Co roku w wakacje robię coś głupiego. Rok temu, dla przykładu, spędziłam szalony tydzień w Paryżu, zadłużając się niemiłosiernie. W tym roku zrealizowałam pomysł, który od dawna już za mną chodził. Praca. Wydaje mi się, że jednym z kluczowych dla formowania się tożsamości młodego człowieka jest praca podczas studiów. Wiadomo, zazwyczaj jest to niskopłatna, często poniżająca, trudna praca, której "dorośli" się podjąć nie chcą. Chcą studenci, bo wiadomo, że każdy sposób jest dobry, by zarobić. Taka praca uczy także stosunku do pieniędzy. Że się je od tej pory bardziej szanuje, bo ich zdobycie wymagało dużego czasem poświęcenia. 
Nie jestem z bogatej rodziny. Mogę wręcz śmiało powiedzieć, że raczej z tych biedniejszych. Nigdy się u nas nie przelewało a mój wyjazd na studia był dla mojej mamy sporym obciążeniem finansowym. Wiem to i dlatego szanuję pieniądze. Od samego początku mojego pobytu w Warszawie powoli zaczynałam zarabiać jakąś kasę. Jakieś pisanie, jakieś tłumaczenia, jakieś tego typu rzeczy. Tak jest w sumie do dziś. Nie mam jednego źródła dochodów. Trochę piszę, trochę redaguję, trochę daję korki, trochę uczę, trochę zajmuje się DTP. Wszystkiego po trochu, ale wszystko to są prace około-biurowe. Komputer i ja. Oczywiście, bardzo sobie to chwalę, żeby nie było wątpliwości. Cieszę się, że nie muszę zapierdalać fizycznie i że los się do mnie trochę uśmiechnął. Niemniej, od ponad roku już powtarzam znajomym, że brak mi jednak takiego doświadczenia o charakterze studencko-zawodowym. Takiej pracy, która jest kojarzona ze studenckością. Postanowiłam nadrobić to w te wakacje. Tym bardziej, że to moje ostatnie wakacje, gdy posiadam status studenta. 
Oczywiście, nie jest łatwo znaleźć pracę będąc przekwalifikowanym (over-qualified). Nie mam też czego wpisać sobie w CV jeśli idzie o tego typu zatrudnienie, co dodatkowo utrudnia sprawę. Z racji zaś tego, kim jestem i co robię na co dzień, nie wszystkie studenckie prace są dla mnie dostępne. Klasycznym przykładem jest McDonald’s. No pewność by mnie tam przyjęli, ale jednak perspektywa obsługiwana znajomych zza McStolika mi się nie uśmiecha i odebrałaby mi całą radość, jaka ma płynąć z mojego nowego doświadczenia. Raczej nie pójdę też do sklepu ze szmatami. Podobne argumenty. Wymyśliłam więc: słuchawki! To jest to! Mogę pracować w jakimś call center! To też bardzo studencka praca. 
Na jednej z imprez w Melinie dzieliłam się tym pomysłem ze znajomymi, którzy do mnie wpadli. Jedną z tych osób był Marcinek. I on właśnie zaproponował mi coś innego. Jako że drugi rok z rzędu będzie prowadzić restaurację nad morzem, zaproponował mi pracę u siebie. Jako barman-kelner. Nie myślałam nad tym długo. Toż to idealna praca dla mnie! Jest studencka? Jest. Jest trudna? Jest. Jest niskopłatna? Jest. A na dodatek jestem tam względnie anonimowa no i mogę pracować dla mojej Miłości Życia. Same plusy. Zgodziłam się. 
