Zaczynam 29 sierpnia – wtedy urywa się moje blogowe story. Więc ten tydzień zapowiadał się dość ciekawie. Przede wszystkim z powodu studiów. Bo nie muszę mówić, że zaliczenie podwójnej sesji egzaminacyjnej plus jeszcze kilku kursów, których nie udało mi się zaliczyć w czasie roku w przeciągu zaledwie dwóch tygodni to sprawa niełatwa. Udało mi się co prawda jednego dnia zanieść podanie do dziekanatu z prośbą o przedłużenie terminu rozliczenia karty egzaminacyjnej (bo kazali nam do 15 września!) ale i to nie było łatwe. „Nie ma takiej możliwości. Nie można” powiedziała mi pani. Była miła, ale stanowcza. Ja to rozumiem, to dla niej dodatkowa praca i zamieszanie. Jasne, wiem. „Rozumiem, ale czy mogę jednak zostawić to podanie?” zapytałam. Mogłam, oczywiście. I zostawiłam. Dziś nie wiem jaki jest jego status, bo…

No właśnie, poszłam na egzamin z historii literatury polskiej współczesnej – to jeden z najobszerniejszych. Masa, ale to masa książek, wierszy i materiałów dodatkowych do przeczytania. Nie muszę mówić, że nie przeczytałam zdecydowanej większości tego w ciągu roku akademickiego, więc nadrabianie mi zajęło trochę czasu. Uczyłam się – jak na mnie – bardzo dużo, bo jakieś 3 godziny. I wymodliłam pytania! Pomijam fakt, że znam wykładowcę – pana profesora – i jestem z nim „per ty”. Ale egzamin to egzamin, nie ma zmiłuj. Modliłam się o Jerzego Andrzejewskiego – i tego dotyczyło pierwsze pytanie. Powoli zaczynałam odzyskiwać wiarę w to, że się uda. Drugie pytanie – wiedziałam, że w tej sytuacji będzie to wiersz czy też poeta. Chciałam Twardowskiego, ewentualnie Białoszewskiego. I dostaję tego drugiego. Jest dobrze, choć nie idealnie. Trzecie pytanie: już nie pamiętam o co się modliłam, ale na pewno nie o Witkacego. Więc nie odpowiedziałam. „Wiesz co, nie… Nie będę robić z siebie idioty, po prostu nie odpowiem na to pytanie, przepraszam cię” powiedziałam szczerze. Niemniej jednak, egzamin zaliczony. Dobra passa?
Przepisanie oceny z filozofii obyło się bez większych problemów. Nieźle zatem, nieźle. Egzamin zaliczony w ten sposób na 5. Więc jedziemy dalej. Idę zaliczyć metodologię jakąś. I co? I źle. Profesor mówi, że mnie nie dopuści, bo mam za dużo nieobecności na wykładach, a to było warunkiem dopuszczenia do zaliczenia. Oj, robi się źle. On mówi, że za rok sobie pochodzę i zaliczę, bo ja tłumaczę, że mi się termin pokrywał z zajęciami na innych studiach i w ogóle… No fajnie, fajnie ale nie. Odpuściłam, pomyślałam, że napiszę do niego za kilka dni i powiem, że w nowym planie zajęć znów mi się pokrywa z czymś i że może jednak pozwoli dopuścić, bo i tak z obecnością znów będzie problem.
Wieczorem któregoś dnia pan profesor z socjologii prosił o telefon w sprawie zaliczenia kursu u niego. Więc dzwonię. Byłam z nim w kontakcie od czerwca, od kiedy to szukał dla mnie pozycji, którą miałabym dla niego zrecenzować. W ramach zaliczenia, tak. Ale nie znalazł. Więc nie wiem, co wymyślił. Dzwonię i dowiaduję się zatem, że… niczego nie wymyślił, bo mi tego nie zaliczy ze względu na nieobecności. No, szlag by to. Się wkurzyłam. Kombinuję, przekonuję, ale wiem, że to jest osoba, której się przekonać nie da. Więc rezygnuję z tego. I oficjalnie mogę już powiedzieć: zaliczę ten rok na doktoranckich z czymś, co można nazwać warunkiem. To nie do końca to samo, ale podobny mechanizm. Generalnie będę musiała znów chodzić na ten kurs i go zaliczyć jeszcze raz next year. Nie ma żadnych opłat ani nic. Napisałam podanie, ma się rozumieć, zaniosłam ostatecznie indeks (nie było łatwo zebrać wszystkie autografy!), napisałam „sprawozdanie z rocznej pracy doktoranta” i myślę, że będzie dobrze.
A polonistyka? Poszłam na kolejny egzamin – językoznawstwo ogólne. I pogrom. Bo połowa nie zdaje. Ale tak równo połowa. I słyszę, czekając ze dwie godziny na egzamin, że ludzie rozmawiają o rzeczach, o których ja nie mam pojęcia. W sensie, że uczyłam się, ale okazuje się, że nie wszystko miałam – mój materiał do nauki urywał się w pewnym momencie… Mówiąc wprost: nie miałam najmniejszych szans na zaliczenie tego. Najmniejszych. Więc po tych dwóch godzinach poszłam sobie. Wszystkie te problemy razem wzięte, jak i pojawiające się dodatkowe trudności, których nie przewidywałam, planując zaliczenie podwójnej sesji we wrześniu, sprawiły, że podjęłam decyzję. Kończę z polonistyką. Zarzucam te studia. Dam się skreślić. Około 15-28 września Dziekan Wydziału Polonistyki UW w związku z brakiem postępów w nauce (brak złożenia karty egzaminacyjnej + niezaliczenie kilku kursów) podejmie decyzję o skreśleniu mnie z listy studentów. Decyzja ta dotrze do mnie albo do mojego domu rodzinnego jakiś tydzień później. Ponieważ nikt jej nie odbierze, uprawomocni się w terminie dwóch tygodni od dnia pierwszej awizacji. Będzie to już październik (jak nie dalej, bo opisuję bardzo pozytywną wersję terminową tych wszystkich czynności), więc nie utracę statusu studenta ani na chwilkę. Czyli że jest dobrze – bo nie utracę pozycji w organach samorządowych i takich tam.
Co do studiów, to jeszcze mogę powiedzieć, że dostałam wiadomość od kierownictwa Ośrodka Studiów Amerykańskich. Że zapraszają na dni adaptacyjne i takie tam. Przez przypadek, zaniedbanie i pomyłkę, wkleili adresy mailowe wszystkich osób w polu „Do” zamiast je ukryć. Więc mam maile do wszystkich koleżanek i kolegów. I tak bym miała, bo z USOSa mogę je wziąć, ale jakby co – mam ;) Poznałam też dwa najśmieszniejsze nazwiska wśród pierwszego roku. I tak się składa, że obie te kobiety będą razem ze mną na jedynych ćwiczeniach, jakie mamy w pierwszym semestrze ;) Cieszę się na te studia, prawdę mówiąc. Sama nie wiem jak to dalej pójdzie i czy ich nie rzucę za rok lub dwa… ale na razie mam pozytywne nastawienie. Tym bardziej, że na doktoranckich studiach mam w tym roku do zaliczenia jedne zajęcia prowadzone przez samych doktorantów i doktorantki co dwa tygodnie plus ten jeden zaległy kurs, którego nie zaliczyłam przez nieobecności. Czyli niewiele. Chociaż… sprawdziłam to i muszę do końca V semestru otworzyć przewód doktorski. To oznacza, że muszę napisać na kilka stron coś na temat samej pracy mojej plus napisać tej pracy co najmniej arkusz wydawniczy (40 tys. znaków). Do zrobienia, pod warunkiem, że uda mi się wymyślić do końca tę pracę… Eh, najtrudniejsze jest zawsze jednak myślenie.

