Bycie zimną suką jest trudne. Ale skuteczne. Przyznaję się bez bicia, że stosuję tę technikę. Z jednej strony można uznać, że to metoda skuteczna, bo polecana przez amerykańskie podręczniki z cyklu „jak zwrócić na siebie jego uwagę” ale z drugiej – to jednak dość dziecinne. Takie w stylu „nie potrafię opowiadać o swoich emocjach”.
O co chodzi? O relacje międzyludzkie. Kiedy jest tak, że jest jakiś chłopiec, który wydaje mi się ciekawy czy coś, od razu podchodzę, poznaję, zaczepiam, piszę. W sensie, że nie mam problemu z wykonaniem pierwszego kroku. Nie mam nic do stracenia, seksu i tak z tego nie będzie, więc co mi szkodzi. Podchodzę więc. Chłopcy – z racji tego, że zazwyczaj poznaję tak tych młodszych – są do mnie raczej uprzedzeni. Mają o mnie złe zdanie, zostali przez kogoś ostrzeżeni, albo po prostu się obawiają. Wszystko jedno dlaczego. Ważne, że nie jest mi łatwo ich przekonać. Zazwyczaj otwarcie okazuję im zainteresowanie, zagaduję. Gdy już mam pewność, że wiedzą, że są dla mnie interesujący a jednocześnie sami nadal się wahają, co zrobić, staję się zimną suką. To samo robię, gdy ktoś kto jest już nieco bliżej poznany nagle zaczyna zajmować się kimś innym z moich znajomych. Staję się zimną suką. Ignoruję. Przestaję zapraszać na imprezy. Nie witam się pierwsza. Na smsy odpisuję po kilku godzinach i zazwyczaj jednosylabowo. W myśl girardowskiego trójkąta pożądania, metoda ta powinna sprawić, że znów znajdę się w polu ich intensywnego zainteresowania. I zazwyczaj tak się dzieje. Sami zaczynają zabiegać bardziej niż dotychczas o kontakt, usiłują „przypadkiem” coś zrobić. Niechcący wysyłają smsa, który miał iść do kogoś innego, wyjątkowo intensywnie lajkują na facebooku, wysyłają zaczepki, cokolwiek. Myślę sobie, że istotnym jest tutaj potrzeba akceptacji. Gdy ktoś nagle, bez słowa, zaczyna nas ignorować, to zastanawiamy się dlaczego tak się stało, szukamy przyczyny, chcemy znów czuć akceptację. To przecież jedna z podstawowych potrzeb człowieka. Jej nagły brak wprawia nas w zakłopotanie. I o to chodzi. Na tym polega bycie zimną suką.
Nie można jednak zapominać, że to strategia trudna. Bo skoro ktoś jest dla mnie interesujący, to celowe powstrzymywanie się od kontaktu czy też bardzo drastyczne ograniczenie tegoż jest de facto działaniem wbrew sobie. Trzeba się zmuszać do tego, by się nie odzywać, by nie reagować, nie komentować na facebooku.
Skuteczność tej metody jest wysoka. Pod warunkiem, że jesteśmy w stanie wykryć moment, w którym można ją już zastosować. Bycie zimną suką wobec kogoś, kto ma nas w dupie nic nie da.
***
Czekanie na Utopię nie jest łatwe. I ja wiem, że część z Was się nadal ze mnie śmieje, gdy mówię, że mam nadal nadzieję, że ona powstanie. I że często o tym wspominam. I że nadal używam jako przerywnika i uniwersalnej odpowiedzi sformułowania „nie ma Utopii”. Wiem to, wiem. Nawet moja przyjaciółka Gacek uśmiecha się drwiąco, gdy coś mówię na ten temat. Ale nie zrozumcie mnie źle – to jest wiara, która trzyma mnie przy życiu. Gdy ona zniknie, przestanę wychodzić wieczorami z domu w weekendy. Naprawdę, to dla mnie tak ważne.