Rybę Piłę, bo tak nazywa się restauracja Marcinka, znam z ubiegłego roku. Byłam gościem tam przez kilka dni w wakacje. Dodatkowo poleciłam wówczas do pracy za barem Michasia, który się chyba jednak nie sprawdził. Znałem też dużą cześć obsługi: Filipa, Anatola, brata Marcinka jak i samego Marcinka. No a w przerwie od pracy we Władysławowie, gdy Marcinek wpadł do mnie do Warszawy na imprezę, poznał w Melinie Michała, z którym teraz nadal jest. Więc dużo rożnych konotacji jest. Sama restauracja jest też ciekawa, bo ambicją Marcinka nie jest prowadzenie lokalu, który ma generować setki tysięcy złotych dochodu podrzędnym jedzeniem z mikrofali, tylko dobrej nadmorskiej restauracji z rozbudowanym drink-barem, która ma z czasem przynosić odpowiedni dochód.
Spędziłam w Rybie Pile ostatnie osiem dni. Albo i dziewięć. Sama nie wiem, bo nad morzem zawsze mam tak, że nie ogarniam, jaki mamy dzień. W każdym razie pracowałam jako barman-kelner. Do moich obowiązków należało m.in. zamiatanie podłogi, mycie stołów, przyjmowanie zamówień, wydawanie i podawanie posiłków, nalewanie piwa, sporządzenie drinków (za te bardziej skomplikowane się nie brałam, zostawiałam je innym, ale mojito, kamikaze czy też Jim Beama na lodzie zrobić przecież potrafię) ale też i rozdawanie ulotek reklamujących restaurację. Na razie nie ma sezonu, więc i ludzi nad morzem nie za wiele, i ruch w restauracji nie poraża, ale i obsługi mało na razie. W ostatnich dniach stałam sama na barze, jedna osoba chodziła po mieście promując Rybę Piłę a jedna w kuchni zajmowała się jedzeniem. Czyli naprawdę mało nas. W kluczowym dla mnie dniu, tj. w sobotę, gdy mecz grała Polska, było nas 6 osób w lokalu. Ludzi było bowiem wówczas w chuj. Ale zaraz, po kolei.
Największą trudnością jest oswojenie się z menu. Dziesiątki pozycji z dziesiątkami rożnych cen. Oczywiście, do tej pory nie nauczyłem się ich wszystkich na pamięć. Ale te najpopularniejsze już znam. Banalnie proste okazało się nalewanie piwa. Nie miałam problemu z rozdawaniem ulotek i zachęcaniem ludzi do przychodzenia. Przez wiele lat zbierałem dla PCK pieniądze do puszki na ulicy, więc jestem oswojona z takimi rzeczami. Jedną z trudniejszych ale i kluczowych rzeczy jest w Rybie przyjmowanie zamówień. Nie chodzi o zapamiętywanie, bo tutaj się zamawia przy barze i mam karteczkę, żeby to zapisać. Ale problemem jest odpowiednie tego zapisanie potem do przekazania do kuchni i do rozliczenia dnia na wieczór. Pamiętam ze swojej wizyty rok temu, że nie dla wszystkich było to łatwe i że Marcinek bardzo tego pilnował, nakładając kary za niechlujstwo czy też błędy w tym zakresie. Po tych dniach okazało się jednak, że sobie radzę. Nawet w dniu takim jak meczowa sobota, gdy w lokalu mogło przebywać jednocześnie nawet z 80 osób (teraz to szacuję, chociaż nie wiem czy słusznie, bo nie mogłem się zza baru ruszyć, więc nie wiem, jak sytuacja wyglądała na pierwszym piętrze), dawałam radę. Błędy zdarzały się kuchni częściej niż mnie. Raz źle nalałam wściekłego psa. Raz stłukłam szklankę. Oczywiście, jako kelner musiałam znosić też opierdol za błędy kuchni, ale to normalne. Ryba Piła jest miejscem przyjaznym dla rodzin z dziećmi, bo ma też kącik zabaw dla maluchów. Fajna sprawa, ale sprzątania tam co niemiara. No i trzeba pilnować, czy któreś z dzieci nie zostawiło na kartce narysowanego kutasa czy czegoś takiego. Plus radzenie sobie z rodzicami. Najdziwniejsza sytuacja: babcia z dziadkiem przyszli do nas z wnuczką na obiad. Wszystko fajnie, spoko. Następnego dnia widzę, jak dziadek wpada do nas, rozgląda się po kąciku zabaw, coś stamtąd bierze i wychodzi. Wychodzę za nim i pytam, o co chodzi. Więc mi mówi, że jego wnuczka była tutaj wczoraj i że przyniosła do domu zabawkę, którą musiała dostać (niemożliwe, bo przecież zabawek nie rozdajemy…) i okazało się, że ta plastikowa rybka jest lekko pęknięta. Więc on przyszedł, żeby ją wymienić na nową… Nie dość więc, że ukradli nam zabawkę (już nie chodzi o jej wartość, a o sam fakt), to jeszcze nie zadowoliła ich jakość ukradzionego przedmiotu i wpadli wymienić go na nowy. Pan dodał, że on tę pękniętą plastikową rybkę może nam oddać, jak weźmie sobie tą nową… Nie muszę dodawać, że rybkę odzyskałam.
