Zaczynam w poniedziałek. Tego dnia zaprosili mnie do "Pytania na śniadanie" w Dwójce. To moja tam trzecia lub czwarta wizyta. Chyba mnie polubili. A jeszcze dodatkowo, gdy okazało się że sama zapłaciłam za taxi, którą mi rano zamówili i mieli mi zwracać kasę, to wyszło, że najpewniej to nie ostatnia wizyta. Bo żeby mi zwrócili kasę, musiałabym wypełnić długi druczek (pesele, nipy itp) więc się poddałam. Na to pan, który to miał ogarnąć powiedział: "Już kilka razy się widzieliśmy, pewno jeszcze się zobaczymy, więc może jak się wiecej uzbiera, to wtedy razem to ogarniemy". Ta opcja mnie ucieszyła, bo nie musiałam tego druczku dla jakiś 18 zł wypełniać.
Program był o… Tolerancji. O komiksach uczących tolerancji. Autorką takowych jest Kasia, która dla mnie też na Tydzień Równości na Ursynowie malowała, więc znałam tak ją ja i jej prace. Komiksy Kasi są proste ale może i takie mają być. Wtedy lepiej trafiają do ludzi. Poza tym nienawidzę słowa tolerancja. Nie zapominajmy, że kryje się w nim relacja władzy. Tolerujący jest tym, co jest wyżej od tolerowanego. On w swojej łaskawości zgadza się tolerować, znosić tego, co prosi o tolerancję. I nigdy nie można tej sytuacji odwrócić. Tolerowany nie może być tolerującym, bo tolerancja jest oparta o sytuację struktury społecznej. Nikt nigdy nie pyta czy LGBTQ tolerują heteronormatywnych. Wydaje się to absurdalne, prawda? No właśnie. Dlatego ja nie chcę tolerancji. Wolę mówić o różnorodności, poszanowaniu różnorodności albo jej uwielbieniu. To też powiedziałam w TVP2. Podoba mi się to, że coraz bardziej szanują moją podmiotowości osoby trans. Podpisali mnie dwojgiem imion i funkcją "socjolog z UW". Co by nie mówić, to prawda.
Samo nagranie wyszło okej. Mówiłam ciut za szybko, ale zdarza mi się to, gdy wiem że czasu w programie jest mało a ja mam dużo do powiedzenia :) Poza tym ja obejrzałam nagranie potem, to widzę jak przytyłam. I nie podoba mi się to. Właśnie od tego poniedziałku jestem na diecie, która potrwa jakieś 8 tyg. Nie wiem ile chcę schudnąć, bo nie wiem ile teraz ważę – boję się sprawdzić. Wiem ile chcę ważyć po wszystkim (ale wam tego nie powiem) i za jakiś czas pewno się zważę, żeby wiedzieć ile mi zostało do zrzucenia. Ale najpierw muszę zobaczyć jakieś postępy, jakiś spadek wagi i wtedy mniej będę się bała prawdy na wadze. Może to i głupota, ale kto nigdy nie był otyły, nie zrozumie.

W poniedziałek widziałam się też po raz pierwszy od sama-nie-wiem-kiedy z Filipem. Tym Filipem, co był ale zniknął. Spotkanie z mojej inicjatywy. Miałam w domu całą półkę z jego ubraniami i chciałam się tego pozbyć. Więc przygotowałem dwie torby ubrań i butów żeby mu to zwrócić. Umówiliśmy się… na przystanku tramwajowym koło mojego domu. Zależało mi, żeby spotkanie nie odbywało się w Melinie tylko gdzieś w miejscu, gdzie można łatwiej uciec. Przystanek był o tyle idealny, że Filip jechał do pracy i w drodze tylko ode mnie to przechwycił. Dodatkowo był spóźniony, więc całość trwała może 10 sekund. Oczywiście, próbował podtrzymać symboliczny porządek interakcyjny i powiedział, że "pogadamy jakoś w klubie", co jest totalnie nieprawdziwe i bez sensu. Nie porozmawiamy i to jasne. Nie mam na to ochoty, tak jak i on zapewnie. Choć muszę przyznać, że gdy mijamy się w klubie to się oczywiście witamy (bez podania ręki) ale tylko tyle. Na początku raz czy dwa Filip próbował wejść w jakąś rozmowę ale ja nie mam na to ochoty. Wszystko, co chciałem mu powiedzieć, powiedziałem w apartamencie przy Nowym Świecie jakieś 4 tygodnie temu. Ponieważ go to nie obeszło, nie ma sensu udawać, że mamy ochotę nadal podtrzymywać tę znajomość.