W sobotę Sqandal Bar i Grzegorz Okrent zrealizowali kolejną imprezę podobną do poprzedniego ich wspólnego debiutu – tym razem „Gods and Heroes”. Znów byli przypakowani zagraniczni panowie, którzy nago prezentowali się w klubie. I którym inni panowie mogli obciągnąć czy coś innego zrobić. Nowością było to, że tym razem panowie też obciągali gościom. No, pełna kultura. Wydarzenia te są dla mnie dość specyficzną formą zabawy – nie ma tam fenomenalnej muzyki (jest ok), nie ma młodych chłopców, nie ma szaleństwa. Jest atmosfera podniety i oczekiwania. Jest sporo ludzi. Jest na początku pewne spięcie. Nie będę udawać, że jakoś mnie specjalnie to wszystko bawi tam. Jestem tam, bo a) wypada mi być, b) nie jest niedobrze, c) lubię Sqandal Bar, d) jest to coś nowego.
Dzisiaj Hunters wstawił reklamę imprezy, którą nazwał „God Save the Queen” – czyli tytułem, jaki od zawsze tradycyjnie miały imprezy urodzinowe Królowej. Co więcej, na plakacie wstawili fotkę łysego faceta z różowym futerkiem na szyi – jak rozumiem, jest to parodia Królowej. Ani to zabawne, ani udane. (Pomijając cały ten aspekt emocjonalny, plakat jest po prostu dość brzydki.) Ja wiem, że Huntersi spodziewali się, że jak na Jasnej 1 otworzą lokal, to będą tłumy takie, jak bywały w Utopii no i że się rozczarowali. Wiem też, że mimo wszystko jakoś dają sobie radę (chyba?) ale mają niedosyt. I że walczą jak się da. Ale ta walka jest już wystarczająco, z ich strony, nieczysta. Więc nowy plakat jest po prostu smutny.
A co w międzyczasie?
No, miałam domówkę. W Melinie obchodziliśmy piąte urodziny jejperfekcyjnosc.blogspot.com – na „STOLAT FOTOBLO” bawiło się u mnie kilka(naście?) osób. Śmiesznie, bo jak zwykle na tej imprezie, premierę miał klip podsumowujący na zdjęciach cały rok. Wyjątkowo dużo tych zdjęć zebrałam, bo nie miałam serca wywalać większości z nich. Choć i tak stanowiły tylko mniej niż 1/3 wszystkich fotek, jakie napstrykałam telefonem w ciągu 12 miesięcy! Niemniej, filmik wystartował jakoś koło 23:00 i trwał kilka minut (każda fotka wyświetla się tylko 1,5 sekundy) i dokładnie w tym momencie… pojawiła się policja.
Dziwne w sumie, bośmy zaczęli imprezę i hałas dopiero około 22:40 i już się zjawili. Mam nadzieję, że to nie jest tak, że sąsiedzi czytają facebooka czy blo i stąd wiedzą, że będzie impreza i wcześniej już po policję dzwonią. Ale chyba raczej nie, bo gdyby tak było, to wiedzieliby, że to wzywanie jest zupełnie nieskuteczne. Jak zwykle panowie – nieco zdziwieni, bo zobaczyli mnie w peruce i „damskich” ubraniach – pytają mnie czy wiem czemu się zjawili. A ja, jak zwykle, mówię, że nie wiem. „Z powodu zakłócania ciszy nocnej.” „Ach, rozumiem…” „Czy wie pan, co teraz będzie?” „Nie, nie wiem… To pierwszy raz…” „Mandat 500 zł. Jeśli pan nie przyjmie, kierujemy sprawę do sądu grodzkiego. Czyli sprawa jest poważna, rozumie pan?” „Tak, tak…” „To przyjmie pan mandat?” „A… a nie da rady jakoś inaczej… Coś, żeby nie mandat?” I wtedy panowie zawsze robią groźne miny, informują mnie, że jak jeszcze raz się zjawią dzisiaj, to będzie mandat. I że mamy kończyć imprezę już. „Tak, tak, my właśnie wychodzimy”. A potem siedzieliśmy do 1:00 jeszcze. Drodzy sąsiedzi – szanuję Wasze prawo do żądania ciszy nocnej i w ogóle, ale to się nie uda. I, oczywiście, zachęcam do dzwonienia po policję, gdy hałas dokucza – wspieram korzystanie z prawa obywatelskiego do reagowania, gdy łamane jest prawo. Niemniej, nie zamierzam rezygnować z imprezowania. Melina po to jest, żeby tu się działo. I żeby mówić panom policjantom (panie policjantki w zasadzie mi się nie trafiają…) „nie wiem… ja tak pierwszy raz…”.