Ale, nie samymi studiami żyje człowiek.
Jak zwykle mam mnóstwo pracy dodatkowej. Cieszę się, bo muszę wyjść z długów wakacyjnych. To normalne. Oczywiście, mam też nadal dłużników swoich – na dzień dzisiejszy jedna firma wisi mi jakieś 3,2 tys. zł. Niewiele w sumie, ale zawsze coś. Na dniach spodziewam się także kilku przelewów za wykonane prace. Więc nie będzie tak źle. Chociaż w dniu, w którym to piszę wpadają do nas właściciele mieszkania po haracz comiesięczny… No, niemniej – liczę na to, że powoli, powoli będę wychodzić z wakacyjnego zadłużenia. Chyba jednak zdecyduję się dawać korki w tym roku. Jako że jestem już „wykładowcą UW” (co prawda dopiero w drugim semestrze, nie wykładowcą a warsztatowcem i tylko na jednym kursie, ale jednak!), to mogę brać więcej za zajęcia ze mną, prawda? :) Muszę sprawdzić ceny w Warszawie aktualne, bo przez rok mogło się sporo zmienić, prawda?

Impreza. W weekend po trudnym tygodniu miałam imprezę. Dla odmiany ;)
W piątek – u Gacka przy Ordynackiej. Sporo w sumie ludzi się na biforze zebrało. Jakiś specjalnych skandali nie było, ale widać, że powoli ludzie wracają z wakacji, urlopów i takich tam – jest nas coraz więcej na imprezach czwórkowych. To mnie cieszy. Tym bardziej, że lada dzień przecież czeka nas nowy rok akademicki – a więc i okazja do tego, żeby nowych ludzi, przybywających do Warszawy, poznać. Lubię ten czas. Pierwsze dwa-trzy weekendy października będą wysypywać młodzieżą nową. Potem będzie z miesiąc spadkowy a dopiero potem się objawią znów – w okolicy grudnia. Zawsze tak jest, to stała zmiana. Wynika z tego, że po początkowym zachłyśnięciu się Warszawą, niektórzy potrzebują odsapnąć, odpocząć i pozbierać kasę na kolejne wypady ;) Zawsze tak jest.
No, ale wracając do imprezy… Pojechaliśmy sporą grupą do Le Garage. W sumie nie wiem po co. Z Gackiem tydzień wcześniej planowaliśmy tam wpaść, ale jakoś nam się nie udało. Teraz nadrobiliśmy. Było… no cóż, moim zdaniem byliśmy tam nieco za późno. Był jeden w miarę ładny chłopiec. W miarę – to znaczy że na tle innych ;) Ale co tam, bierzemy. Mówię do Macieja, żeby się nim zainteresował czy coś. No i tak od słowa do słowa wyszło na to, że jedzie z nami do Glam potem. A w samym Le Garage po występie Żakliny się powoli, powoli ludzie zaczęli ulatniać. Zauważalnie. Więc posiedzieliśmy, wypiliśmy trochę taniego alkoholu i się zaraz zbieraliśmy dalej. Do Glam. A tam, bez zmian. W piątki średnia wieku jest jednak niższa. Więc się cieszyłam :) Było na co popatrzeć, nie powiem. Ja sobie poskakałam trochę – bo nie będę się oszczędzać przecież, prawda? Już nie pamiętam, o której do domu wróciłam, ale pora była całkiem zadowalająca. Zresztą ja zawsze mówię, że najgorsze, co może być, to wracanie jak jeszcze dziennych nie ma. Nie to, żebym nie lubiła nocnych, ale wracanie tak wcześnie, że jeszcze nie jeżdżą (przy czym w Warszawie tramwaje przecież jakoś koło 4:30 już popierdalają!) jest złym znakiem.

Nie zmarnowałam soboty! Napisałam analizę językową słowa „hipster” na zaliczenie jednego z przedmiotów na polonistyce (zaliczyłam!) oraz wybrałam się z Gackiem i Maciejem Bieacz do IKEA. Jechaliśmy gazylion godzin, bo 1) brak obwodnicy w Warszawie, 2) dużo ludzi chciało jechać na raz, 3) przyjechali jakieś 3 godziny później niż mieli początkowo! Więc jechaliśmy strasznie długo, potem staliśmy bardzo długo w kolejce do kasy w restauracji IKEA. No, ale ostatecznie wszystko się udało, obiad smaczny, wyjazd udany. Bo oczywiście nie mogłam się powstrzymać i wydałam stówę ponad na totalne duperele. Lubię to jednak. A wydawanie kasy jest dobre, bo napędza gospodarkę. Liczę na to, że na mnie ktoś kasę powydaje też, co?

A wieczorem? „Melina Welcome Party”, czyli przywitanie Michasia oficjalne. Wprowadził się do nas – najpewniej na jakieś dwa miesiące. Jako że zaczyna studia w Warszawie, potrzebuje się tutaj ogarnąć. Aktualnie mieszkania są najdroższe (bo najwięcej ludzi zaczyna szukać) a miejsca pracy powoli będą się zapełniać. Stąd, by mieć przewagę czasową – Michaś szuka już teraz, na początku września, zanim wszyscy się zjadą. A mieszkania szukać będzie pod koniec października, jak się z kolei trochę już rozluźni na rynku. Pomaga to także Michałowi (nie mylić z Michasiem!), który ma współlokatora i mniej płaci za pokój. Pomysł był mój. Tak, wiem że jest genialny, bo dodatkowo sprawia, że mam jednego z najładniejszych chłopców, jakich znam, niemalże cały czas w okolicy. Niemalże, bo tak naprawdę we wrześniu Michaś sporo czasu będzie spędzał jeszcze w Krakowie. Więc tak nie do końca. Ale idzie październik, wtedy będzie inaczej :)
Impreza przywitalna zgromadziła, oczywiście, sporo ludzi. Było zabawnie, głośno, niehipstersko. Minusem dla mnie była oczywiście za duża liczba kobiet. Nawet się o to trochę z moją przyjaciółką Gacek przez telefon pokłóciliśmy. Bo on lubi, jak jest dużo znajomych, bez względu na to, kto to jest. A ja jednak lubię, żeby było więcej chłopców. I nasza długa i dynamiczna rozmowa telefoniczna zakończyła się ustaleniem, że jednak następnym razem będziemy to zjawisko ograniczać. Że jednak Melina nie jest może miejscem mizogeniczym, ale ja mam pewne preferencje co do ludzi, z którymi się zadaję i to odnajdzie swoje odzwierciedlenie w tym, kto przybywa. Bo przecież zawsze jest tak, że jak ja robię imprezę, to w zasadzie tak samo jakby ją robił Gacek i na odwrót. Możemy zapraszać kogo chcemy i tak dalej. Jedyna różnica polega na tym, że Gackowi zdarzyło się w przeszłości przyjść z kimś, o kim nie poinformował mnie wcześniej, że przyjdzie. Albo z kimś, o kim wiedział, że obecność tej osoby w Melinie (która wówczas się jeszcze tak nie nazywała nawet) nie jest pożądana. Oczywiście, docieramy się. Ja robię około 40 biforów rocznie w Melinie, Gacek też. Więc te zasady nasze jakoś tam ewoluują i w ogóle.
A co do Melina Welcome Party – ta była też pierwsza impreza od czasu ustalenia logo Meliny. Pomyślałam sobie, że identyfikacja wizualna to dziś podstawa ;)