To trochę tak jak Grzegorz (tak, ten znany z You Can Dance) wychodził ostatnio od Michała gd ja wróciłam i zegnając się ze mną powiedział coś a propos pobytu we Władysławowie (że może nasze terminy się jakoś zazębią), że może się w tej kwestii skontaktujemy. Wiadomo, że nie. Nie przepadamy za sobą, nie mamy swoich numerów telefonów, więc wiadomo, że nie. Toteż powiedziałam to, bo lubię burzyć porządek interakcyjny. Trochę jak badacze gdzieś tam z lat 60. XX wieku. Nadal mnie to bawi. Stąd mówię wprost, że nie, że się nie skontaktujemy. Grzecznościowa wymiana takich uprzejmości mnie nie intesuje.

We wtorek miałam zaliczyć dwa pokazy prasowe w kinach. Ale nie udało się. Jednak mój cykl spania zmienił się na tyle, że poranne wstawanie nie jest mi aktualnie na rękę. A ten pierwszy pokaz miał być o jakiejś chorej porze (10:00 czy coś takiego). Dotarłam wiec tylko na ten drugi. Wcześniej zaliczyłam wizytę w zaprzyjaźnionej firmie. Wszystko na rowerku! Udało mi się przejechać Trasę Łazienkowską na rowerze! Jestem z siebie dumna. Szef firmy nadal mi wisi prawie 900 zł.
Pokaz, na który udało mi się dotrzeć organizowała Iwona w Lunie. Film jednak kiepski, niestety. Zmarnowałam czas a i Wam odradzam pójście na "Jesteś tam?". Moja recenzja ukaże się przed premierą. Ale jestem na nie.

Bezpośrednio po pokazie widziałam się z Marcinem. Tak, tym młodym. Kawa i spacer, wiadomo. Było miło a Marcin wyglądał naprawdę dobrze. Nie wiem cz schudł czy go czarne rurki tak wyszczupliły ale wyglądał dobrze. I ta fryzura, z którą walczy już jakiś czas, nareszcie wygląda jakoś. Okej, może wymaga jeszcze pracy trochę, ale jest zdecydowanie lepiej niż było. Spacer udany a tym dla mnie ważniejszy, że przez Marcina zainicjowany. Rzadko on pierwszy proponuje spotkanie, więc traktuję to jako pewien postęp w znajomości. Albo i nie.
Spacer odbywał się w okolicach mojego roweru zaparkowanego naprzeciw W Biegu Café. No co, czasem się jeszcze o niego boję. Tani nie był :)

Wieczorem znów wróciłam na pl. Zbawiciela. W Charlotte zorganizowaliśmy z Pauliną "Paryż i Profi". Zaprosiliśmy ludzi na oglądanie naszych fotek z pasztetem zrobionych w Paryżu. Początkowo chcieliśmy wykorzystać rzutnik i bez pytania kogokolwiek o zgodę, wyświetlić sobie na ścianie pokaz slide’ów. Ostatecznie nie udało się nam rzutnika pożyczyć i dupa. Ale był iPad, więc może nawet bardziej hipstersko. Było wino, było jedzenie dla niektórych… Generalnie, wszystko się udało. Oczywiście, żałuję, że nie było nas więcej, ale to jest zarzut do tych, co potwierdzili i postanowili się nie zjawiać. Ich strata. Niech żałują, bo było zabawnie i wszystko się przeciągnęło jakoś do północy prawie. Ku mojemu, przyznaję, zaskoczeniu.
Fotki przedstawiające mnie i/lub Paulinę na tle zabytków z pasztetem w ręku (lub innych miejscach) są na moim fotoblo, ale nie ma tam wszystkich. Więc można było coś ciekawego jednak zobaczyć. Miło było też spędzić czas z ludźmi, których w wakacje się rzadziej jednak widuje. Wiec dziękuję za przybycie :)
Wracałam do domu dość późno, więc pozwoliłam sobie zabrać się z Maciejem Bieacz taxi w drodze do niego do domu. Dołączył do nas Robert jeszcze, który miał jechać na Mokotów do swojej szefowej, ale zmienił zdanie. I w ten sposób dotarliśmy bezpiecznie do domów.

