Znów długo nie pisałam. Wszystko przez weekendy. Bo, nie ukrywam, że najwięcej i najczęściej piszę blo w weekendy właśnie. A ostatnie trzy były dość szalone. Więc może właśnie od nich zacznę, a potem się na innych rzeczach skupię.

Wyjazdowe szaleństwo weekendowe zaczęło się od Łodzi trzy weekendy temu. Pojechałam tam, bo a) dawno mnie tam nie było, b) lubię Łódź, c) mam tam sporo znajomych. Przy okazji miałam okazję poznać Mikołaja. To taki nastolatek, którego na kumpello jakiś czas temu e-poznałam. Tym razem mieliśmy na żywo dokonać pierwszej interakcji. Dodajmy, że warunki były niesprzyjające, bo było strasznie, ale to strasznie zimno. A na dodatek Mikołaj sobie wymyślił, że odbierze mnie z dworca Łódź Kaliska (bo Łódź Fabryczna zamknięta, a Łódź Widzew mu za daleko), co o jakieś pół godziny wydłużyło moją podróż. Niech jednak stracę, pomyślałam, jakoś dojadę.
Mikołaj okazał się nieco wyższy niż przypuszczałem. Ale w sumie poza tym spełnił moje oczekiwania – tzn. pokrywał się z moim wyobrażeniem jego osoby. Bo wiecie jak to jest z e-znajomościami: czasem okazuje się, że to, co sobie dopowiemy na temat osoby, zupełnie rozmija się z rzeczywistością. Z Mikołajem tak nie było. Spędziliśmy razem wieczór i noc w klubach. Odwiedziliśmy Bedroom, w którym było dość pusto, ale nieźle muzycznie. Postaliśmy, pogadaliśmy i poszliśmy do Narraganset. Jak na piątek, było bombowo. Bardzo dużo ludzi, muzyka… no, bez zmian. Taka, jak zwykle w Narra. Było okej, bez szału, bez rewelacji. Ale okej.
W Łodzi zatrzymałam się, jak zwykle, u Gośki i Marty. Fajnie było je znów zobaczyć, pogadać. U nich cały czas zmiany. To dość niesamowite, ale poznałem Martę, gdy była jeszcze w gimnazjum, a teraz jest już panną-studentką na wydaniu. I to wybredną panną ;) Lubię je. Są jak doskonale zgrany mechanizm. Okazuje się, że przyjaźń między matką a córką jest możliwa. I tak właśnie wygląda. A ja czasem wkraczam w ich życie ze swoim szaleństwem w oczach i coś tam im namieszam… Ale tylko na chwilkę.
W sobotę Damian.be dotarł do Łodzi, więc przeniosłam się do jego mieszkania. Daleko! Ale miło, że nowe miejsce. Babcine mieszkanie, więc wiadomo co tam się dzieje w środku, jakie meble, jakie wszystko. Zabawnie. Mikołaj też dotarł, ale na imprezę potem z nami nie szedł. Zaskoczyło mnie tylko, że już po kilku dniach napisał, że ma kilku nieletnich znajomych, którzy się nie bawią, a z którymi mnie NIE poznał. No, co za skandal. Jeśli macie młodych, homoseksualnych znajomych, to wiadomo, że ja chcę ich poznać! Bez brzydkich skojarzeń, ale naprawdę chcę!
Wieczorem wybraliśmy się do Narraganset. Jednak nie jesteśmy przyzwyczajeni do bawienia się od 21:00. Nie potrafimy się przed północą zebrać za nic w świecie. W Narra dobrze. Znów dużo ludzi, choć ładnych chłopców jakoś mniej. Tej nocy zaskoczyła nas informacja o śmierci Whitney Houston. Nikt w klubie jeszcze nie wiedział, nas znajomi bombardowali smsami i wiadomościami na facebooku. Jakby jej śmierć była najważniejszym wydarzeniem w historii ludzkości albo jakoś nas wyjątkowo osobiście dotykała. No, nie powiem, Whitney była wielką gwiazdą, ale też i nie ma co udawać – od lat nie wydała niczego konkretnego… To już nie ta Whitney. Co nie zmienia faktu, że szkoda.
Wszystkich oburzył mój komentarz facebookowy „Chuj z Whitney! chłopiec z grzywką mi się gdzieś schował!” Że niby nie potrafię uszanować śmierci itd. Pomijam fakt, że ktoś próbuje z jednego mojego komentarza facebookowego wnioskować o moim nastawieniu do śmierci Whitney Houston. Ale wydaje mi się, że komentarz był bardzo na czasie. Prawda jest taka, że nie ma co rozpamiętywać czyjejś śmierci – zwłaszcza, że tutaj wydaje się ona „zawiniona” – nikt jej nie zabił, nie był to nieszczęśliwy wypadek, tylko destrukcyjne działanie samej denatki. Więc nie udawajmy teraz, że jest taka niewinna, święta i w ogóle. Poza tym ja naprawdę chciałabym, żeby o mojej śmierci ludzie pamiętali tak przez góra kwadrans. A potem żeby bawili się dalej. Jak w „Klubie 54”, gdy po śmierci tej starszej kobiety na parkiecie, po usunięciu jej ciała, impreza trwa dalej. Musi trwać!