Wychodziłam z bloku – jak zawsze – jako ostatnia. Muszę zamknąć mieszkanie, te sprawy, wiadomo. Ze mną wychodził Michaś, Damian.be i jego Kuba. Naprzeciwko bloku są jakieś jakby garaże – taki podłużny budynek, w którym coś jest (ale nie mam w sumie pojęcia co…) i właśnie pod tym budynkiem lubi sobie siedzieć młodzież męska od czasu, gdy przegoniłam ich z wejścia do bloku, gdzie wcześniej przesiadywali. Teraz tutaj są kamery i nie ma zmiłuj.
Siedzieli i pili piwo czy coś. Niech sobie siedzą, trudno. Ale wstali. Najpierw gwizdali i komentowali głośno mój (i nie tylko) wygląd. W sumie – niech komentują, ja też lubię sama z siebie żartować. Ale w pewnym momencie jeden z nich podszedł – do Damiana, bo akurat stał najbliżej niego. I pyta – tradycyjnie, bo to jedyne pytanie, jakie potrafią zadać ludzie tego pokroju – „Masz jakiś problem?”. No nie miał, to jasne. Chyba nawet się nie odezwał. Michaś i Kuba już wsiadali do taxi. Byliśmy blisko, jakieś 5 metrów od niej. Ja na obcasie… Zaczęła się szarpanina. Stałam trochę za Damianem, więc udało mi się szybciej dotrzeć do taxi, on szedł za mną, zaczepiany przez nich. Mnie próbowali też sięgnąć, ale nie za bardzo im wychodziło. Nie wiem ilu ich podeszło… 4? 5? Nie jestem w stanie powiedzieć. Sekundy to trwało. Gdy wsiadałam do taxi, Damiana już kilka razy kopnęli i uderzyli. Zaczęłam go wciągać do taxi. Trzymali go przygniecionego do samochodu. Udało się jakoś go zaciągnąć. Krzyczałam do kierowcy, żeby ruszał (w tym czasie jeden z napastników krzyczał do niego: „A ty co? Pedały będziesz wozić?!”) ale ten odpowiadał, że trzeba drzwi zamknąć. Nie było to łatwe, bo je trzymali. Próbowali Damiana wyciągnąć, ja go trzymałam w objęciu. Uderzyli go i mnie jeszcze kilka razy. Chyba też kopnęli, ale udało się zamknąć drzwi. Ruszyliśmy. Teraz sobie myślę, że dobrze, że nie wpadli na pomysł podejścia do samochodu od drugiej strony…
Nie pojechaliśmy daleko. Stanęliśmy zaraz za zakrętem, bo ja już na policję dzwoniłam. Przyjechali po kilku minutach. Wysiedliśmy do nich z Damianem. Spisali moje dane, wysłuchali opowieści, Damian podał im swoje dane. Reszta siedziała w samochodzie. Nie wiem czy tamci jeszcze stali czy nie. Podejrzewam, że tak, bo nie spodziewali się chyba, że będziemy tuż za rogiem. Policja wysłuchała, doradzili, że jeśli chcemy złożyć zeznania, to nie teraz, bo wypiliśmy coś. Po wszystkim wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do Glam.

Nie pozwolę, żeby jakieś incydenty zepsuły mi zabawę! Toż impreza jest moim życiem. Damian po drodze lekko krwawił z nosa, ale szybko zatamowało się i bez obaw ruszyliśmy w noc. I nie ma się co dziwić, że nie wróciłam do domu czy że nie poszliśmy spać. Nie pozwolę się wygonić z ulicy nikomu. To także moje państwo, moje miasto, moja dzielnica. Mam prawo być tutaj tak samo jak wszyscy inni. I nie dam się zastraszyć. Fakt, że incydent nie był przyjemny. To chyba oczywiste, ale nie ma zmiłuj.
Do Glamu wpadłam na pół godziny. Dosłownie. Musieliśmy wypić po jakimś szocie czy coś i jechać dalej. Jak wchodziłam do klubu, zamawiałam już taxi dla nas, żebyśmy się stamtąd szybko zabrali do docelowej destynacji. Do de Lite. Tam utopijna impreza. Przy wejściu nowy selekcjoner. Miły chłopak, bardzo grzeczny. Kojarzę go z widzenia, ale tyle. W de Lite, jak zawsze na utopijnych eventach, masa ludzi. Miło, sympatycznie, wszyscy się cieszą, że znów się widzą. Pięknie muzycznie! Pięknie! Teraz już poza Meliną nie mam gdzie słuchać dobrego house’u. Więc tam nadrabiałam zaległości. Udało mi się w końcu dotrzeć na ten megaviproom gdzieś tam na górze. Mogliby na tych schodach chociaż jakiś czerwony dywan położyć, bo wygląda to kiepsko. Niemniej, dotarłam tam i… no i nudno tam było, więc poszłam na dół skakać. Michaś był cały czas w okolicy, pilnował się mnie trochę. Wyskakałam się, nie powiem. Gacek mi znikał na długi czas, ale potem się odnajdywaliśmy. Nie powiem, żebym trzeźwa była. Ale on tym bardziej, bo bardzo niewiele pamięta z de Lite. A na pewno nie pamięta tego, że mnie tam widział ;)
Nad samym ranem pojechałam do Glam. Nie to, żeby w de Lite było źle. Było bardzo, bardzo dobrze. Ale po 1. bałam się, że zaraz ludzie zaczną powoli wychodzić i się zrobi gorzej, po 2. jak jestem w stroju powszechnie uważany za kobiecy, to zazwyczaj szybko się zmywam a po 3. chciałam trochę młodszych ludzi też zobaczyć. Bo w de Lite, jak przystało na modny, szanujący się klub, średnia wieku nie pasowała mi za bardzo. Tym bardziej, że moje oczekiwania się zawyżyły (czy też raczej zaniżyły?) pod tym względem, bo przywykłam, że w Glam lata dużo dzieciaków co tydzień. To zresztą jest jedyna rzecz, która mnie w tym miejscu trzyma nadal ;)

O sprawie pobicia napisała m.in. innastrona.pl. I nie muszę chyba tłumaczyć, że to nie jest tak, że ja do nich piszę: „słuchajcie, jest taka sprawa, może chcecie o tym wspomnieć?” tylko sami się do mnie odzywają, że chcą napisać i czy mogę im coś tam odpowiedzieć. Odpowiedziałam, tekst poszedł. Chodziło o to, żeby innych namawiać do składania zeznań zawsze. Słusznie, pomyślałam sobie.
Z perspektywy czasu widzę, jak kiepsko jest u nas z umiłowaniem różnorodności. W samym środowisku LGBTQ. Skoro ktoś pisze coś w stylu „Wcale mi jej/jego nie szkoda, skoro ma taki głupi pseudonim” albo „Ciekawe czy nie komentowali tamtych chłopaków i dlatego nie dostali” to zupełnie nie rozumie o co chodzi. Bez względu na jakikolwiek pseudonim, imię, pochodzenie, kolor skóry czy nawet wypowiadane słowa (choć akurat mam zasadę, że reaguję milczeniem jak ktoś mnie zaczepia słownie) nikt nie ma prawa podnosić ręki na drugą osobę. Aż mi wstyd, że tak oczywiste rzeczy muszę pisać. Wstyd, naprawdę. Wydawało mi się to tak oczywistą rzeczą, że niewymagającą wspominania. Ale nie dla ludzi na innastrona.pl. Smutne to, że sami/same (bo jednak jestem częścią LGBTQ) nie potrafimy umiłować różnorodności a oczekujemy, że inni będą znosić ją, kiedy chodzi konkretnie o daną osobę. Smutne.

