W zasadzie to było dziwne. Bo dawno u mnie nikt nie nocował. Jasne, jeszcze z rok, półtora temu zdarzało się to często, ale jakoś i ludzie dokoła się zmienili, i ja jakoś inaczej teraz podchodzę do pewnych rzeczy (no przecież świerzbem się nie zaraziłam przez powietrze!).
Byłam na imprezie w Glam w piątek. A w zasadzie to na małym clubbingu. Z Damianem.be i Gackiem najpierw się przy Ordynackiej zbiforowaliśmy krótko, by ruszyć w miasto. Zaczęło się od Space. Daaaaaawno, daaaawno nas tam nie było. Klub jest niezły, bardzo fajnie w środku, ale lokalizacja średnia, ludzi w środku też nie ma jakoś na tysiące… Szkoda, szkoda, bo potencjał jest wielki! No i czasem udaje im się zrobić coś takiego, jak zaproszenie Martijna Ten Veldena – to on był tej nocy gwiazdą na miejscu. Albo i nie był. Bośmy dotarli tam o ludzkiej porze jakiejś i siedzieliśmy do 2:00 prawie a jego nadal nie było… I nie wiadomo było, kiedy się zjawi. Śmiesznie dość. Ale za to muzycznie było super! Grała Moondeck i jakiś inny dj, ale wychodziło im to znakomicie! Naprawdę świetny set. Wyskakałam się więc, tym bardziej, że mało ludzi i parkiet był mój ;) Humor więc mi dopisywał! Ale skoro doszła 2:00, to trzeba było się zbierać dalej. Pojechaliśmy do Toro. Hasło „chodotoro” jest jednym z częściej powtarzanych ostatnio u nas. Piątki za piątkę, czyli promocja, jaką mają w piątkowe wieczory jest bardzo fajna i atrakcyjna. I chyba to jest jeden z głównych powodów, dla których tam chodzimy. Bo w soboty trudno nas tam zastać…
Ja jednak w Toro nie chciałam za długo być. W sensie, że fajnie, fajnie, poskaczemy, spotkamy znajomych ale ileż można…? I uciekłam z Damianem.be do Glam. Szliśmy (choć nalegał, żeby jechać taxi), bo moim zdaniem przewietrzenie się dobrze miało nam zrobić. Szliśmy torowiskiem tramwajowym, co było nielegalne, ale i dość śmieszne zarazem. Dotarliśmy na miejsce i okazało się, że ludzi nie ma za wiele. W ogóle ten weekend dla Glam był dość cienki (nie lubię niechronologicznie, ale dodam może, że Dżaga występowała w sobotę i było na jej występie 20 osób na krzyż…). No, ale ja nie o tym!
W piątek, jak to w piątek, jest więcej młodych chłopców, niż w sobotę. Nie inaczej było i tym razem. Bawiłem się dobrze, bo w dobrym towarzystwie wszędzie się można dobrze bawić, prawda? No, może nie zupełnie wszędzie, ale prawie. W każdym razie było ok.
No i, jak zwykle, poznałam kogoś. Nawet już nie pamiętam, jak dokładnie się to stało. Ale jakoś tak wyszło, że Wojtek i ja zostaliśmy sobie przedstawieni. Nawet pogadaliśmy chwilę. I od razu umówiliśmy się na poniedziałek na kawę. Śmiesznie w sumie, bo potem nie rozmawialiśmy, tylko się mijaliśmy i powtarzaliśmy: „Poniedziałek, 13:30, nie zapomnij!” (Żeby było śmieszniej, to się okazało w domu już, że wcale że nie 13:30, bo 14:30, bo wcześniej mam w UPC spotkanie w sprawie Tygodnia Równości)
Ale już pod sam koniec imprezy – ten moment lubię najbardziej, bo jest mało ludzi i można potańczyć spokojnie na parkiecie bez bycia oblanym, popchanym i podeptanym – Wojtek jakoś zaczął ze mną tańczyć. Tzn. ewidentnie inicjatywa była po jego stronie. Zabawne to było dla mnie, bo – nie ma się co oszukiwać – rzadko się zdarza, żeby ktoś nieznajomy w sumie tak śmiało do mnie się zbliżał. Więc bawiłam się z nim. Tańczyliśmy trochę. A potem on chciał usiąść. Więc siedzieliśmy na tych nieszczęsnych schodach w korytarzu, który kiedyś był ładny a teraz jest po prostu korytarzem. Tam schowani trochę byliśmy. Ale nie dla jego koleżanek, które nas znalazły bez problemu. W zasadzie tylko po to, by powiedzieć mu, że idą. On je odprowadził (miał ich numerek czy coś) i kazał mi czekać. Przybiegł szybko, rzeczywiście, mówiąc, że dzisiaj śpi u mnie. Skoro jego inicjatywność podobała mi się wcześniej, to sami rozumiecie, że nie mogłem się sprzeciwić takiemu postawieniu sprawy. Po prostu śpi u mnie i tyle.