Kolejny weekend wypadł na Sopot. Z Gackiem, Mocarem, Pauliną i Andżelą ruszyliśmy w podróż Polskim Busem w piątek rano. Nie przepadam za autobusami, ale 1) jak się jedzie w piątkę, 2) na dość dobrej trasie, to czas mija szybko. Oczywiście, że graliśmy w makao! Nie inaczej. I tym razem nie spożywano alkoholu. Ostatnio jak jechaliśmy do Sopotu w nieco innym składzie, to w trakcie podróży rozpracowaliśmy trochę wódki… Teraz nie. Może z powodu wczesnej godziny? Sama nie wiem. Niemniej, współczuję ludziom, którzy jechali przed nami. To musiała być mordęga. Całą drogę darliśmy pizdy, graliśmy głośno w to nieszczęsne makao, słuchaliśmy muzyki, kłóciliśmy się, biliśmy, robiliśmy awantury, komentowaliśmy na głos i śmialiśmy się do bólu brzucha. Masakra. Zabiłabym nas, gdybym siedziała przed nami. Nikt jednak się nie odważył. I dobrze, bo nasze dziewczyny by zaatakowały na pewno ;)
Apartament przy Monte Cassino okazał się całkiem ładny, ale mniejszy niż się na fotkach wydawało. Co w sumie nie zaskakuje, prawda? Bo przecież po to się robi fotki. Wszystko w nim fajnie, poza takimi drobnymi szczegółami, które świadczą o tym, że jednak o to miejsce się nie dba za bardzo. Mam na myśli np. to, że jedna z żaróweczek w łazience się nie paliła, jeden z kinkietów nie działał do końca, jeden z kurków pod prysznicem był oklejony… no, sami wiecie. Drobnostki, które dopiero potem widać. Ale to moje czepialstwo, wiadomo. Poza tym było super.
Pierwszej nocy Paulina się źle czuła (ból brzucha), więc nigdzie nie wychodziła. A Andżela się na tyle zrobiła, że też nie była w stanie wyjść. To zadecydowało, że poszliśmy prosto do Sixty9. Było… ciekawie. Muszę zauważyć, że trójmiejskie lesbijki, choć liczne, są mimo wszystko mniej uciążliwe imprezowo niż nasze, warszawskie. Są – po pierwsze – mniejsze. Więc nawet jak już pijane (no co? bywa!) obijają się o ludzi, to jakoś mniej to przeszkadza. Odbijają się po prostu i bawią się dalej. Nie miażdżą. Średnia wzrostu w ogóle w Sixty9 była jakaś zaskakująco niska. Miałam wrażenie, że znacząco wywyższamy się ponad wszystkich obecnych. To dość zabawne uczucie. Muzycznie było… dość Glamowo, więc bez szału. Ale lokal zdecydowanie ładniejszy, oświetlony, czysty. Nie, no bez porównania. Na górnym piętrze ładnie house grali.
Oraz, oczywiście, w Sopocie zawsze palę. W sensie, że trzymam papierosy w ustach. Tylko w Sopocie. Uważam, że to zabawne. Wróciliśmy do domu jakoś rano, zostawiając Mocara mizdżącego się do swojego byłego. Zaliczyliśmy Kebabistan (najzajebistsza nazwa dla lokalu kebabowego jaką widziałam!), w którym przygotowanie kebaba trwa jakieś 30 sekund oraz można wziąć kebaba bez bułki na wynos w tekturowym opakowaniu (ekstra!). Ale to nie koniec.