To nie koniec weekendu. Na niedzielę – z okazji urodzin Beyonce – zrobiliśmy w Melinie „Beyonce Birthday Party”. Zaprosiliśmy ludzi, ale jako że większość zdychała po de Lite, to zjawił się tylko Pepe i Gasiaspyrka (to jej nowy pseudonim – jako że GASI ogniska domowe i rozbija małżeństwa, została Gasiąspyrką). Strata tych, co nie przybyli. Koncert wyświetlony na ścianie sprawdził się doskonale. Była pizza, był drynk, było dobrze muzycznie… czego chcieć więcej? Miły, spokojny dość wieczór na zakończenie intensywnego tygodnia.

W poniedziałek rano znów na UW się zjawiłam. Jeżdżenie na rowerze jest fajne, ale… mam lekkiego flaka na przednim kole. Takiego, że nie jest chyba bezpiecznie jeździć po warszawskich ulicach w takim stanie. Więc muszę kupić pompkę. Tak, taką pompkę do roweru. Okazał się, że to nie jest wcale proste zadanie! Co to, to nie! W Carrefour nie było (inny sprzęt rowerowy i same rowery oczywiście mają), w dwóch sklepach sportowych w Złotych Tarasach też nie mają… Zdenerwowałam się. Zamówiłam przez internet i mam nadzieję, że do piątku dotrze. Przydałoby się. Lubię jeździć na rowerze i czuję się na ulicach coraz pewniej. Mam też świadomość tego, że kierowcy wyczuleni są na rowerzystów pod tym względem, że oni często nie przestrzegają przepisów. Więc nie wiedzą czego się po nich spodziewać. I są jednak ciut ostrożniejsi. Nie wszyscy, ma się rozumieć, ale coraz mniej narzekam na to, jak mi się jeździ po Warszawie. Mam też swoje trasy już. Nie jeżdżę na UW Grójecką i Alejami Jerozolimskimi. Jadę przez pl. Narutowicza, koło Politechniki, przebijam się w okolice pl. Trzech Krzyży i potem już mogę Nowym Światem śmiało pomykać sobie dalej. Tak jest jednak bezpieczniej dla mnie niż tłuc się przez Jerozolimskie, gdzie buspas mnie spycha na środek jezdni.
Ale na UW w poniedziałek tylko wpis wzięłam a potem ogarniałam w domu dalej rzeczywistość. Muszę coś zarobić, muszę coś poważnego, naukowego napisać, więc nie nudziłam się. Wieczorem wybrałam się z Michasiem szukać dla niego pracy. On chce koniecznie w barze/klubie w nocy, więc szukamy w nocy. Odwiedziliśmy kilka gejowskich miejsc, kilka zwykłych upatrzonych przez niego wcześniej. Na końcu wylądowaliśmy w Nowym Wspaniałym Świecie. Tam wypiłam dwa drynki a dopiero potem Michaś gadał z managerem. Ma nadzieję, że coś się uda. Ja, oczywiście, też mam taką nadzieję. A gdy już dotarliśmy do domu (co nie było proste, bo złapał nas deszcz…), to znaleźliśmy książki, które ktoś w ramach bookcrossingu zostawił na klatce w naszym bloku. Michaś, oczywiście, je wziął.

W ogóle w tym tygodniu sporo siedzę przy komputerze. Nadrabiam, zarabiam, pracuję. Dużo, dużo. Im więcej, tym w sumie lepiej ;) We wtorek pisanie przerwała mi wizyta na komisariacie policji. Chcieliśmy z Damianem złożyć oficjalne zawiadomienie o tym, że zostaliśmy zaatakowani. Pani nas ostrzegła, że aktualnie jest kolejka i że musimy poczekać kilka godzin albo wrócimy później. Wpadliśmy wieczorem znów. I to był zły pomysł. Bo się okazało, że jest mecz Polska-Niemcy. Oczywiście, oficjalnie nie ma to nic wspólnego z pracą policji, ale wiadomo, że panowie usiłują wówczas przed telewizorkami zasiąść… Eh, szkoda gadać.
W przerwie spotkałam się z Danielem w Złotych Kutasach. Chciałam z nim pogadać a propos Queer UW. Mam wrażenie, że tam powoli się goi rana po czerwcowym zamieszaniu w kole. Chcę ruszyć lada dzień do działania, więc chciałam upewnić się, że wszystko jest okej. Pewne zmiany personalne, pewne przesunięcia… No, mam nadzieję, że teraz będzie jakoś szło. Oczywiście, mam sporo pomysłów i chcę je im przedstawić, ale na razie czekam na ich kreatywność – nie chcę zarzucać ich, żeby jednak mieli czas na pomyślenie i wymyślenie czegoś swojego. Bo pewno będą to pomysły lepsze od moich. Zresztą dla dobra dyskusji tak musi być!

Wieczorem znów z Michasiem ruszyłam na miasto. Tym razem do Galerii, bo tam też chce spróbować swoich sił. Zostawił CV, pokazał się no i oczywiście bawił się też. Śpiewał na karaoke. Dwie piosenki. Fakt, że pierwszą ja mu wybrałam i może dlatego poszło mu tak źle. Przy drugiej – wybranej już przez siebie – zaśpiewał lepiej. Był oczywiście Damian.be, była Aśka… Było dość zabawnie :) Wróciliśmy do domu o jakiejś dobrej, ludzkiej porze.

W środę zaczęliśmy filmowo. Najpierw pokaz prasowy „Klatki”. Niezły film, naprawdę. Thriller produkcji skandynawskiej. Szkoda tylko, że stłoczyli nas w małej dość salce, która wypełniła się niemalże po brzegi. Do tego – głównie bardzo starymi ludźmi. Ja nic do nich nie mam, ale wszyscy dystrybutorzy wiedzą doskonale, że oni nigdzie już raczej nie pracują, nie piszą, nie mówią – w tym sensie są niepotrzebni w kinie. Dostają informacje o pokazach z rozpędu – bo nadal są w jakiś bazach danych. A przychodzą, bo… no bo co innego mają robić? :) Film obejrzeliśmy z chęcią mimo wszystko. Podobał się tak mnie, jak i Michasiowi. Więc mogliśmy śmiało z dobrym humorem pójść dalej – na premierę filmu „Klitschko”.
Premierę zorganizowano w Platinnium. Dawno, dawno mnie tam nie było. Więc miło było znów wpaść. A że to dodatkowo znajoma organizowała, to miło było jej pomóc. Sam bowiem Klitschko na dzień przed odwołał przybycie do Warszawy i przez to spadło zainteresowanie pokazem (następnego dnia na szybko zorganizowano spotkanie z nim we Wrocławiu i tam się wszyscy wybrali). Film… no dobra, trochę za długi jednak. Trwa 110 minut. Jak na dokument to strasznie dużo. Pomijam fakt, że mnie średnio Klitchko interesuje. Ale film obejrzałam i przyznaję, że osoba ciekawa się okazała. Czy też osoby, bo toż bracia są. No, ale premiera, jak to premiera – jedzenie (było okej, tylko jakby za długo czekało na nas) i picie (przygotowane na 200 osób a było nas z 60…) Więc trzeźwa stamtąd nie wyszłam.