W środę rano udało mi się wbić do fryzjera. Nie było to proste, bo terminy ma zajęte a ja w ostatniej chwil się telefonicznie umówiłam. Ale udało się. Dojechałam, ma się rozumieć, rowerem. Fryzura standard ale należy mówić "Boże, jak ty dobrze wyglądasz!" na mój widok, wiadomo. Fryzura taka jak ostatnio, bo nie dość, że mnie odmładza to jest wygodna, w sam raz na lato. A poza tym nie mam na razie lepszego pomysłu na inną.
Tak samo ja przez ostatnie dwa dni, tak i w środę w przerwach międz poszczególnymi aktywnościami, zajmowałem się pracą przy komputerze.
Udało mi się m.in. napisać odpowiedź na pismo Przewodniczącego Zarządu Samorządu Doktorantów UW. Co prawda pismo od niego dostałam jakoś pod koniec kwietnia ale mnie terminy nie obowiązują więc się spieszyć nie muszę. Odpowiedziałam mu, że ze stosunku dokumentów, które mi wysłał, realizując niejako wyrok WSA w sprawie z mojej skargi na bezczynność, tak naprawdę bardzo niewiele spełnia wymagania wniosku z 2010 roku, który był kluczowy dla sprawy. Wypisałam czego nie dostałam oraz… podałam numer konta, na który musi mi przelać 100 zł zwrotu kosztów sądowych, których zapłatę nakazał sąd. Zobaczymy, co odpowie. Nie uda się im tak łatwo mnie pozbyć. Ja wiem, że oni tych dokumentów nie mają, bo ich nie stworzyli nigdy. Ale właśnie o to chodzi, dlatego chcę docisnąć sprawę do końca. Żeby pokazać niekompetencję osób, które za to odpowiadały. Zobaczymy, co odpisze. A ja mam czas. Dla mnie jebnięcie takiego pisemka to chwila moment w wolnym czasie. Więc mogę się tak bawić dalej. Ale oczywiście zajmuję się nie tylko utrudniającym życie innym pismami. Zajmuję się także pisaniem rzeczy poważniejszych. Na homiki.pl ukazał się mój tekst o tym, że nikomu nie zależy tak naprawdę na ustawie o związkach partnerskich (czy jakkolwiek chcecie ją nazwać). Moim zdanie ani SLD, ani PO, ani hetero ani LGBTQ nie walczą tak naprawdę o tę ustawę. Jest niewielka grupka zapaleńców, którym naprawdę zależy i oni walczą. Reszta czeka na rozwój wydarzeń. I tylko tyle. Tekstu całego przytaczać nie będę, ale w skrócie taki jest jego wydźwięk.

Po południu wybrałam się na Mokotów na Kino Kongresu Kobiet. Film o obrzezaniu kobiet w Afryce. Sam film interesował mnie mniej, bo domyślam się jakie jest stanowisko feministek w tej kwestii. Interesowała mnie dyskusja po nim i to, o czym będzie mowa. Sporo ciekawych faktów, to fajne. Ale zabrakło mi dwóch rzeczy: dyskusji czy też refleksji nad pozycją z jakiej mówią kobiety na tym spotkaniu oraz refleksji nad tym, że reprodukujemy tutaj kolonialny system świata. Bo bohaterki spotkania mówią, że prawo kobiety do przyjemności jest podczas zabiegu obrzezania im odbierane. Ale prawo to nie jest uniwersalnym prawem czy coś takiego. Jest partykularne i ważne dla pewnego feministycznego dyskursu, jaki dominuje w debacie nad sytuacją kobiety od późnych lat 60. XX wieku. Szkoda, że na ten poziom nie udało się wejść podczas dyskusji. Ja musiałam zmykać do domu, bo tego dnia przychodzili po pieniądze właściciele mieszkania.
A na filmie byłam tak w ogóle z Michałem – tym studentem z ISNSu, co go poznałam w weekend. Spotkanie dla mnie miłe, bo on nie dość, że naprawdę ładny i przystojny, to jeszcze niegłupi a i jako student socjologii (stosowanych nauk społecznych w zasadzie…) wie o czym mówię gdy mówię socjoslangiem. I spotkanie, jak dla mnie, udane i sympatyczne. A i o filmie i tej właśnie dyskusji porozmawiać miałam z kim.

Właściciel mieszkania rzeczywiście wpadł i haracz pobrał. Sytuacja normalna, ale… Michał po raz pierwszy nie był w stanie zapłacić całości swojego czynszu. Czyli że… tak, zasłużył się u mnie. Fakt, że po 10 dniach oddał mi tę niewielką brakującą kwotę ale jednak stało się.