Wróciliśmy, obudziliśmy nasze lachony i się zaczęło. Na balkonie palili/pili i zobaczyli jakiegoś chłopca. Zaczepiali go, a że Mocar ostatecznie dotarł do domu, to i chłopiec do nas wszedł. Był bez kurtki i jak się okazało bez portfela i telefonu. Zgubił swoją dziewczynę i znajomych, nie wiedział dokąd idzie ani skąd. Ok., był dość pijany. Gacek próbował go poderwać (jak zwykle), ale mu się nie udało. Typowy hetero – ale jak dziewczyny komentowały jego strój i doradzały jak może się lepiej ubrać, słuchał uważnie. Mnie ta zabawa po 20 min znudziła, ale Gacek i Paulina ciągnęli to jeszcze jakiś czas. Swoją drogą… ja bym w życiu nie weszła ot tak do kogoś obcego do mieszkania. Sami rozumiecie…
W sobotę poza wyjściem na plażę, spacerami i w ogóle, jak zwykle, graliśmy w makao. Oraz bawiliśmy się, śmialiśmy do rozpuku (naprawdę dawno już nie śmiałam się tak dużo, tak często i tak długo jak w Sopocie tym razem) aż nadszedł wieczór. Bifor, tańce, hulanka, swawola. Było zabawnie. Tym razem Paulina się dość mocno zrobiła, a Andżela postanowiła z nią zostać. Jako że padał marznący deszcz, zrezygnowaliśmy z clubbingu, który postulowałam i poszliśmy prosto do Sixty9. Zupełnie inne miejsce. Dużo wyższa średnia wieku, wyższa średnia wzrostu, mniej kobiet. Dużo house’u i to nawet niezłego momentami. Wyskakałam się. Gacka poderwać chciał jakiś pan, który myślał, że Mocar jest jego chłopakiem. Cała akcja skończyła się kompromitacją w postaci wywrócenia się pana ubranego w odblaskowoniebieską kurtkę na Gacka i didżejkę znajdujących się na podeście, po przebiegnięciu całego parkietu (wiem, że to zdanie jest niepoprawne). Wstyd, jakich mało.
Wróciliśmy nad ranem, znów Kebabistan i spać. O 12:00 musieliśmy w niedzielę być gotowi do wyjścia. Wszystko się udało, wybyliśmy z lekkim tylko poślizgiem. Dzień spędziliśmy na spacerach w Gdańsku, skąd o 18:30 wyjechaliśmy do Warszawy. Zachowywaliśmy się w autobusie jeszcze gorzej. Jeszcze głośniejsze zachowanie nie wywołało znów reakcji poza wybuchem śmiechu pod koniec podróży, gdy Andżela oświadczyła firmie taksówkarskiej, że podjeżdża właśnie autokarem na miejsce.
Przez cały pobyt udało mi się wyłączyć myślenie na tyle, że nie sprawdzałam maila, nie zajmowałam się sprawami warszawskimi. Cudowne uczucie! Oraz nagraliśmy mnóstwo filmików, z których chcemy złożyć jeden dokument „Ekipa z New Warsaw”. Damy radę.