Prosto z premiery pojechaliśmy z Michasiem do Pauliny. Bo ja miałam z nią pić! I to się stało. Piliśmy dalej. Potem jakaś tam lekka pół-żartem, pół-serio ciotodrama i Michaś wyszedł. Wcześniej już sygnalizował, że nie będzie chciał iść ze mną dalej, ale o tym zaraz. A u Pauliny (i Mateusza, bo po chwili dołączył do nas) jak zwykle psychoanalitycznie się zrobiło. Wpadli na jakiś pomysł z nagrywaniem video, w którym ja jemu i on mnie robi na czas psychoanalityczne sztuczki. Takie tam. Zgodziłam się na próbę, ale szybko zauważyłam, że nie jestem już w stanie tak bystro myśleć jak zwykle, więc odrzuciliśmy to na razie. Powiedziałam, że możemy się na trzeźwo tak pobawić, wtedy będzie mi łatwiej i przyjemniej. Co nie zmienia faktu, że wieczór udany. Posiedziałabym dłużej, ale w ostatniej chwili wypadła mi kolejna impreza. Więc gdy obejrzeliśmy fragment programu Jerry Springer Show, w którym nastolatek opowiadał, że zdradza swoją dziewczynę z jej mamą (a ona chce z nim być i spróbować z nim żyć), stwierdziłam, że na mnie czas. I uciekałam dalej.

Do Gacka, bo tam urodziny Kasispyrki. A w zasadzie Gasispyrki ;) Takie lekko spóźnione i na ostatnią chwilkę zwoływane. Ale jednak były. Sporo ludzi i już dość mocno wszyscy rozbawieni – ja zresztą też. Nie przeszkadzał mi nawet kropiący deszcz, gdy z Metro Świętokrzyska popierdalałam pieszo na Ordynacką. Sympatycznie bardzo, jak to u Gasispyrki. Poczęstowała mnie panna cota, które sama robiła. Bardzo smaczne, bo wiadomo, że ona mistrzynią kuchni jest :)
Oczywiście, był też m.in. Marcinek z Michałem. Tak, tym Michałem. Ponieważ nadal uważam, że to niegrzeczne, że wyszedł wówczas z klubu z Marcinkiem bez słowa, to ostentacyjnie go ignorowałam. Oj, może i to dziecinne, ale ja nadal mam z tym problem. O tym zaraz. Michaś nie chciał spotkać Marcinka, bo nie lubi go za bardzo po tym, jak u niego pracował i został zwolniony. Dlatego nie chciał przyjść. Nie wiem jak i kiedy, ale wrócił w tym czasie do Meliny i poszedł spać. Ja zaś wróciłam do Meliny koło 2:00, co oznacza, że piłam 10 godzin bez przerwy. No cóż, mam wakacje :) Lubię ten czas, kiedy mogę w miarę bezkarnie poszaleć a na dodatek inni też mogą i nie ograniczają mnie swoją abstynencją lub absencją.

A wracając do Michała. To jest jeden z dwóch lub trzech ‘objet petit a’, z którym muszę się rozstać emocjonalnie.
Krótki wstęp. Dybel pisze w swojej pracy „Fantazmaty ideologii” o ‘objet petit a’: „Oznacza ono obiekt ludzkiego pragnienia, obiekt, którym niczym ogień drewnem musi się ono >żywić< po to, aby móc się w ogóle ukonstytuować jako pragnienie. Objet petit a jest to więc obiekt wykreowany przez samo pragnienie, należący immanentnie do jego >ekonomii< – a nie na przykład obiekt, który pobudził je, został do niego dodany z zewnątrz. W Seminaire VIII pt. Le transfert (Lacan, 1991) Lacan przyrównuje ów obiekt do greckiej agalmy w tym znaczeniu, w jakim słowo to funkcjonuje w Uczcie Platona: przyrównuje je więc do ornamentu, do jakiejś rzeczy ofiarowanej bogom, a zarazem do posążku samego boga. W tym kontekście objet petit a jawi się jako obiekt pragnienia, którego poszukujemy w innym, aby nasze pragnienie mogło się nim >żywić<. Wówczas Inny, jego naoczna cielesna postać, jawi się nam niczym >pudełko<, rzecz na zewnątrz pozbawiona znaczenia, która jednak skrywa w sobie coś cennego, coś, co jest >pokarmem< dla naszego pragnienia. Jawi się nam właśnie niczym ów posążek boga, który na zewnątrz zdaje się nie różnić niczym istotnym od innych rzeczy, a jednak zawiera w sobie coś wyjątkowego, bezcennego, co nie tylko powala nam nawiązać komunikację z sacrum, ale zarazem w jakiejś mierze owo sacrum sobą reprezentuje i uobecnia. Wtedy też jednak inny przestaje być dla nas tylko czymś w rodzaju cennej ofiary-obiektu składanego przez nas bogom, ale staje się czymś, co budząc nasze pragnienie, jawi się nam jako jego >przyczyna<. Słowem, jawi się nie tylko jako obiekt naszego pragnienia, jako to, na co jest ono nakierowane, ale również jako to, co je w ogóle pobudziło do życia.”

Więc, co istotne, samo pragnienie (pamiętajcie cały czas, że mówię o pragnieniu i tych innych pojęciach w rozumieniu psychoanalitycznym, które nijak się ma do słownikowego czy też potocznego!) z istoty swojej jest „nienasycone” a zarazem zakorzenione w porządku symbolicznym (Inny występuje tutaj jako permanentny Brak). Ale wykreowany przez pragnienie ‘objet petit a’ jest obiektem wyobrażeniowym. Jego funkcją jest „zaklejanie” Braku w Innym. Chodzi o stworzenie w podmiocie iluzji czegoś niezniszczalnego, wiecznego, czegoś. Oczywiście, jest to niemożliwe – ponieważ tworzy tylko iluzję wypełnienia. W tym sensie jest „nieobiektywizowalny” (to też pojęcie Dybla).