W de lite impreza hetero z Michaelem Canitrotem. Było ciekawie, nie powiem. Tym bardziej, że bawiłam się z Kubutkiem i Grzesiem (więcej poniżej). Muszę też przyznać, że atmosfera w tym miejscu, gdy nie jest to oficjalna impreza utopijna, jest zupełnie inna. Nie to że lepsza czy gorsza… po prostu inna. Nawet Grześ to zauważył. Inna sprawa, że znów byłam bardzo wstawiona w klubie, a dawno mi się to tam nie zdarzało.
Trafiłam też do Snu Pszczoły na imprezę benefitową Parady Równości. To mój pierwszy raz w tym miejscu. Byłam w peruce, więc to dodatkowy test niejako. Udało się. Było bardzo dużo ludzi (nie wiem jak tam jest zazwyczaj), ale było ciekawie. Inaczej zupełnie, więc dla mnie nowe doświadczenie. Dawno nie odwiedzałam nowych miejsc. Inna sprawa, że nowych miejsc jak na lekarstwo. A takich wartych odwiedzenia… to już w ogóle. Dlatego zdarzyło mi się znów być w Glam kilka razy. Raz, bo chciałam. Innym razem, bo Gacek mnie zmusił szantażem (poszedł ze mną do Snu Pszczoły za to) a jeszcze innym razem, bo przegrałam w makao a zwycięzca decydował, gdzie idziemy. No i tak mi się zdarza tam trafić czasem. Korytarz nieodbudowany. Mój baner zdjęty. Wejście nadal 5 zł. W kiblach nadal nie ma ręczniczków papierowych. Na barze nadal tak samo drogo. Młodych chłopców coraz mniej…
Za to ciekawe wyjście z Marcinkiem, Michałem jego i Kubutkiem do kina. Poszliśmy na „W ciemności” (film okej, ale zaaaaa długi!), potem do BUW (ja szukałam materiałów do jednej pracy, on kserował gazety do swojej). Towarzyszył nam Michał, a Kubutek musiał iść. Przed wejściem do BUWu zakupiliśmy już alkohol w opakowaniu 0.2 l na głowę. No co? Wieczór już był! Chwała panu, że BUW do 5:00 czynny, ale bez przesady. Niemniej, po wizycie tam, wybraliśmy się do Baru Warszawa. To już nasza druga tam wizyta. Wcześniej kiedyś Marcinek mnie tam zabrał już po małym tour-de-bar zaprowadził. To ciekawe miejsce, przyznaję. Tym razem z Michałem tam wylądowaliśmy i zaczęła się dyskusja, która nigdy nie może się kończyć dobrze – czyli „z iloma osobami i z kim miałeś seks przede mną?” Nigdy, nigdy nie zaczynajcie takich tematów. Nigdy. Im zresztą też odradzałam. Ale nie o tym mowa. Istotniejsze jest to, że chodzimy do barów, gdzie podaje się wódkę i kaszankę. Uwielbiam obie, więc sami rozumiecie, że dobrze się bawiłam.
Tak generalnie to tych imprez sporo. Cały czas się coś dzieje. Ale wszystko takie małe niewiele-znaczące wydarzenia. Brakuje pierdolnięcia.
***
Gdy zaczynam pisać tę blotkę jest rocznica śmierci ks. Jana Twardowskiego. Niektórych może dziwić, że o tym piszę. Zwłaszcza, że to ja. Ale – w co może nie uwierzycie – ale to osoba dla mnie ważna. Jego poezja często mnie podtrzymywała w różnych sytuacjach na duchu. Zwłaszcza w tych czasach, kiedy jeszcze miałam jakieś szczególnie intensywne i/lub negatywne emocje. Bo teraz już ich w zasadzie nie mam. Moją najmocniejszą „złą” emocją jaką miewam jest co najwyżej nuda. Tak, dobrze to rozumiecie – nie bywam smutna, nie bywam zła. Tak, w ogóle. Nie, nie udaję. Bo i po co?