Ostatni wyjazd – do Krakowa. Doświadczona pozytywnie Polskim Busem wybrałam i tym razem ten środek lokomocji. Z Damianem.be wyruszyliśmy wczesnym popołudniem. Okazało się to błędem. Autokar spóźnił się godzinę, bo po drodze jakiś wypadek był i jazda do Krakowa zajęła nam 6 godzin. Trasa jest nieciekawa i ogólnie jestem na nie. Teraz już to wiem. Polski Bus do Sopotu – tak, Polski Bus do Krakowa – nie. Zdecydowanie.
Na miejscu zatrzymaliśmy się u Asi, która przypadkiem też akurat była znów w Krakowie. Anton z Białorusi, który aktualnie studiuje od 2 tyg w Lublinie, też postanowił się zjawić w Krakowie. Więc okazało się, że jest bardzo zabawnie i tłoczno. Nie mieliśmy dużo czasu, bo zaraz trzeba było na imprezę iść. Zebraliśmy się więc i pojechaliśmy.
Najpierw Dobre Bity – nowe miejsce z imprezami dubstepowymi. Nie tym razem jednak. Przy wejściu okazało się, że dziś jest jakieś drum’n’base party, więc nie dla nas. Spasowaliśmy. Kitschu, jak wiadomo, nie ma z powodu schodów, więc przeszliśmy się do LaF. Ten klub znów istnieje, znów działa. Znów jest bardzo lesbijski, ale tak pozytywnie nawet. W sensie, że jest to wszystko nieinwazyjne takie. Przy barze pani zapytała mnie czy byłam w TVN dwa dni temu. Musiałam potwierdzić. Za to dała mi Colę Zero na koszt firmy. Sweet, prawda? Pierwszy raz coś takiego mi się zdarzyło. Śmieję się, że to są właśnie profity ze wstawania na bardzo, bardzo wczesną godzinę do telewizji. Jedyne wymierne. Zaoszczędziłam 4 zł. W LaF poskakaliśmy trochę, ale że jakoś nie zanosiło się na to, żeby impreza dalej się rozwinęła, to się zwinęliśmy i do Coconu przenieśliśmy. Tutaj także zaskoczenie pozytywne. Bardzo dużo, jak na piątek, ludzi. Dużo ładnych chłopców, muszę przyznać. Na kilku się ZAPACZYŁAM. Jeden w czapeczce takiej samej jak Damian.be, inny w czapce wyglądającej jak melonik i bardzo offowej kurtce Adidas Originals, jeszcze inny bardzo młody. No i szklankowy słodki i taki malutki. Boże, jaki on piękny! I zupełnie nie patrzy, co się dzieje dokoła niego. W sumie okryłam przez dwie noce zabawy w Coconie, że gdy nie ma koło mnie kogoś ze znajomych, obcy ludzie częściej, śmielej i więcej zagadują do mnie. Że wiedzą, kim jestem. Że widzieli w TVN. Że fajna jestem. I w ogóle. Ja nie twierdzę, że to nie jest miłe. Jest. Nie udaję też, że jestem przemęczona popularnością, bo to zdecydowanie nie ten poziom. Ale czasem ludzie są dość… napastliwi. Zwłaszcza pod wpływem alkoholu. Podchodzi do mnie chłopak, zarzuca rękę na szyję i mówi: „Jesteś sławny!” po czym nadstawia ucho i czeka na odpowiedź. No i co ja mam odpowiedzieć na coś takiego? Przy czym wyraźnie nie jest trzeźwy…
Jeden z chłopców, na których gapiłam się bezczelnie, zareagował na to. Gdy siedziałam przy barze z Asią i Damianem.be, zawołał mnie. Przywołał gestem w sumie. Było to dość dziwne, ale i ekscytujące. Że wiecie, ktoś mnie podrywa czy coś. Bardzo rzadko mi się to zdarza. Asia, która widziała ów gest, zachęcała mnie do podejścia. Ja za bardzo nie wiedziałam, co się robi… Brak doświadczenia robi swoje. No, ale wstałam i wyszłam z nim na papierosa na zewnątrz. I gdy już w sumie radosna byłam, że pogadam z nim, powiedział mi: „A reszta nie przychodzi?”, patrząc na Asię i Damiana. Zrozumiałam wówczas, że wcale nie chce mnie podrywać. Tym bardziej, że zwrócił się do mnie jakoś w stylu per „Hej, Perfekcyjna”. Zrozumiałam, że chciał tak naprawdę poderwać Damiana.be. Smuteczek trochę, nie?