No, ale przechodząc do rzeczy… Mam aktualnie trzy osoby, które są (w których są?) moje ‘objet petit a’. Pierwszym jest właśnie Michał, którego ostentacyjnie ignoruję. Drugim jest Robert, którego celowo omijam. A trzecim jest Michaś, któremu pomagam. Zresztą z tym ostatnim to mam problem – bo nie mam pewności czy jest rzeczywiście także ‘objet petit a’. Ale wydaje mi się ostatnio, że tak.
Kluczowe jest teraz porzucenie tych objet. To coś jak porzucenie przez dziecko ukochanego misia, z którym spał przez ostatnie kilka lat noc w noc. Miś jest tylko zabawką, ale dla dziecka kryje pewną moc – moc usypiania go, moc dawania spokoju itd. Taki ‘objet petit a’ ma wartość tylko dla pragnienia jednej osoby – dla pozostałych miś to tylko miś. Jasne, wszyscy widzą i wiedzą, że jest dla dziecka cenny. Ale miś to tylko miś. Dodatkowo wydaje się, że miś może mieć także funkcje kontenera. Ale nie o tym teraz.
Z Michałem zaczynałam dopiero znajomość, powoli ją zaczynałam jakoś tam budować, kreować, kiedy mi zniknął, odszedł, uciekł. Dosłownie niemalże uciekł ;) Dlatego też rozstanie z tym objet jest takie trudne. Nastąpiło nagle, w fazie największego zafascynowania i dodatkowo spowodowane było przez kogoś dla mnie ważnego – przez Marcinka. Nie winię nikogo, oczywiście, bo to nie o to chodzi. Zawsze prędzej czy później wszyscy poznani przeze mnie ludzie odchodzą do innych – do moich znajomych. Oczywiście, wynika to z wielu rzeczy (poza naturalnym cyklem rozwoju znajomości, która ma swoje apogeum i ma swój spadek także) ale streszczają się w tym, że „jestem Jej Perfekcyjność” (to zdanie kryje w sobie bardzo wiele przecież!). Problem więc nie polega na tym, że relacja z Michałem się zakończyła, tylko na tym, że zakończyła się szybko, nagle. Muszę teraz poradzić sobie z tym rozstaniem z objet petit a.
Z Robertem jest nieco inaczej. Znamy się dłużej zdecydowanie niż z Michałem (chociaż bez przesady). Punktem istotnym dla znajomości naszej był moment, w którym Robert całował się z Michasiem na środku parkietu w Glam. Ja, oczywiście, jestem zawsze po stronie miłości (nawet takiej jednonocnej) i tutaj też w zasadzie jestem. Rozkosz, która ukonstytuowała ‘objet petit a’ polega jednak na czymś innym. Nasza relacja stała się dość bliska. Nie intymna, ale bliska. Niemniej, wydarzenia tej nocy w Glam sprawiły, że wymieniliśmy kilka wiadomości. I zwykła zazdrość z mojej strony przerodziła się właśnie z problem z rozstaniem z objet. Robert napisał mi kilka rzeczy – m.in. jak widzi naszą znajomość, jak chciałby ją rozwijać i takie tam. I to się nie do końca zgadza z tym, jak ja to widzę. Czy raczej: widziałam. Bo teraz widzę, że nie za bardzo. Rozbieżne wizje sprawiają, że nie mam już takiej ochoty kontynuować tej relacji. Co prawda mogę przecież zawsze mieć nadzieję, że coś się zmieni i aktualne deklaracje okażą się nieważne za jakiś czas… ale zniechęca mnie do tego właśnie to, co wydarzyło się w Glam. Dlatego mam problem z rozstaniem.
No i Michaś. To jest najtrudniejsza rzecz. Bo w sumie – jak mówiłam – nie wiem czy to jest jeszcze objet petit a czy już nie. Wydawało mi się, prawdę mówiąc, że nie. Ale jednak są takie momenty, że wydaje mi się, iż nadal ten status posiada. Po rozstaniu bowiem, wydaje mi się, ‘objet petit a’ przestaje nim być. Gdy uda się już skontenerować wszystkie elementy beta, jakie się wytwarzają, rozkosz nie ukonstytuowuje już tego objet. Wracając do przykładu – miś po kilku latach zwrócony dziecku będzie już tylko sentymentalną pamiątką a nie ‘objet petit a’. Stąd nie wiem czy udało mi się rozstać z Michasiem jako ‘objet petit a’. Mam jednak wrażenie, że najbliżej mi do tego właśnie tutaj. Tym bardziej, że trochę z nami mieszka (trochę, bo w Krakowie nadal dużo przebywa) i codzienne obcowanie pozwala zabijać boskość i tajemnicę agalmy, jaką skrywa pragnienie w ‘objet petit a’.

No, to się uzewnętrzniłam. I wracam do wydarzeń :)

Cały piątek zajęło mi pisanie różnych rzeczy. Do wieczora nad tym siedziałam a potem pojechałam od razu do Glam. Peggy wymyśliła, że zrobi tam urodziny swoje. No dobrze, niech będzie. Wpadłam tam o 23:00 z prezentem, który okazał się być trafiony – ona lubi Kinga! Fajnie zatem, że tak mi się udało. Obiecałam Gackowi, że będę wcześnie (23:00 w klubie to bardzo wcześnie!) a Peggy, że po wszystkim pójdę z nimi do Luzzter. Obiecałam, wiem.
W samym Glam było okej. Wyskakałam się znacząco. Śmiesznie było, gdy się okazało, że Peggy chce kupić 17 butelek wódki w Glam a… tyle nie mieli :) No, ale ostatecznie udało się jakoś kryzys zażegnać i bawiliśmy się spokojni o to, że wódki nie zabraknie. Ja zresztą tej wódki niewiele od niej wypiłam. Miałam jakoś ochotę na co innego. Piłam Tequilę Sunrise. To chyba oficjalnie mój ulubiony drynk. Miło było z Patrykiem pogadać dłużej. Potem on postanowił, że mnie upije. Kupił butelkę whisky i myślał, że mnie przebije w ilości wypitego alkoholu i że ja padnę ;) No, moi drodzy, zapamiętajcie: wy ważycie 20 kg, ja 120 kg. Nie macie szans. Alkohol upija szybciej lżejszych. Mierzcie siły na zamiary ;) Patryk nie zmierzył do końca, ale ostatecznie wybrał się ze mną potem do Luzzter. Reszta wyszła wcześnie dość (koło 3:00 już tam polecieli) a my dołączyliśmy po jakimś czasie. Nie będę się do Lu śpieszyć przecież. Ale ponieważ już na miejscu Patryczek zniknął mi dość szybko, to po jakiejś pół godziny i ja wyszłam. Do domu, spać.

W sobotę nietypowo. Marcinek zaprosił mnie i Gasięspyrkę na kolację do siebie. Nie odmówiłam, bo lubię jak on gotuje. A poza tym, czasem mogę inaczej spędzić bifor. Po drodze chciałam odebrać zaproszenia na „So, Happy In Paris?”, które Karolina od Michaela Canitrota zostawiła mi w kasie Teatru Capitol. Problem polegał na tym, że gdy dotarłam… Nikogo tam już w kasie nie było. Fajnie. Dobrze, że jakaś miła pani pracująca w Capitlu dała mi dwie wejściówki skądś wytrzaśnięte. Co prawda Karolina zostawiła mi ich chyba 6, ale nie szkodzi. Lepsze to niż nic. I tak nie wiedziałam czy ktoś w ogóle ze mną pójdzie jeszcze tej nocy na Canitrota, bo Gacek zdychał po urodzinach Peggy bardzo, bardzo.
Po drodze do Marcinka kupiłam różowe wino (potem się okazało, że miało w nazwie J.P.) a panowie przede mną w kolejce, poza tym że strasznie śmierdzieli potem, rozbawili mnie dialogiem:
Pan1: Poproszę jakąś najtańszą dwusetkę.
Pani w sklepie: Starogardzka za 9,70 zł może być?
P1: No, niech będzie, jeśli nie ma tańszej.
Pan2: Weź jeszcze piwo jakieś, co?
P1: O, właśnie! Poproszę też jakieś dwa tanie piwa.
Pws: Wojak jest za 2,70 zł. Może być?
P1: No, jak nie ma taniej, to niech będzie.
P2: O, widzisz, to będziemy mieć popitkę.

Marcinek przygotował w zasadzie trzy dania. Dla każdego trochę co innego. Sam jadł w zasadzie warzywa z sosem, mnie poczęstował makaronem z sosem i kurczakiem a Gasiaspyrka dostała z krewetkami. Bardzo smaczne, bardzo sycące – bardzo dobre na noc z alkoholem. Potem były drynki. Bo wino poszło, a że Marcinek ma zdolności barmańskie i lubi to, to przygotował modżajto jak i inne rzeczy. Było śmiesznie. Dodatkowo, oglądaliśmy – już nie pamiętam w sumie dlaczego – jakieś jego nagranie VHS z czasów, gdy miał 2 lata. Zabawnie, jak inaczej wówczas świat, jak inaczej Polska wyglądała. Ale to na marginesie. Potem przyszedł… Michał. Tak, ten którego skutecznie nadal ostentacyjnie ignoruję. Więc było zabawnie. Gasiaspyrka wyczuła szybciutko, że to niekomfortowa sytuacja i próbowała mnie namówić na wyjście, ale ja poprosiłam jeszcze o jednego drynka i dopiero po jakimś czasie uwolniłam wszystkich z tego krępującego spektaklu.
Namówiłam Gasięsyprkę na wyjście do Capitolu. Poszliśmy do niej do domu (mieszka 2 przystanki od Marcinka), przebrała się, zamówiliśmy taxi i ruszyliśmy na Michaela. Timing mieliśmy idealny, bo wszedł dosłownie 20 sekund po nas do klubu. Więc super. Zagrał – wybornie. On wie co to jest dobry francuski house. Bo ja jednak najbardziej siedzę w klimatach „french touch” jeśli idzie o tę muzykę. Więc mi się podobało. Wyskakaliśmy się, jeszcze coś wypiliśmy i ruszyliśmy dalej. Gacek jednak wstał z łóżka i prosił nas, żebyśmy po niego wyjechali do Centrum, gdzie dołączy i dojedziemy do Glam. Tak też się stało. Na koniec pobytu żartowaliśmy, że zawsze po przyjściu upewniam się czy zapłaciłam rachunek poprzedniej nocy. Bo to prawda, czasem już nie pamiętam po prostu czy używałam karty czy nie. I dlatego tym razem nie zapłaciłam celowo! Stwierdziłam – żartując z barmanami – że chociaż raz nie będę się stresować czy się nie zbłaźniłam i nie wyszłam nie płacąc. Po prostu wiem, że tym razem nie zapłaciłam i zapłacę przy następnej wizycie :)