W zasadzie to chyba powinnam się tego wstydzić. Tego braku negatywnych emocji. To może być nieco psychotyczne, jak się nad tym lepiej zastanowić. W zasadzie jak teraz pomyślałam chwilkę, to pozytywnych emocji też nie odczuwam za bardzo. Nie ma rzeczy, które mnie cieszą jakoś specjalnie. Jasne, lubię być najedzona. Lubię być wyspana. Lubię posłuchać dobrej muzyki – ale nie miewam tak, że chcę powiedzieć „trwaj chwilo, jesteś piękna”. Ej, naprawdę. Dokładnie teraz się nad tym zastanawiam. Nie mam takich intensywnych emocji. Nie bywam szczęśliwa, co najwyżej zadowolona. Nie bywam smutna, co najwyżej zmęczona. To jednak jest nieco psychotyczne.
Ale w sumie mi to nie przeszkadza. Tak się łatwiej żyje chyba.
Wracając zaś do Twardowskiego – bo o nim chciałam pisać! – to osoba, która uczyniła w moim życiu tak samo wiele jak Bauman chyba. Zamieszania narobiła. Dlatego też byłam na jego pogrzebie. Mieszkałam już wówczas w Warszawie.
Wielu z Was wzdryga się na myśl „poezja” lub „Twardowski”, bo macie złe skojarzenia ze szkołą. Rozumiem to. Cały czas powtarzam, że w szkole średniej omawia się najgorsze chyba możliwe rzeczy Twardowskiego – realizując temat „franciszkanizm w poezji ks. Jana Twardowskiego”. Najnudniejsza rzecz na świecie. A on potrafi naprawdę pięknie pisać. Potrafił.
Spróbuję dziś – jak co roku chyba – wybrać się do kościoła sióstr wizytek przy Krakowskim Przedmieściu. Tam mieszkał, tam zmarł. Tuż obok znajduje się skwer im. ks. Jana Twardowskiego. Tam spróbuję dziś się zatrzymać na chwilę i przeczytać jeden z jego wierszy.
Taki czasem jestem nastrojowy ;)
***
Kasa. Znów kasa. A raczej: znów problemy z nią. Jak wiecie (albo i nie), dywersyfikuję swoje źródła dochodów. Co miesiąc dostaję przelewy – mniejsze lub większe – z co najmniej 3 miejsc. W najlepszych przypadkach – z 5. Jednakże najważniejszy i największy jest przelew z pewnego wydawnictwa. Mniejsza o to, za co i tak dalej. Wydawnictwo to miewa problemy – jak każdy. W tym miesiącu problemy te dotknęły mnie wyjątkowo mocno. Utarło się, że przelew ten dociera do mnie 10. dnia każdego miesiąca. Ale nie tym razem. Piszę te słowa 26 stycznia, czyli 16 dni po terminie przelewu a konto świeci pustkami. Pomijam fakt, że utrudnia to imprezowanie i tak dalej. Przede wszystkim utrudnia to zapłatę za mieszkanie. I za telefon. Ale to drugie mniej w zasadzie ważne. Mieszkanie jest bowiem jednak kluczową rzeczą. Udało mi się odsunąć w czasie zapłatę (nie mamy jednego, stałego terminu – co miesiąc umawiamy się na jakiś dzień w drugiej połowie miesiąca). Ale ten dzień nadszedł i nie byłam w stanie kasy dać. To strasznie denerwujące. Bo to nie jest tak, że nic nie robię, nie mam kasy i się denerwuję, żem biedna. Nie, nie. Ja na tę kasę zapracowałam. I powinnam ją mieć.
Z wydawnictwem miewałam problemy wcześniej. Wiem też, że one zazwyczaj wynikają nie z winy firmy a z pewnych czynników zewnętrznych. Stąd moja wyrozumiałość, która jednak ma granice… Bo to nie chodzi o zaspokojenie mojej irracjonalnej potrzeby posiadania przelewu na czas. To chodzi o to, że staram się wyjść z długów i nie wchodzić w nowe. A najłatwiejszym sposobem na osiągnięcie tego jest racjonalne planowanie dochodów i wydatków. Plan jest. Gorzej z realizacją, jeśli okazuje się, że dochody się nie układają zgodnie z planem. Wkurza mnie to. Strasznie frustruje.