Niemniej, było miło. I znów mi się zdarzyło dostać coś za darmo. Ostatnią Colę Zero wypiłam za free, bo a) skończyła mi się gotówka a nie wiedziałam, że nie można kartą płacić (skandal, swoją drogą!) oraz b) to była końcówka Coli Zero, która się już w klubie skończyła. Więc średnio się liczy, ale można mówić, że jest zaliczone i że za darmo też.
Wróciliśmy późno jak na Kraków, bo jakoś o 7.00. Nieźle. I nic nie jedliśmy po drodze!!! To największy sukces w sumie. U Asi spaliśmy – ja z Antosiem, Damian.be z Asią. Anton zaś… muszę to powiedzieć… dawniej był słodką, uroczą, piękną szczupłą cioteczką. A teraz… Matko, jak on wygląda! Ma superciało, wyraźnie ćwiczy, dba o nie. Masakra! Lada moment będzie dla mnie już za bardzo umięśniony (ale ja mam tutaj granicę dość nisko ustawioną i szybko wydaje mi się, że jest „za bardzo”). Niemniej, robi to absolutne wrażenie!
W sobotę wstaliśmy koło 13:00. Wówczas przeczytałam odpowiedź na maila, że ok., możemy się spotkać dziś o 15:00 w Krakowie. Napisała przedstawicielka pewnej fundacji (o tym poniżej). Miałam mało czasu, żeby się ogarnąć i dotrzeć, ale jakoś mi się udało z niewielkim poślizgiem. Spotkanie miłe, najpierw konkretne, potem bardziej swobodne. Miło, miło.
Wieczorem znów się ogarnęliśmy, zjadłam śniadanie, oni biforowali i ruszyliśmy. Na urodziny do Gabryela. Tego, co pracuje twarzą. Słodki jest nadal, ale i z wiekiem będzie mu coraz trudniej to utrzymać. Impreza… no, średnia. Sporo kobiet, które szybko się upiły. Ludzi w ogóle nie za wiele a na dodatek najładniejszy chłopiec przyszedł ze mną (chodzi o Antona, ma się rozumieć). Więc bawiłam się jako tako. Trochę mnie Kuba Edżej męczył pytaniami aż ostatecznie mnie oblał Colą czy czymś-tam. Więc w ogóle mi się to nie podobało… Cieszę się jednak, że wpadłam do Gabrysi na ten bifor, bo momentami było zabawnie. Stamtąd się wszyscy, oczywiście, do Coconu przenieśli.
Lepsza muzyka, chociaż bez szału. Na Sali house’owej momentami miło, ale szybko zgasło tam światło. Widać, że jednak nie jest to oczko w głowie klubu, że jednak główna sala zarabia na klub. Ludzi dużo, ale ładnych chłopców mniej. I był znów ten od kurtki Adidas. W tej samej kurtce. Niemniej, nadal słodki. Bawił się z jednym warszawiakiem. W ogóle, przyznać trzeba, Warszawy się trochę uzbierało. No, ale mi to nie przeszkadza. Znów patrzyłam sobie na chłopców ładnych. Cieszy mnie widok, gdy się bawią razem, całują, przytulają. To dość zabawne, gdy szaleją – tradycyjnie – do „We found love” Rihanny, mając na myśli alkoholowe uniesienie, którego doświadczają w ramionach dopiero co poznanego chłopca…
Wyszliśmy nieco wcześniej. Antoś był zmęczony, Damian.be podrywał Gabrysia (który po dwukrotnym rzyganiu doszedł do siebie) a muzyka nie poprawiała mi już nastroju tak bardzo.
O 12.20 wyruszyliśmy z Krakowa do Warszawy.