Dochodziła jakoś 7:00, gdy się zbieraliśmy i dotarliśmy do Meliny. I rzeczywiście, spał u mnie. Ze mną w zasadzie. Jedna ważna rzecz: miałam go obudzić przed 10:00. Nie wiem dlaczego, ale bardzo mu na tym zależało. No dobrze zatem, jak zwykle musiałam wykazać się odpowiedzialnością za gości Meliny. I o 9:51 budzik zadzwonił a ja Wojtka zbudziłam. Nie było to trudne, bo – jak zapewne wiecie – łóżko mam małe i jednak niewiele trzeba, by drugą osobę obudzić.
W takich chwilach wszyscy pytają zawsze: „I co? Nic nie robiliście na łóżku razem?!” Inni mówią: „Tak, jasne, nic nie robiliście, już to widzę…” Dla mnie zaś istotniejsze od odpowiedzi na to pytanie (przecież powiem Wam prawdę na blo!) jest to, gdzie są granice mojego celibatu. Tak poważnie. Co to znaczy, że jestem w celibacie? Czy jak z kimś tańczę „erotycznie” (zbitka „ja” i „erotycznie” wywołuje u mnie w głowie jakąś dziwną wizję grubego transa wijącego się w pijackim samotnym tańcu na parkiecie i robi mi się niedobrze…), to łamię celibat? A czy jak idę z Wojtkiem przez Al. Jerozolimskie, trzymając go za rękę, to łamię celibat? A czy jak on śpi u mnie w łóżku (miał osobną kołdrę) ze mną, to czy łamię celibat? A czy jak trzymam na nim rękę, to łamię celibat? No a jeśli on kładzie się i śpi na mnie, to łamię celibat? I tak dalej, i tak dalej. W zasadzie, jako że celibat ów jest moim własnym wymysłem (w sensie, że nie jest narzucony przez jakąś instytucję czy prawo), to ja sama ustalam sobie zasady, prawda?
W tej konkretnej sytuacji, tej konkretnej nocy (a raczej tego poranka!) Wojtek był nadal inicjatywną w sumie osobą. I dużo inicjatywy wykazywał („Idę się wykąpać. Idziesz ze mną?” Oraz nie, nie poszłam!), więc nie będzie zaskoczeniem, że i do całowania doszło. No i widzimy się w poniedziałek.
***
O celibacie rozmawiał ze mną jeden reżyser z producentem. Bo chcą jakiś film zrobić dokumentalny na temat seksualności czy coś takiego. I wpadli do mnie, żeby pogadać o mnie i nie tylko. Prawdę mówiąc, wiele takich rozmów przeszłam już. Ze znajomymi. Z przyjaciółmi. Z nieznajomymi. Z przypadkowymi osobami. Wiele, wiele razy. Więc, nie ukrywam, nie są to już dla mnie jakoś szczególnie interesujące tematy. Ileż można w kółko opowiadać o tym samym? :) Niemniej, rozumiem, że dla innych może to być jakoś tam interesujące, nowe, czy coś w ten deseń. Więc opowiadam, słucham standardowych pytań, udzielam na nie tych samych, standardowych odpowiedzi… Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
***
Moim znajomym zawsze powtarzam: „wszyscy siedemnastolatkowie są tacy sami!” Myślą podobnie, działają podobnie, mają podobne wyobrażenie o świecie i podobne nastawienie do różnych spraw. Moje słowa są więc swego rodzaju ostrzeżeniem. Sam napisałem kiedyś na blo (ciekawe, czy dałoby się to znaleźć w archiwalnych wpisach?), że choć mam tę świadomość, to jednak zawsze pojawia się nadzieja, że ten jeden będzie na pewno inny, na pewno niestandardowy. I nigdy tak nie jest. Ale wiecie, jak to jest… 
Problemem jest w zasadzie nie tylko to, że siedemnastolatkowie (nie wiem, czemu akurat siedemnastki a nie szesnastki albo osiemnastki… tak jakoś się utarło!) są tacy sami, bo socjalizowani prawie identycznie ale że i ja działam trochę automatycznie, bo moja podświadomość nie pozwala mi pewnych rzeczy zmienić. Referuję teraz do Luke’a, bo z nim ostatnio miałem intensywny kontakt. No właśnie, miałem. Już nie mam. Trochę z własnej winy, trochę nie.