Oczywiście, nie siedzę z założonymi rękoma. Raz, że muszę coś szybko wykombinować, żeby jutro za mieszkanie zapłacić. Ale długofalowo też myślę. Od dwóch tygodni robię nową, mam nadzieję że stałą rzecz. Wymaga to ode mnie względnie nie tak wiele czasu, ale dać ma kasę regularną. Uczciwą – w sensie, że odpowiednio płatne w stosunku do tego, co robię i ile czasu na to poświęcam oraz jaką jakość gwarantuję. To dobrze, bo oznacza wzrost moich miesięcznych dochodów o jakąś jedną trzecią. W perspektywie miesiąca-dwóch. Dodatkowo od 1 lutego będę współpracować z kolejną firmą, w której będę spędzać jakieś 6-9 godzin tygodniowo. Nie za wiele i kasa z tego majątkiem też nie będzie, ale jest szansa na dodatkowy dochód, więc wykorzystam ją.
Jasne, że wkurza mnie to, że muszę się takimi rzeczami zajmować. Nie ukrywam, że nie ułatwia mi to w skupieniu się na doktoracie. W ogóle w skupieniu się na czymkolwiek. Niemniej, nadal mam nadzieję, że będzie lepiej. Że te moje starania nie pójdą na marne i że w końcu się to wszystko opłaci.
Na razie jednak pozostaje mi kombinowanie. I frustracja.
Dzięki temu, że piszę tego blo kilka(naście?) dni po kawałku, to sytuacja się nieznacznie zmieniła. Dostałam część (nieznacznie ponad połowę) kasy, na którą czekam. Pocieszenie jest, ale niewielkie.
***
Dietę znów zaczynam. Muszę. Pofolgowałam sobie. Ale po kolei. Jakiś, dłuższy już, czas temu byłam na białkowej. Jej efekty były zadowalające. Schudłam rzeczywiście, spadek wagi był szybki i ogólnie ok. Ale okazało się, że z powodu chorób, wyjazdów i tym podobnych, nie jestem w stanie utrzymać się na tej diecie. Wróciłam do częściowo normalnego jedzenia. I gdy już chciałam znów, jakiś czas temu, zacząć od nowa białkową, żeby szybko te kilka kg przybranych zrzucić, to okazało się, że nie. Bo, jak każda dieta, także i białkowa wyklucza alkohol. No, pozwala na jedną lampkę czerwonego wytrawnego wina tygodniowo. Czyli praktycznie wyklucza całkiem. A ja, jak też wiecie, czasem lubię sobie poszaleć z wódką. Dlatego moment wybrany jest nieprzypadkowo – z Kubutkiem założyliśmy się o to, kto dłużej wytrzyma bez picia. I zaczęliśmy w miniony poniedziałek. Nie wiem ile wytrzymamy, ale nie ukrywam, że to, że Kubutek nie pije, jest dla mnie taką motywacją, żeby jednak też odstawić na chwilkę procenty.
Nie wiem ile to potrwa, ale – prawdę mówiąc – mam nadzieję, że co najmniej z 6 tygodni. Albo i więcej. Wpłynąć może to dodatkowo dobrze na moje finanse, bo jak jestem pod wpływem, to a) chętniej wydaję kasę na barze, b) jadam potem coś zazwyczaj rano na mieście (co też na dietę nie wpływa korzystnie). Więc niech się dzieje wola nieba! Muszę schudnąć!
Tak, jest to dieta białkowa. I, przyznaję się, jako że znałam datę jej rozpoczęcia dużo wcześniej (ostatecznie zaczęłam ją dzień później, bo musiałam wyjeść wszystkie nie-dieto-białkowe rzeczy z lodówki), to przed rozpoczęciem obżerałam się jak głupia. W sumie to niedobrze, bo utrudnia to potem zrzucanie wagi, ale… z drugiej strony: nie zjedzenie tej pizzy, tego McD, kilku bułek i tego wszystkiego, co przed dietą wpierdoliłam, nie ułatwiłoby mi jej wcale. Więc nie ma co sobie żałować. Ciekawskim zdradzę, że przytyłam ponad 10 kg. I wierzę, jak czasem mówicie, że wcale nie widać. Bo ja jak tyję, to wszędzie równomiernie. Nie ma tak, że nagle dupa mi wielka rośnie albo cycki się robią. Nie, ja cała się powiększam. Więc i trudniej to zauważyć. Ale moje spodnie, bluzy, koszulki, koszule i inne części garderoby zauważają. Ja zresztą jak jestem nago – bardzo tego momentu nie lubię – też widzę.