***

Wszystko to na trzeźwo. Gdy piszę te słowa, jestem trzeźwa już 30 dni! Tak, tak, 30 dni! (Nie licząc szota, którego wypiłam wczoraj w ramach świętowania zwycięstwa nad Kubutkiem, który oświadczył, że przegrał.) I te wszystkie wyjazdy plus trochę więcej nie piję. Nie ukrywam, że to niełatwe. Żyję w środowisku osób, które za kołnierz nie wylewają (i nie wysypują). Więc zachęcają, nęcą, namawiają… Nie jest to łatwe, ale daję radę! Czekam do 41 dni, żeby wówczas się napić. Chcę być lepsza niż Jezus (jest już zaplanowana w Melinie impreza z tej okazji pod hasłem „Better Than Jesus”).
Powody niepicia są dwa. Pierwszy – w dyskusji z Kubutkiem kiedyś wyszło, że on jest nieletni a pije sporo. I że może ma już z tym problem. A skoro nie wiadomo, to może warto sprawdzić np. poprzez trzeźwy weekend. Nie był chętny, ale powiedziałam, że ja też mogę wytrzymać z nim, żeby raźniej mu było. Zgodził się. A potem od słowa do słowa wyszło, że to zakład będzie. Kto dłużej wytrzyma bez picia. Jak widać, wygrałam. Kubutek miał łatwiej, bo a) pija tylko w weekendy (ja nie…) a poza tym b) przez jeden weekend był chory i nie wychodził z domu. Wytrzymał dwa tygodnie.
Alkohol to, co by nie mówić, ważna rzecz. Ja wiem, że część z Was pija okazjonalnie, ale w świecie klasy średniej w dużym mieście alkohol pije się jak wodę. Zwłaszcza w środowisku LGBT (statystycznie bardziej narażonym na chorobę alkoholową) i wśród ludzi młodych, takich jak moi znajomi. Więc odmawianie alkoholu to nie lada wyzwanie. I, jasne, czasem mam tak, że 90 dni z rzędu w zasadzie codziennie coś piję, ale też i wydaje mi się, że mój cel, jakim jest 41 dni bez wódki, jest naprawdę trudnym zadaniem. Jak sądzicie?

***

A skoro o Kubutku mowa… Muszę się przyznać do dwóch rzeczy. Jedna jest konsekwencją drugiej. Ewidentnie, po szczeniacku, zaskakująco łatwo, niespodziewanie szybko i w ogóle niespodziewanie – zadurzyłam się w nim. Wiem, wiem, to do mnie nie podobne. Ale przemyślałam to wszystko i nie ma co udawać i ukrywać, tak zadurzyłam się. Wiem, jestem starym transem bez penisa a on jest młodym ślicznym gejem. Wiem, wiem. Wszystko rozumiem. Niemniej, chemia robi swoje. I nic na to nie poradzę.
Druga rzecz – powiedziałam mu to. Bo choć zdaję sobie z tego sprawę od jakiegoś czasu, to jednak trzymałam to dla siebie. Ale w walentynki postanowiłam, że powiem mu, że się przyznam i że wyznam. Szczerość, o jakiej zawsze mówię, wymaga tego. Powiedziałam. A potem postanowiłam, że sprawdzę na ile znajomość moja z nim jest rzeczywiście obopólna. Postanowiłam wyjątkowo nie inicjować kontaktu, poczekać aż on sam się do mnie odezwie. Z byle czym, z wiadomością, SMSem czy cokolwiek. Po tygodniu milczenia, rozumiem. To relacja wybitnie niesymetryczna. Mi na niej zależy, jemu mniej. On się poddaje jej, bierze w niej udział, ale wcale nie jest ona dla niego ważna. Co oznacza najpewniej, że i dla mnie będzie musiała się taką stać. Nie stać mnie bowiem na to, by cały czas inicjować interakcję w konkretnej relacji. Z czasem każdego to męczy.