Z domu szybko pognałam do Gacka. Tam już trwała impreza-niespodzianka dla Rafała zorganizowana. Gdy dotarłam, ludzi było sporo, coś się już działo… Generalnie, hałas. I fajnie. A Rafał rzeczywiście nie wiedział o niczym, więc niespodzianka była. Był tort, była masa wódki i dużo ludzi. Dwie szefowe się mocno sponiewierały i ostatecznie spały razem na łóżku Gacka. Nie obyło się bez wypadków… Najpierw ktoś stłukł wielki szklany wazon w korytarzu. A potem Mocar i inni chciał się wziąć za sprzątanie tego. A po pijaku to NIGDY nie jest dobry pomysł. Radziłam, żeby zamieść to jedynie i załatwić sprawę rano. Ale nie. No to ma ciota za swoje, pocięła sobie rękę i musiał z nią do szpitala iść na szycie. Ale impreza trwała dalej.
Po zakończeniu byłam… No, dość pijana. Więc ostatecznie spałam z Mocarem i Gackiem na łóżku tego pierwszego.

Czwartek minął mi na ogarnianiu się i pisaniu jakiegoś zleconego czegoś tam. A wieczorem pakowanie. O 23:30 jakoś mieliśmy polskibus.com z Wilanowskiej. To rzeczywiście jak w tanich liniach lotniczych. Ludzie się rzucają, walka, przepychanki… No, szkoda gadać. Tym bardziej, że ludzi było dwa razy więcej niż miejsc w autokarze (podstawili drugi). Oczywiście, musieliśmy się jakoś w tym odnaleźć – Gacek się prześliznął i zajął nam miejsca na samym końcu autokaru. Tak jak trzeba!
I tam spędziliśmy podróż do Gdańska. Całkiem udaną, prawdę mówiąc. WiFi rzeczywiście było, autokar nowy, klimatyzacja działała… Nie będę się czepiać tym bardziej, że podróż krótsza niż pociągiem i dużo tańsza niż InterCity.

Oczywiście, że piliśmy alkohol w trakcie jazdy. Martyna na to wpadła. Właśnie, bo muszę dodać, że ostatecznie do Sopotu wybraliśmy się w składzie: Gacek, Martyna, siostry Kalisz i ja. Nie ukrywam, że liczyłam, że więcej nas pojedzie. Nic to jednak, w każdym towarzystwie można się dobrze bawić, ja trzeba :)
Dotarliśmy bardzo wcześnie rano do Gdańska, stamtąd SKM do Sopotu i na miejscu kawałek od stacji było nasze mieszkanie. Wynajmowali nam je starsi już ludzie. Jakieś małżeństwo, które ma dwa mieszkania i sobie na jednym dorabia. Mieszkanie nie było w centrum Sopotu (o ile w mieście wielkości Sopotu coś w sumie może być pizza centrum…), standard też był okej i bez rewelacji. Ale tanio. Nie pamiętam już ile, ale naprawdę się nam to opłacało.
Spotkanie z właścicielami było krótkie, choć musieli nam wszystko opowiedzieć… "Tutaj macie szafki, jakbyście chcieli coś położyć, to tutaj możecie. Tutaj są klucze, pokażę jak zamknąć drzwi. A tutaj jest zsyp na śmieci…" i tak to chwilkę trwało. A gdy poszli, ja z Martyną wybrałam się na pierwsze zakupy spożywcze. Niektóre sklepy o tak wczesnej porze są jeszcze zamknięte – ale udało się nam. Potem wszyscy poszli spać :)