Klienci… to znaczy chciałam powiedzieć: goście są w ogóle dziwni czasem. Brak napiwków mnie nie dziwi. Dwudziestogroszowe napiwki też nie. Ale spoko, rozumiem, że to kwestia kulturowa – nie przyzwyczailiśmy się do tipowania. Zawsze jednak uważają się za megaspecjalistów od kuchni. Prawda jednak jest taka, że duża cześć tego, co nam sprzedają restauracje, to otoczka. Danie jest ważne, ale nie najważniejsze. Jeśli po posiłku zapytam jak smakowało, to goście czują się ważni. Jeśli grupie młodzieży zrobię zdjęcie, na którym będą wszyscy (bo widzę, że się męczą i kombinują kogo ma na fotce zabraknąć), to wiem, że przyjdą jutro znów. Ładnie podana wódka z sokiem żurawinowym staje się dla pewnej pary "takim pysznym drinkiem, którego nam ten pan wczoraj zrobił". A jeszcze inna para przychodzi codziennie, żeby spróbować nowych drinków. Ewidentnie się nudzą (bo i niewiele się jeszcze dzieje nad morzem), ewidentnie możnaby ich określić nowobogackimi – ta delikatna dystynkcja, jaka dzieli ludzi wychowanych w klasie średniej i tych, którzy do niej awansowali jest bowiem wyczuwalna i widoczna a na dodatek nie ma dla nich znaczenia, że nie mamy jakiegoś składnika drinka jeszcze (bo sezonu nie ma, nie wszystko jest kupione) i że go zastąpimy czymś innym, byle było dużo mieszania w shakerze i ładne ozdoby z owoców na szklance. Bo robią im zdjęcia. Specyficznymi gośćmi są też zagraniczni. Mieliśmy grupę Irlandczyków i grupę Szwedów (co oni robią we Władysławowie?!), którzy lubią być dopieszczeni. Ale i z kosztami liczą się mniej niż Polacy. No i zawsze tipują. A najwięcej grupa pięciu starych chyba ciot z półwyspu bałkańskiego (co ich przyciągnęło do Władka?!), którzy wpadli wieczorem na Jim Beama lub Jacka Danielsa na lodzie. Była też bardzo wesoła i bardzo najebana grupa ze Związku Nauczycielstwa Polskiego, która postanowiła ostatecznie, że chce wnieść swoją butelkę Jacka Danielsa. Niełatwo się dogadać z pijanymi, ale ostatecznie stanęło na tym, że wnieśli, zapłacili "korkowe" a na sam koniec jeszcze pół butelki Jim Beama od nas kupili na wynos… 
Oczywiście, że zjawił się ktoś, kto mnie rozpoznał/znał. Na szczęście wiem tylko o 2 takich osobach, bo one zagadały wprost. Więc nie było źle. Mogłam czuć się tam anonimowo i udawać Radka. Takie bowiem imię przybrałam na te kilka dni. Pod takim imieniem mnie tam znano, tak mnie nazywano. Nie pytajcie, czemu Radek. Wybrałem to w pociągu z Gdyni do Władka. Jakoś tak mi przypasowało.