W niedzielę, dla odmiany, siedziałam przed komputerem i stukałam w kwadraciki. Oczywiście, za mało, jak zawsze. Czasem chciałabym jednak kasę mieć z innego źródła jakiegoś…

Poniedziałek lekko pracowity. Musiałam sporo rzeczy na UW załatwić. Autograf w indeksie – ważna rzecz. Nareszcie złożyłam swoje sprawozdanie roczne i indeks do rozliczenia. Przejdę na trzeci rok najpewniej ;) Miałam też posiedzenie Komisji Rekrutacyjnej. I oficjalnie zakwalifikowaliśmy Marcinka na studia w Instytucie Socjologii UW :) Tak, tak, będzie studiować u mnie w instytucie. Cieszę się, bo to dobra decyzja. Ponieważ złożył już dokumenty, lada dzień otrzymać powinien decyzję o przyjęciu. I gratuluję :)
Po południu miałam spotkanie w EMI. Sprawy „zawodowe”, że tak powiem. Miłe spotkanie w ciepłej i luźnej atmosferze. Myślę, że coś z tego będzie. A na razie dostałam płytę The Riot i… Davida Guettę :) Napisałam już zresztą recenzję tejże. Fragment:
„Bez wątpienia Guetta to marka i styl, po którym można spodziewać się tylko dobrych rzeczy. I rzeczywiście, płyta jest bardzo dobra. A w zasadzie dwie płyty, bo ten album to wydawnictwo dwupłytowe. Pierwszy krążek zatytułowany jest „Vocal Album", drugi zaś – „Electronic Album". Na pierwszej płycie usłyszeć można… no, w zasadzie wszystkich. Do tej pory nieobecna była w ramach współpracy z nim m.in. Jennifer Hudson, która dla mnie była największą niespodzianką na tej płycie. Wspólny kawałek „Night Of Your Life" musi stać się singlem, bo słychać od razu, że przyniesie obojgu dużo nowych fanów. Jest po prostu jednym z najlepszych na płycie.
Okej, nie ma tutaj nic szczególnie zaskakującego, wszystkie chwyty są przewidywalne a 4 (słownie: czatery!) kawałki z płyty stały się singlami (i hitami) na długo przed ukazaniem się płyty, stąd (poza Jennifer Hudson) pierwszy CD nie wzbudza takich emocji.
Co innego z drugim. Electronic Album to już czysty David Guetta. Prawie taki sam, jak podczas koncertów na żywo. Pozwala sobie na dużo, szaleje (ale nie za bardzo – wszak to płyta „masowa" a nie dla wprawionego fana muzyki house), wydobywa najdziwniejsze dźwięki, które nie wiadomo skąd wzięły się w jego głowie. Drugi krążek jest więc zdecydowanie ciekawszy. Zaskakuje, porywa, jest dynamiczny ale nie „pośpieszny". DJ pozwala nam nacieszyć się swoim stylem i kunsztem.
Pierwszy krążek dowodzi, że autor jest mistrzem PRu i marketingu. Drugi zaś – że nie zapomniał o tym, o czym naprawdę jest muzyka house. I dlatego płyta dostaje ode mnie szóstkę.”

Wieczorem wybrałam się na 10 urodziny Kampanii Przeciw Homofobii. Dostałam zaproszenie od samego prezesa tejże jakiś czas temu, więc skorzystałam. Miło było, choć długo nie siedziałam. Po jakiejś 1,5 godziny zniknęłam – w tym momencie Kayah dopiero się pojawiała. Generalnie wszystko wyszło im chyba sympatycznie. Ja żałuję, że sama poszłam, bo nie za bardzo miałam przez pierwszą chwilę jak się podziać. Potem okazało się, że znajomych sporo i jest z kim pogadać. Poznałam na żywo Monikę Jarosińską i fajnie nam się gadało, muszę przyznać. Kony jak zwykle mnie rozbawiał. Cieszę się, że nie zjadłam prawie nic z tego, co tam dali. Ładnie wyglądało dość, ale jednak staram się nie jeść tak wysokowęglowodanowych potraw. A przekąski zawsze takie są przecież. Nie będę uskuteczniać refleksji nad tym, jak to 10 lat KPH zmienia Polskę albo jak impreza ma się do polityki bieżącej i tak dalej. Nie ma sensu. Jasne, doceniam wpływ i wkład KPH w zmienianie naszego kraju, ale bez przesady. Uważam, że jej rola powinna się teraz zmienić trochę. Nie wiem jednak czy 10 urodziny to dobra okazja, żeby takie rzeczy pisać ;)

Zupełnie przez przypadek dowiedziałam się, że we wtorek jest posiedzenie Rady Doktorantów UW. Ciekawie, bo one są jawne i powinno się o nich na stronie www informować. A informacji nie ma. Niektórzy komentowali potem, że specjalnie, ze względu na mnie, nie podali tej informacji. No, nie wiem. Wiem, że jestem członkiem instytutowej rady doktorantów u siebie i choć delegatem formalnie nie jestem, to chyba mam prawo wiedzieć (jak zresztą każdy i każda!), że posiedzenie się odbywa. Oczywiście, zjawiłam się na miejscu. Razem z Sewerynem i Pawłem. Było spokojnie, tym razem drzwi nikt nie wyrwał. Bardzo słabo prowadzone posiedzenie. Ludzie, którzy tam przychodzą i wchodzą w skład Rady, są – wydaje się – tam zupełnie z przypadku. To aż straszne jaką czasem niewiedzą wykazują się podczas tych rozmów. Że infantylnością żartów także, to pominę już. No, ale generalnie było źle. Główny punkt: wybór kandydatów na członków Komisji Dyscyplinarnej i Odwoławczej Komisji Dyscyplinarnej. Źle przeprowadzone głosowanie (brak na kartach do głosowania podpisów czy pieczęci), źle podane wyniki (wszyscy się dostali a stwierdzono, że nie wszyscy). Totalna nieznajomość przepisów prawa na UW… Masakra. Milczałam i tylko gdy trzeba było, mówiłam, że naprawdę coś jest nie tak. Oczywiście, nie zawsze mnie słuchano… niemiej jednak, słabo, słabo.
A uchwalenie budżetu, które było planowane (i które – zgodnie z regulaminem – powinno odbyć się w ciągu 14 dni od uchwalenia go przez Senat UW, a więc jakoś w czerwcu chyba) nie zostało przeprowadzone, bo „nie dostaliśmy jednego pisemka od Prorektora”. Masakra. Czemu od czerwca go nie dostaliśmy? I czy władze Samorządu Doktorantów cokolwiek w tej kwestii interweniowały? Wiem, wiem, naiwne pytania.
Na dniach minie 30 dni od wysłania przeze mnie pisma w sprawie wykonania wyroku Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. Jeśli nic się nie wydarzy – w szczególności: jeśli nie dostanę zasądzonej kasy na konto – mam zamiar złożyć wniosek do sądu o możliwość egzekucji długu przez komornika sądowego. To dość zabawne, bo chodzi o 100 zł. A jak tak dalej pójdzie, to się z tego zrobi – ze wszystkimi kosztami – z 500 zł. No i komornik na koncie UW brzmi zabawnie, prawda? :)