Nie ma co udawać, do Sopotu wyjechaliśmy poimprezować. Nie plaża, nie kąpiel w morzu, nic z tych rzeczy. Chodziło o imprezę. A niektórym dodatkowo o zaruchanie. Mi zdecydowanie o to pierwsze. Pierwsza impreza oczywiście w piątek od razu. Wiec gdy wstaliśmy, coś zjedliśmy i powoli szykowaliśmy się na imprezę.
Adam Ł. był nieopodal, więc wpadł do nas ze swoją koleżanką Pauliną. Razem z nami się zbiforowali. Posiedzieliśmy, coś wypiliśmy i ruszyliśmy. Najpierw do Czekolady. Ktoś nam polecił. I słusznie, bo klub rzeczywiście ładny i fajny. Muzycznie całkiem fajnie. Bez szaleństwa, ale całkowicie przyzwoicie i bez zarzutu. Dziewczyny się szczególnie dobrze bawiły, bo to hetero klub, więc faceci je pożerali wzrokiem. A i nie tylko. Bo gdy one tam zostały do rana, to na sam koniec jakiś zagraniczny pan podrywający je wcześniej nie mógł się pogodzić z tym, że już idą i biegł za nimi krzycząc „I have a big dick!”. Drodzy panowie hetero, nie róbcie tego nigdy…
W czasie, gdy dziewczyny szalały dalej w Czekoladzie, ja z Gackiem się do Sixty9 przenieśliśmy. Ludzi trochę było, nie powiem… ale generalnie okazało się, że średnia wieku, mediana wieku i minimalna wieku w tym miejscu są dla mnie za wysokie. I to nie tylko tej nocy, ale generalnie. Kiepsko, jeśli idzie o młodych chłopców. Raczej panowie 25+. Trudno jednak. Nadrabiał wszystko bardzo tani alkohol (10 zł za wódkę z softem) oraz muzyka, która bywała niezła. W piątek akurat dość mocne tempo sobie narzuciłam i ostatecznie stosunkowo szybko się mocno dziabnęłam. Na tyle, że w połączeniu z brakiem rozrywki, zmęczeniem po podróży i tak dalej sprawiło, że… zaczęłam sobie przysypiać na balkoniku dla palaczy. Gacek czuwał i myślał, że umrę. Ale nic z tych rzeczy. Odpoczęłam sobie chwilkę i postanowiłam wytrzeźwieć. Zamawiałam więc samą Colę Zero już tylko i dalej bawiłam się na niej. No, rano ostatnim napojem był drynk, nie będę ukrywać. Ale to już naprawdę na sam koniec. I nie wyszalałam się tam, nie ma co udawać. Ot, bardzo przeciętna noc. Jasne, nowe miejsce zawsze jest ciekawe, ale jednak nie na tyle, żeby mnie tam impreza urzekła jakoś specjalnie. Powtarzałam sobie: to piątek, w sobotę będzie lepiej!

Poszliśmy grzecznie spać. No, Gacek nie do końca grzecznie, bo tej nocy lekko poszalał sobie z nieznajomymi mężczyznami, ale co tam – wakacje są!