A skoro jestem przy Kubutku… Od czasu jak rozstał się z Damianem.be, spędzam z nim sporo czasu. Widujemy się dość często – sprawia mi to dużo radości. Nie ukrywam, że jego towarzystwo jest mi miłe. I to naprawdę jest trochę tak, że on wzbudza we mnie takie jakby uczucia macierzyńskie. Mam ochotę pytać go czy mu nie jest zimno, czy zjadł śniadanie i czy odrobił lekcje z polskiego. Wiem, wiem, to trochę chore. Ale z drugiej strony, nic złego w tym nie ma i mam nadzieję, że ten stan utrzyma się jak najdłużej. Oraz że on nadal będzie miał ochotę mnie widywać. Na kawie i nie tylko.
Ostatnio spędziliśmy piątek na totalnym pijaństwie. To był ostatni piątek przed rozpoczęciem konkursu na nie-picie, więc nam zależało. A że niedawno mój kontakt z Grzegorzem P. się poprawił, to i on do nas dołączył, podkreślając, że rzadko się upija, bo nie potrafi za bardzo. No więc cóż było robić, spiłam ich :) A w zasadzie dopingowałam ich przy tym jak się sami spijali – przecież na siłę im nie wlewałam. Choć, przyznaję, miałam zapas większy wódki, bo wiedziałam, że jak ma być spicie, to może zabraknąć. Dobrze zrobiłam. Dodatkowo wcale nie tak drogo, bo w nocnym koło mnie lesbijka prowadziła sprzedaż na własną rękę i do własnej kieszeni. Kupiła sobie więcej wódki, gdy zamawiała dla sklepu i sprzedawała połówki Luksusowej (która jest całkiem ok.) za 20 zł. Cóż było robić… Wiadomo, że kupiłam.
A z Grzesiem to też śmieszna sprawa w sumie. Lubię go. Tak naprawdę lubię. Jego problem, a raczej problem naszej znajomości polega na tym, że on lubi odwoływać spotkania. Zawsze mi się tłumaczy, że były jakieś obiektywne przyczyny, a poza tym – że on odwołuje spotkania nie tylko ze mną, ale generalnie. No, okej. Ale marne to dla mnie pocieszenie. Na chwilę obecną bilans dwóch ostatnich tygodni jest 3:3, czyli trzy odwołane i trzy odbyte. Zobaczymy, jak dalej to wyjdzie. Mam nadzieję, że rosnąć będzie tylko liczba tych, które doszły do skutku.
***
No i studia. Sesja trwa. No, dobra, przyznaję, olewam to trochę. Bo skoro wiem, że to raczej mój ostatni rok na amerykanistyce i nie będę kontynuować edukacji na tym kierunku, to nie mam nic przeciwko nie-zdaniu czegoś. To dziwne uczucie, bo nigdy wcześniej tak nie miałem. Takie studiowanie naprawdę dla siebie – łapię tyle, ile chcę i ani literki więcej. Nie ukrywam, że Academic Writing, które jest najbardziej uciążliwe z tego wszystkiego, jest też najpewniej najbardziej przydatne. Więc staram się, mimo niechęci i braku czasu, do ćwiczenia tego. Pisanie po angielsku, zgodnie z oczekiwaniami anglojęzycznych redaktorów jest trudne.