***

Gdy mowa o imprezach, ale i o znajomych i alkoholu… nie mogę nie wspomnieć o Tłustym Czwartku. Jak zwykle, przygotowałam faworki! Dużo dobrych, pysznych faworków, których nie mogłam jeść z racji diety białkowej, na której jestem. Tak się złożyło, że mogłam wówczas sporą grupę osób zabrać na premierę filmu do kina Wisła. Niemiecka produkcja, średnia chyba w sumie. Ale poszliśmy chyba w 8 osób ostatecznie. Było zabawnie, bo cały film komentowaliśmy i wygłupialiśmy się. Dobrze, że dokoła nikt nie siedział…
Potem pojechaliśmy do Meliny. Mnie ucieszyło, że Tomek (Tomazzi dawniej zwany na tym blo) się zjawił. Jak zwykle, kontakt się nam odnowił. Mówię „jak zwykle”, bo tak zawsze jest z tymi młodymi, że po okresie przebywania w moim towarzystwie, znikają albo do innych towarzystw albo w ogóle i powracają po jakimś dłuższym czasie. Już nie tacy źli, już nie tacy wkurzeni, już nie tacy obrażeni. Nie przejmują się już tak bardzo przeszłością, ciotodramami, rozstaniami, które ich spotkały. Dojrzewają, chyba tak mogę to nazwać. I to samo stało się z Tomkiem. Dojrzał do tego, żeby znów chcieć mieć ze mną kontakt jakiś. Tak to odbieram.
U mnie się, co oczywiste, się ludzie trochę napili potem. Zjedli część faworków (ale sporo zostało potem dla Michała). Największą niespodzianką wieczoru była jednak dziewczyna, która się zjawiła ni z tego, ni z owego z… torbą pełną pączków. To od Tristana, który miał się zjawić, a w ostatniej chwili coś mu wypadło. I w ramach przeprosin zrobił coś takiego. To naprawdę a) miłe, b) grzeczne, c) zaskakujące. Nie pierwszy raz się zdarza, żeby ktoś tak wynagrodził swoją nagłą nieobecność (Paweł kiedyś wino przysyłał, ktoś inny kwiaty…), ale przyznaję, że po Tristanie się tego nie spodziewałam. Tak więc dziękuję, to było miłe. Ze wszystkich pączków poszły może ze 3, bo ludzie mieli już dość po całym dniu obżarstwa. Resztę zjadł Michał następnego dnia.

To, swoją drogą, nie fair. On może zjeść 6 pączków i nie przytyje ani grama. Ja na myśl o zjedzeniu jednego dostaję gęsiej skórki i ślinotoku zarazem. Bo wiadomo, że bym chciała (że i 8 zmieszczę, jeśli będzie okazja), ale i że wiem, że absolutnie nie mogę. Być może już nigdy nawet.

***

Oczywiście, mam problem z kasą. Zarabiam ją niby, ale… firma, która powinna mi płacić, nie robi tego terminowo. Robi to wręcz WYBITNIE nieterminowo (spóźnienie z wypłatą ponad 3 tys. zł jest odczuwalne!). I wiem, że tam jest kwestia problemów zdrowotnych i w ogóle dużego zamieszania… ale jednak męczy mnie to. Już drugi miesiąc z rzędu muszę kombinować, żeby za mieszkanie zapłacić. Rozumiecie? Zapierdalam, robię, a potem muszę się martwić o takie podstawowe rzeczy. Że o zakupach w Carrefourze nie wspomnę. To mnie frustruje. Czasem mam dość i chcę to wszystko rzucić w cholerę, ale wiem też, że nagłe zerwanie nie jest dobrym pomysłem, bo nie mam działającego planu B. Jasne, mogę go szybko opracować, ale jednak na chwilę obecną go nie mam.
Więc gdy piszę czasem, że jestem biedna, a ludzie w to nie wierzą… to naprawdę jestem. I robię wiele, żeby to zmienić. Poza jakimiś chałturkami w postaci prac zleconych (w sumie to nienawidzę tego…), staram się. Fundacja, o której była mowa, chce mnie zatrudnić do prowadzenia jakiś zajęć. Fajnie, jestem na tak! Nie dość, że to ciekawe, to dodatkowo jest szansa na to, że kasa z tego będzie. Bo z wizyt w TVN, jak łatwo się domyślić, nic nie mam… Jasne, to miłe, że chcą żebym właśnie ja komentowała coś, ale poza łechtaniem mojego ego, nic mi to nie daje. Zgłosiłam kolejne kursy do Uniwersytetu Otwartego UW. Mam nadzieję, że teraz będą lepsze copywritersko i że trafią w gusta odbiorców. Zgłosiłam ich wiele, bo co mi szkodzi. Dam radę. Mam sporo wiedzy, czas zacząć się nią dzielić!
Okazuje się też, że jest szansa, że moje zajęcia w Instytucie Socjologii UW ruszą… zamieszanie straszne i w ogóle, ale jest iskierka nadziei! Erasmusi się zbuntowali, bo mieli to zaliczyć. Jest jakiś problem z komunikacją, który sprawił, że sprawa jeszcze się nie wyjaśniła… niemniej: wierzę, że coś się wydarzy :)
Takie właśnie zbieranie ziarnka do ziarnek ma sprawić, że będę w stanie się utrzymać. Jak łatwo się domyślić, nie sprzyja to pracy naukowej i pisaniu doktoratu. Eh…