Może zacznę od łatwiejszego – czyli od winy jego. Są takie drobnostki, na które zwracam uwagę. W trakcie naszej wymiany smsów jakiś czas temu padło hasło, że wyśle mi swoje zdjęcie z wanny. A w trakcie świąt Wielkanocnych obiecał z kolei pokazanie brzucha za dziesięć dni od momentu rozmowy. Nieważne już jaki był kontekst i skąd te nietypowe pomysły się wzięły. Chodzi o to, że on się zgodził. I potem jeszcze jakiś czas o tym rozmawialiśmy i tematy te się pojawiały. Pół-żartem, pół-serio, ale jednak. Tylko że nic takiego się nie wydarzyło. I, oczywiście, są to tylko głupie przykłady błahostek, ale takich, z których znajomość się składa. Jak powiem komuś, że następnym razem przyniosę książkę, to ją przynoszę. Jak obiecuję Gackowi, że wpadnę do niego w niedzielę, żeby mu oddać marynarkę, to wpadam. Jasne, zdarza się, że jakieś obiektywne przeszkody się pojawiają, które powodują, że się nie da. I rozumiem, że uszkodzenie telefonu Luke’a było takim powodem i dlatego zdjęcia nie zobaczyłam. Nie mam o to pretensji. Pretensję mam raczej o to, że wypadek zdarzył się dobry tydzień od dnia zrobienia zdjęcia, a więc czasu na wysłanie go było wystarczająco, prawda? Takie właśnie olewanie to, moim zdaniem, Luke’owa część winy za obecną sytuację. No i technicznie to też jego wina, bo to w sumie on przestał się odzywać, pisać SMSy. Więc to też.
A moja część winy?
No właśnie… tutaj dochodzimy do sabotowania. Ja sabotuję swoje znajomości z młodymi chłopcami. Zdałam sobie z tego sprawę niedawno. Ba! Ta blotka jest takim właśnie sabotażowym dobiciem znajomości mojej z Luke’iem. Ale po kolei. Kiedyś już pisałem o tym, że młodzi poznani przeze mnie chłopcy są prędzej czy później (ale raczej prędzej) „odbijani” mi przez moich znajomych. Najczęściej przez Damiana.be, czasem Gacka. I mówiąc „odbijani” mam na myśli to, że ograniczają znajomość ze mną, bo angażują się w nieco inną w charakterze znajomość z jednym z moich znajomych. To dość stała zasada.
Natomiast niedawno zdałam sobie sprawę z tego, że ja to robię. To znaczy, że ja podświadomie staram się, żeby tak się stało. Ja chcę, żeby oni „uciekali” ode mnie w te inne znajomości. Dlaczego? Po prostu zazwyczaj jest tak, że ja chcę docelowo znajomość pogłębiać, jakoś ją rozwijać i czasem nawet sprawić, żeby była bardziej intensywna na wielu polach. Oni zaś tego nie chcą. Żeby więc nie kończyć znajomości z mojej winy (bo po odrzuceniu mojej wizji znajomości tak musiałoby się dziać), działam tak, żeby to po ich stronie znalazła się wina. Żeby to oni ograniczyli kontakt, albo go zerwali. Dzięki temu ja mam czyste sumienie. I zawsze mogę powiedzieć: „to nie ja zerwałam znajomość, to ty”. I jest to prawda. To, czego w tym zdaniu nie ma, to właśnie prawda o moim sabotowaniu.
Znajomość z Luke’iem też zsabotowałam. Zresztą nie pierwszy raz, ale chcę się na teraźniejszości skupić. Najpierw zepsułam atmosferę w naszych smsach. Jak? Niewinnym wydawałoby się pytaniem: „Czy Ty masz jakieś emocje do X?” Zapytałam któregoś razu. Znałam w zasadzie odpowiedź. Ona jest twierdząca. Ale chciałem, żeby to powiedział. Raz, żeby znów zaczął o X myśleć, a dwa, żeby w naszej znajomości ów X zaczął wisieć w powietrzu cały czas. Potem jeszcze kilka innych tego typu działań i ostatecznie napisałam na facebooku pytanie o to, czy sabotowanie znajomości, które stają się bliskie jest ok. I on wiedział, że to o nim. No bo o kim innym w sumie?
W zasadzie pierwszy raz zdałem sobie sprawę z tego, że podświadomie niszczę te znajomości. Po co? No, wiadomo. Chodzi o to, żeby nie było na mnie. Żeby to nie była moja wina. Jasne, za każdym razem powoduje to, że znajomość się kończy/urywa, a więc w zasadzie coś niedobrego dla mnie. Bo przecież chciałabym nadal rozwijać te relacje. Ale ważniejsze jest poczucie bezpieczeństwa, gdy w tych relacjach nie jestem – mam pewność, że moje zainteresowanie i zaangażowanie nie spotka się z brakiem reakcji. Mam pewność, że wiem, co się będzie dziać. Moja potrzeba kontroli mojego życia jest zaspokojona – wiem, co się wydarzy, mam zachowaną kontrolę.
Do Luke’a odezwałam się po dwóch dniach chyba. Jako że dotarło do mnie, że robię to, co robię, powiedziałem mu o tym. W zasadzie było to trochę wyciągnięcie ręki. Miał przemyśleć i się odezwać. Miał.
***
Paulina będzie niezadowolona, że to wszystko napisałem. Bo we wtorek jest jej piknik urodzinowy i ona liczyła, że wówczas będę kontenerować w niej to wszystko. A tutaj, niespodzianka, wykorzystałam blo. Nie martw się jednak, Paulino! Nadal jesteś moim ulubionym kontenerem!
Wypowiedz się! Skomentuj!