Środa minęła mi znów na ciężkiej pracy. Nie, nie przesadzam. Pisanie, wbrew pozorom, to naprawdę zapierdol. Przecież jak coś piszę, to nie mogę byle co, bo chcę, żeby ktoś za to zapłacił. A najgorsze jest to, że nie mam przez to czasu na pisanie rzeczy ważnych dla mnie – bo nie zleconych, tylko takich, które ja chcę napisać. Mam na myśli przede wszystkim dokończenie tekstu do tomu pokonferencyjnego „Strategii queer” oraz tekstu do Rocznika Studenckiego Ruchu Naukowego na UW. Eh, szkoda gadać. Ale mam nadzieję, że pod koniec września będzie już po wszystkim.
Wieczorem napisał do mnie Damian.be. Że chce się najebać. Więc mu piszę, że ja właśnie piję drynk. Taka była prawda. No i żeby wpadał. Więc się zjawił. Zaprosiłam też Pawła, jako że mieszka teraz niedaleko nas i w ogóle. No, wiedziałam, że nie odmówi. Miałam rację. Wpadli obaj. I się zaczęło. Tak nam się dobrze piło, bawiło, muzyki słuchało i w ogóle, że skończyliśmy o… 8:30 rano. Masakra trochę – zwłaszcza dla nich. Bo obaj do pracy szli prosto ode mnie. Współczuję i nie wiem jak dzień przetrwali. Ale dali radę, bo wieczorem w czwartek się odzywali, że żyją. Nie wiem w sumie cośmy przez tyle godzin robili. Prawda jest taka, że w miłym towarzystwie czas szybciej leci ;) A tutaj było miło. Chłopcy się dogadali, choć się nie znali wcześniej w ogóle. Prawda jest taka, że koło 7:00 stwierdziliśmy wszyscy, że jesteśmy zmęczeni, ale położenie się do spania na godzinę w tej sytuacji odpadało. Nie było szans, żebyśmy się obudzili i wstali na czas. Co to, to nie. Tym bardziej, że na Michała nie mogliśmy liczyć, że nas obudzi, bo wstał o 6:05, żeby koło 7:00 wyjść z domu. Więc nic z tego. Wytrzymaliśmy jeszcze trochę, zrobiłam im dobre jedzenie (mój słynny codzienny sos czosnkowo-koperkowy!) i odprowadziłam na tramwaj czy coś tam.

Sama potem poszłam spać i rzeczywiście wstałam dopiero po jakiś 6 czy 7 godzinach snu. Nie wiem ile alkoholu wypiliśmy, ale szacunkowo po około 0,4 l wódki na głowę. Nie jest to największa ilość, ale jednak.
Czwartek spędziłam napisaniu, dla odmiany. Muszę, muszę. Tym razem jednak skupiałam się na pisaniu blo. 45 tys. znaków ma ta blotka na chwilę obecną, więc nie dziwcie się, że to tyle zajmuje! Wieczorem jednak nie darowałam sobie. Michał (którego zaraziłam świerzbem swego czasu) zaprosił mnie na imprezę. Więc wzięłam ze sobą Pawła (spał 2 godziny po pracy i piciu u mnie!) i pojechaliśmy do centrum. Nie było łatwo znaleźć miejsce, gdzie to się dzieje, ale daliśmy radę. W środku całkiem sympatycznie. Nieduże mieszkanie, kilka osób. Potem jeszcze kilka doszło, kilka wyszło. Miła atmosfera, choć większości nie znam. Przedstawiono mnie Madoxowi, poznałam kilka kobiet, kilku chłopców w tym nowego współlokatora Michała – Piotrka. Ładny, młody chłopiec. Dobre drynki robił. Generalnie koło północy wszyscy poczuli, że niedługo trzebaby się gdzieś ruszyć. Rozważano opcje Galeria lub Glam. Wygrała pierwsza z nich. A w tym czasie napisał do mnie Marcinek, że jest w centrum i chciałby coś przedsięwziąć. Fajne jest to, że to do mnie ludzie piszą, gdy mają taką emocję. Że wiedzą, że impreza jest moim życiem i że na pewno coś, gdzieś, z kimś ogarnę. Trochę jak Damian.be dzień wcześniej – zaprosiłam, choć początkowo plany inne miałam. Ale impreza jest ważniejsza. Co ciekawe, gospodarz imprezy podkreślał w rozmowie ze mną, że dziękuje za przybycie, że wie, że w Melinie są większe imprezy i że w ogóle, ale on tutaj też robi coś podobnego i chciał, żebym zobaczyła. Fajnie, że komuś mój meliniarski pomysł na imprezy się spodobał i chce robić coś podobnego.
Wracając jednak do wyjścia do Galerii. Marcinek do nas dołączył a myśmy ruszyli na karaoke w Galerii. Ludzi nie za wiele, ale coś się działo w środku. Przybycie nas trochę ten klub do-ludniło. Marcinek namówił mnie na picie wódki pod sklepem na górze. Śmieszne to było nawet, bo nie wiem ile lat temu robiłam coś podobnego. Paweł mnie zdenerwował, bo zachował się wobec mnie wyjątkowo niegrzecznie. A przecież wszyscy wiedzą, że savoir-vivere to coś, co bardzo cenię. Bardzo.
Chciałam wrócić taxi i wypłacałam kasę w Global Cash tuż obok i… połknęło mi. Nie, nie, nie pomyliłam PINu ani nic z tych rzeczy. Gdy już miał mi oddać kartę i oddać kasę… zaciął się. I dupa, nie oddał. Zadzwoniłam na numer podany na maszynie. Pan sprawdził i powiedział, że on już nie obsługuje tego, ale da mi numer właściwy. Dał mi, zadzwoniłam. Powiedziałam, pani przyjęła i poleciła zadzwonić do swojego banku. Tak też zrobiłam. Pani w mBank rzeczowa, powiedziała co i jak. Założyła blokadę autoryzacji, żeby ustalić czy karta do nich wróci czy co. No i musiałam pod domem wypłacić z kredytowej, niestety. Eh, szkoda gadać.

Następnego dnia dowiedziałam się, że nie dostanę tej karty, że ludzie od bankomatu zniszczą ją i odeślą do mBanku. Założyłam blokadę i zleciłam wykonanie nowej. No, trudno. Poczekam sobie. Na razie będę żyć na kredytowej.
Zmusiło mnie to do zajrzenia na konto. I tutaj szok. Mam tak mało kasy, że nie wiem jak weekend przeżyję. Odezwałam się już do dłużników – w tym do mojej kuzynki – żeby jednak mi kasę oddali czem prędzej. Mam nadzieję, że w poniedziałek-wtorek się to stanie. Do tego czasu będę musiała jakoś sobie poradzić. Zawsze orientuję się w weekend w takich spawach, a wtedy nawet mBank nie jest w stanie mi dać limitu większego na kredycie odnawialnym… Eh, szkoda gadać. No w każdym razie, znów narzekam na powakacyjny brak kasy.

Wypowiedz się! Skomentuj!