Każda praca to też współpraca z ludźmi. Tutaj o tyle trudna, że z ludźmi tymi się żyje w jednym miejscu. Przez pierwsze dni nocowałam w Czarnym Młynie. To taka mikrowioska jakieś 12 km od Władysławowa, gdzie Marcinek ma mały domek. Tam spałam z Michałem (chłopcem Marcinka) i Mariuszem (bratem Marcinka). Potem tylko z Mariuszem. Który dwa dni z rzędu rano kosił przed domem trawę bez koszulki. Scena jak z dobrego heteroporno. A i Mariusz jest urody nieprzeciętnej. Michał zresztą też trochę bez koszulki popierdalał. Zazdroszczę ludziom, którzy czują się tak okej ze swoim ciałem. Naprawdę, bardzo. 
Ale wracając do tematu. Po wyjeździe Marcinka i Michała, przenieśliśmy się do samej restauracji. Tam są schowane dwa łóżka piętrowe. Plus w ostateczności jeszcze jedna kanapa. Spaliśmy tam ja, Mariusz, szef kuchni Gutek i pomoc kuchenna Piotrek. Śmiesznie, bo to takie niemalże biwakowe warunki. Ale dawaliśmy radę. Potem Gutek wyjechał, bo egzamin na prawo jazdy ma mieć i zostało nas troje. W załodze Ryby Piły są oczywiście jakieś tarcia, jakieś podskórne czasem konflikty, które na szczęście mnie nie dotyczyły. Niemniej, trudno się śpi w jednym pokoju z kimś, na kogo masz megawkurwa, prawda? Tym bardziej, że przebywaliśmy ze sobą w zasadzie 24 godziny na dobę…
Wiele osób odradzało Marcinkowi zatrudnianie mnie. Że się nie nadaję, że nie będę pracować tylko się opierdalać, że będę marudzić, że będę sobie robić jaja. Że generalnie pomysł jest zły. I co się okazało? Że zupełnie nie mieli racji. Przyznał się do tego m.in. Mariusz. A potem nazwał mnie pracownikiem miesiąca. (Lepiej na mnie działa motywacja pozytywna niż negatywna). Bo jasne, nie mam takiego ciśnienia na pracę w Rybie Pile jak ludzie, którzy chcą tutaj np. zarobić na studia czy na lot do USA, wiadomo. I jasne, że traktuję to jak zabawę, odskocznię od życia codziennego, jakiś fan, którego chcę doświadczyć. Ale po pierwsze, jak się do czegoś zobowiązuję, to już na poważnie. A po drugie, jako że Marcinek jest dla mnie ważną osobą, to zależy mi, żeby jego restauracja odniosła sukces. Dlatego zapierdalałam nawet po 14 godzin na dobę.
Było super. Absolutnie super. Bawiłam się świetnie, ludzie pracujący ze mną, to w dużej części osoby, które znałem wcześniej, więc i to było fajne. Wszystko w zasadzie mi się podobało. I zapierdol, i to, co musiałam robić, i w ogóle wszystko. Do ostatniej godziny pracowałam z uśmiechem na ustach, bo sprawiało mi to autentyczną radochę. Oczywiście, spędziłem tam tylko kilka dni, więc mój entuzjazm mógłby się za jakiś czas ulotnić, ale póki co – było ekstra! Marcinek rzucił, że w sumie w sierpniu mogłabym znów na tydzień czy dwa wpaść popracować dalej. I poważnie się nad tym zastanawiam, tym bardziej, że poza kilkoma posiedzeniami Komisji Rekrutacyjnej Instytutu Socjologii UW nie mam na ten czas planów. Oczywiście, ta moja odskocznia od codzienności zawsze pozostanie tylko odskocznią. Niskopłatność pracy barmana powoduje, że jednak wolę być wykładowcą uniwersyteckim.
Wypowiedz się! Skomentuj!