem, muzyką i dobrymi emocjami ulice Amsterdamu. Cudowne to było! Zostawiliśmy Azrę z chłopakiem kuzyna i ruszyliśmy do Amsterdam Convent Center czy jakoś tak. Daleka podróż, ale w miłym towarzystwie.
Na miejscu, jak się spodziewałam: pierdyliard napakowanych, rozebranych do półnaga mężczyzn. Mieszanka zapachowa: testosteron, poppers, perfumy wszelkiej maści i odrobina potu. Bardzo ciasno. Oczywiście, nie można na barze płacić gotówką, tylko żetonami, które kupuje się w osobnym okienku. To ciekawe rozwiązanie, popularne także podczas imprez plenerowych w ramach Amsterdam Gay Pride. Ale pamiętam, że półtora roku temu tak samo było w Air Club, tylko że tam zamiast żetonów była kartę pre-paidowa. Na jedno wychodzi – barmani nie mają kontaktu z kasą.
Obiekt był naprawdę wielki, masa ludzi, sami faceci. Wszystko jednak sprawnie zorganizowane. Bardzo dobra muzyka, doskonałe efekty świetlne. Dla mnie najważniejszy był występ Shermanology, na tym mi zależało najbardziej, prawdę mówiąc. I ten moment podziwiałem. Dziesiątki tancerzy z hipermęską muskulaturą ale i tacy sami faceci wkoło. Raj dla wielbicieli tego typu urody. Dla mnie… no, nie. Zupełnie nie. Znajduję taką budowę ciała absolutnie nieatrakcyjną. Kacperek z Wojtkiem jakoś w pewnym momencie zaczęli z jednym czy dwoma panami się tam bliżej poznawać, więc na mnie nadszedł czas. Postanowiłem się przejść z powrotem do hotelu. Byłem nieco pijany, więc taki spacer dobrze mi zrobił. No dobra, byłem bardzo pijany. Nie znam Amsterdamu, więc decyzja, by iść była dość odważna. Ale szybko udało mi się – może nieco przypadkiem – trafić na linię tramwajową, o której wiedziałam, że dojeżdża koło hotelu i, bo jeszcze nie jeździła, poruszałem się wzdłuż jej trasy. Udało się dotrzeć.

Ale! To nie koniec. Azra do mnie dzwoniła czy coś… No w każdym razie przyszła do mnie i piliśmy dalej na balkonie. Po jakimś czasie Kacperek i Wojtek się zjawili, także celem kontynuowania zabawy… Był to więc after w Hapshire Eden Amsterdam American Hotel ;) Azra miała jakoś rano odebrać z dworca kuzyna, więc nie chciała spać. Ale ja chciałam. Musiałam w którymś momencie zakończyć tę zabawę. Kacperek i Wojtek spali u mnie na moim łóżku. A ja byłam na tyle pijana, że nawet nie zwróciłam uwagi na to, że są w samych majtkach i nie zrobiłem im zdjęć. Smuteczek.

***

Śniadania podawane są do 10:30. O 10:00 więc z Kacperkiem poszliśmy na dół (wszak pokój opłacono za dwie osoby!) i nawpierdalaliśmy się za wszystkie czasy. Głód + alkoholowa gastro-faza + wzajemne dopingowanie się sprawiły, że obżarliśmy się naprawdę za bardzo. Bardzo za bardzo… Do 12:00 był check-out z hotelu, więc kwadrans później ruszyliśmy w podróż po Amsterdamie. Wciąż jeszcze nieco pijani, zmęczeni, ale zadowoleni.
Spacerowaliśmy, choć większość czasu spędziliśmy na jednej z ławeczek w na jakimś placyku. Było to megarelaksujące. Potem poszliśmy jeszcze na początek imprezy kończącej Gay Pride w Amsterdamie, ale to było ponad moje siły. Coverowanie mniej lub bardziej znanych piosenek + holenderskie przeboje po angielsku… nie, nie, nie. Zostawiłam tam chłopców i poszłam do hotelu odebrać walizkę. Po drodze kupiłem martinie do domu (jest tańsze od polskiego o jakieś 40 proc!) i po chwili siedziałam już w mercedesie klasy S, który wiózł mnie na lotnisko.
Ostatnie dwie przygody spotkały mnie na Chopin Airport, gdzie okazało się, że moja walizka nie zjechała z taśmy (a raczej, jak się okazało, zjechała, ale z innej…) i musiałem ją odebrać w takim punkcie Lost/Found. Potem, gdy czekałem na taxi, podeszła do mnie pani policjantka i powiedziała, że jesteśmy w strefie zagrożenia i w związku z tym ma prawo mnie wylegitymować. Wylegitymowała, poszła a ja mogłam wrócić do Meliny.

***

Cały wyjazd należałoby może poddać jeszcze refleksji, ale wydaje mi się, że sporo przemyśleń jest już w tekście. A poza tym wydaje mi się, że tekst jest już i tak za długi ;) Co by nie mówić: to był udany wyjazd. Naprawdę dobry.

Wypowiedz się! Skomentuj!