***

„Liczy się impreza, a nie związki” to moje ostatnie hasło. Nawet mam taką stronę na facebooku. W sumie naprawdę w to wierzę. Więc nie dziwcie się, że gdy czasem mi mówicie, że za dwa miesiące wyjeżdżacie gdzieś-tam ze swoim chłopakiem, to pytam skąd pewność, że za dwa miesiące wciąż jeszcze nadal będziecie razem.
Związki są heteronormatywne. Są nudne na dodatek. I ja wiem, że lubicie to powtarzać, gdy się z kimś właśnie rozstajecie… Ale taki hedonizm przez łzy to nie jest to. Trzeba naprawdę wierzyć w to, że emocje są gdzie indziej. Że związek zabija a nie buduje. Że w związku – jasne, niektórzy się sprawdzą, ale generalnie – nie ma przyszłości. I denerwuje Was, że jak tak mówię, wiem. Bo wszyscy wolelibyśmy, żeby było inaczej. Żeby było tak, jak wierzymy i jak nam się mówi od urodzenia. Że jest mama i tata (ewentualnie tata i tata albo mama i mama) i dzieci i że wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Ale tak nie jest i nigdy już nie będzie. Te czasy minęły, odeszły w niepamięć.
Czuję się jak Jan Chrzciciel wołający na pustyni. Nikt mnie nie słucha, nikt nie chce w to wierzyć. W głębi duszy wiecie, że tak jest, ale ta prawda jest za trudna do przyjęcia. Spokojnie, bywają dni, kiedy i dla mnie jest za trudna. Ale potem przypominam sobie te wszystkie sceny, gdy – o czym już pisałam – pijani młodzi chłopcy całują się na środku parkietu ogarnięci alkoholowym podnieceniem przy dźwiękach Rihanny krzyczącej „We found love”. Ten temat powraca na blo, bo cały czas mam wrażenie, że nie potrafię Wam tego przekazać wystarczająco jasno.
Liczy się impreza, a nie związki. Związki się skończą, przeminą. Dwu- lub wieloosobowe, nie ma znaczenia. A impreza jest wieczna. Przede wszystkim dlatego, że jest pochodną żądzy. Socjalizowanym sposobem realizacji naszej potrzeby podglądania, ale i zaspokajania naszych promiskuitycznych potrzeb seksualnych. Jest momentem i miejscem, które pozwala nam swobodnie patrzeć na innych, ale i pozbawić się samokontroli – czy to na parkiecie, czy to pod wpływem alkoholu. Pozwala nam na realizację potrzeb, które w swojej swobodnej postaci zostały dawno wyparte poza wachlarz akceptowalnych przez dominującą klasę zachowań. A jak uczy nas Jerzy Andrzejewski: „Bowiem kiedy wszystko zawodzi, zostaje tylko żądza. Ona jedna. Nie miłość i nie wierność. Tylko żądza – przyjaciółka samotnych – czujna i poszukująca, wierna nawet we śnie, nigdy nie nasycona. Z nią i przez nią idzie się na dno.”
Chodźcie ze mną na dno.

***

Aha! I na koniec chciałam jeszcze dodać, że… Mówi się, że ideał pięknego, wymuskanego i bardzo wypielęgnowanego młodzieńca jest już passe. Otóż nie jest. Dziękuję za uwagę.

Wypowiedz się! Skomentuj!