Już wiem, że mam jeden egzamin niezaliczony (History), na jeden nie poszłam z innych powodów (Cinema). Jest jeszcze sesja poprawkowa, ale jak nie zdam, tragedii nie będzie. Takie mam nastawienie. Wyobrażacie sobie ten luz? :)
Dostałam też decyzję o skreśleniu z listy studentów na Wydziale Polonistyki. Uprawomocni się w piątek. Żeby było śmiesznie, jest na niej data 18 listopada 2011. To zabawne z kilku powodów. Po 1. list wysłano w styczniu 2012. Po 2. powinni mnie skreślić po poprawkowej sesji zimowej rok temu, więc jakoś w marcu 2011. Zupełnie tam nie ogarniają tego burdelu, prawdę mówiąc. Ale, żeby nie było, polonistyka nie jest pod tym względem wyjątkiem. Nie ukrywajmy też, że każdy skreślony student to mniejsza dotacja na wydział/uniwersytet od Ministerstwa. Sami rozumiecie, dlaczego im się tak nie śpieszy.
Co do studiów – zakończyłam warsztaty dziennikarskie. Bardzo wysokie oceny. W skali 2-5 oceniono tematykę warsztatów na 4,77, zaangażowanie prowadzącego (tak, to ja) na 4,92 a metody stosowane podczas zajęć na 4,38. Jestem zadowolona. Skupiam się na minusach, czyli tym, co możnaby poprawić. Najczęstsze uwagi? „mała ilość godzin- mam wrażenie, że >musnęliśmy< tematy”, „krótki czas trwania, kolejny semestr poświęcony na omawianie innych gatunków dziennikarskich byłby dobrym rozwiązaniem”, „Są zbyt krótkie”, „Trochę mało. Jest jakiś niedosyt, ale trudno przekazać tyle ile by się chciało, kiedy ma się ograniczony czas.”, „zajęcia powinny być przygotowane pod dwa semestry”. Ja chciałam tylko powiedzieć, że i tak warsztaty są dwa razy dłuższe niż te, które rok temu robiłam! Nie dam rady ich wydłużyć, bo się zajadę :)
A najczęściej chwalono, że prowadzący zaangażowany i że dużo praktycznej pracy. Czyli w zasadzie to, co najważniejsze podczas warsztatów.
Przypominam, że te warsztaty prowadzę za darmo. W dwóch grupach… Chcę w semestrze letnim też zrobić, ale nie wiem czy mi sił wystarczy. Bo oto się okazuje, że najpewniej moje zajęcia na Uniwersytecie Otwartym UW nie ruszą. Za mało osób. Oni chcą, żeby grupa liczyła 30 osób (!) no a co najmniej ze 24-25. Więc szkoda, ale chyba się nie uda. Przeanalizowałam jednak jakie zajęcia szybko i zawsze zdobywają komplet słuchaczy. I przygotuję coś podobnego w kolejnym trymestrze. Damy radę.
Żeby było jeszcze smutniej – zajęcia w Instytucie Socjologii UW chyba też nie ruszą. Ale tutaj już mam pewne wahania. Nie wiem czy zawiniła pora ich realizacji (piątek 10:00) czy też brak informacji… Wydaje mi się, ale nie mogę tego powiedzieć na 100%, że zajęć tych nie było w planie, jaki przekazano studentom. Tak mi się wydaje, podkreślam. Nie jestem w stanie teraz tego na pewno powiedzieć, ale względnie mała liczba rejestracji przy liczbie osób, które zgłaszały, że są zainteresowane i dopytywały o te zajęcia skłania mnie ku takiej interpretacji. Jako że jednak nie jestem w stanie niczego powiedzieć na pewno, pozostaje mi skulić uszy po sobie i przyznać, że się nie udało. A następnym razem będę wiedziała jak to sprawdzić. I nie zrozumcie mnie źle, nie widzę w tym jakiegoś celowego działania. Ot, mogło się zdarzyć. Nic to, przypilnuję.
***
Słucham sobie dzisiaj Planety FM. Reklama. „Szukasz pomysłu na walentynki? Zakochaj się w transie!” No i to rozumiem! Zakochaj się w transie! :) Okazało się jednak, że ciąg dalszy mniej fajny: „Już 14 lutego zapraszamy na targi Trans Xplosion w Poznaniu”. Czyli że to nie była jednak reklama dla mnie.
A na koniec mam refleksję. Wszyscy jesteśmy narcystycznymi chujami. I dlatego mamy facebooka.
Wypowiedz się! Skomentuj!