Wstaliśmy o jakiejś ludzkiej porze. Rozpoczęło się tradycyjne ustalanie kto gdzie z kim kiedy co minionej nocy. Zawsze mnie to bawi. No i podstawowe pytanie: czy ktoś z kimś coś? Gacek tak. Reszta nie. Chociaż pan krzyczący „I have a big dick” był zabawny. Ogarnęliśmy się jednak (śniadanie-obiad zrobione przez nas samych!) i ruszyliśmy znów na miasto. Czyli na Monciak, bo w Sopocie naprawdę nie za bardzo można cokolwiek innego robić. A przy okazji: czy w Trójmieście są jeszcze jakieś inne pedalskie kluby?
Spotkaliśmy tym razem jednak pół Warszawy. Wszystkie, za przeproszeniem, tutejsze dziewczyny, ruszyły do Sopotu na sobotę. Z częścią z nich spotkaliśmy się na mieście przypadkiem, z częścią celowo… Generalnie spacer nasz polegał na tym, że co chwilkę witaliśmy się i pozdrawialiśmy z ludźmi, których znamy lub kojarzymy ze stolicy. Ale tak dosłownie, że co chwilkę, bo byli w statystycznie co drugiej knajpie mijanej… Nie ma to jak wyrwać się na chwilkę z Warszawy, co nie? ;) Wylądowaliśmy też w jakimś miejscu, gdzie udało się nam 50% zniżki wykorzystać (rozdawali na ulicy). Kupiliśmy arbuza z wódką i jakiegoś kokosa czy coś. I tutaj niespodzianka: Marcinek z Anatolem nas odwiedzili! Wpadli z Władysławowa po coś tam do Trójmiasta i dlatego chcieli nas spotkać. Miłe to. Szkoda, że nie mogli zostać na noc, na imprezę. To byłby fajniejsze. Po jakiejś godzinie czy coś nas opuścili.
Spacer jednak udany. Pogoda nas zaskoczyła tylko lekko, bo przez jakieś 4 minutki lekko deszcz popadał. Siedzieliśmy wówczas jednak pod parasolami jakiegoś baru na plaży. I potem ruszyliśmy z powrotem do naszej letniej rezydencji nadmorskiej, by rozpocząć przygotowanie do wieczoru. Dołączyli do nas tym razem ludzie w większej liczbie. Na chwilkę jednak, bo ruszać nam się w miasto chciało. Jako że w Sopocie jest bardzo tanio, chcieliśmy jeszcze jakiś jeden czy dwa drynki wypić gdzie indziej, zanim trafimy do naszych docelowych destynacji. I tutaj zaczęły się schody.
Najpierw nie wpuścili nas gdzieś-tam, bo Gacek nie jest ubrany „elegancko”. Zabawne to, bo ja przypadkiem miałam na sobie jego niebieską marynarkę i to wystarczyło, żebym była „elegancka”… Nic to jednak, ruszyliśmy do jakiegoś miejsca żeby się napić dobry drynk. Ja i Peggy mieliśmy na to naprawdę wielką ochotę. Trafiliśmy do miejsca, gdzie ponoć kiedyś jakieś Candy Andy było on-tour organizowane. Że niby fajny klub. No, dobra. Noc młoda, więc w ogródku usiedliśmy. I co? I nie mają składników do mojego drynka. Już nie pamiętam co zamówiłam, ale jakieś Copacabana czy coś w ten deseń. Wkurw nas coraz większy brał. Ale tak naprawdę wkurw. I nagle… podchodzą do nas cali mokrzy znajomi z Warszawy. Mocno, mocno najebani. Mocno, mocno nieprzyjemna sytuacja. Na szczęście nie byli z nami za długo i udało się nam jakoś od nich uciec – mieli plany inne niż my. Całe szczęście, bo przy naszym wkurwieniu ich zachowanie było naprawdę nie do wytrzymania.
Ostatecznie poszliśmy do Klubowej. Że niby takie fajne miejsce i że gra tam dzisiaj fajna djka. No dobra, idziemy. Co za dramat. Bardzo, bardzo źle. Lokal zabawny, bo taki lekko PRLowski, ale nie taki zawszony jak te niektóre hipsterskie miejsca, co mają w nazwach Pewex, Saturator czy coś (nie mam na myśli konkretnych lokali, żeby nie było wątpliwości, bo rzadko do nich chodzę i nazw nie pamiętam!) ale muzycznie… nie, no nie. To nie jest to, co dla mnie jest dobrą muzyką. Zbyt deepowo, zbyt electro. Nie, nie, nie. Rozumiem, że jak ktoś się nawciąga, to się może dobrze bawić przy tym no ale to nie moja bajka. Więc było źle. Naprawdę źle. Wkurw z wcześniejszego spaceru i teraz totalna załamka sprawiły, że zaczęłam walić głową o ścianę. Tak dosłownie. Chciałam żeby stał się cud. I popłakałam się nawet przez chwilkę, że jest tak źle. Nienawidzę jak jest tak źle. A w zasadzie dawno nie pamiętam, żeby aż tak źle było. Więc zrozumcie mnie i moją totalną załamkę. Masakra.

Na szczęście po jakiejś niemiłosiernie długiej chwili zrobiła się pora odpowiednia, żeby iść do Sixty9. Problem był jeden: tam tej nocy było zaplanowane Piana Party. Czyli masakrycznie źle. Dotarliśmy na miejsce i rozpoczęliśmy próbę unikania piany. Jak najszerszym łukiem. Na pytanie mojej przyjaciółki zadane na najwyższym piętrze (tam piany nie puszczali) czy chcę podwójną wódkę, zaprzeczyłam. Chciałam popiątną. Było źle, źle, źle. Bardzo zła impreza. Jasne, z czasem i piana opadła, i emocje zelżały, i alkohol zaczął działać… Ale ładnych chłopców nadal nie było – tak jak noc wcześniej. Więc rozrywka dla mnie średnia. Poskakaliśmy trochę w resztkach piany nad ranem, żeby cokolwiek z tej muzyki wyciągnąć. Ale barmani byli wyraźnie wstrząśnięci, gdy trzeźwiutka o 4 nad ranem zamawiałam Tequilę Sunrise. Nie wiem co w tym dziwnego? Niemniej, zabawa trwała jako tako.
Potem za namową Gacka udałam się znów do tej Klubowej nieszczęsnej (po co?!) i tam spędziłam kilka chwil. Ale było mi nadal źle, więc postanowiłam wrócić do domu. Około 7:30 kładłam się spać.

Nic jednak z tego! Ho, ho! Nie ma zmiłuj. O 10:00 wpada Gacek z Martyną (siostry K. już spały w domu) i gośćmi na after. Nie ma spania! Choć generalnie lubię aftery i rozumiem, że goście mieli chemiczną energię na to, by takowy odbyć, to ja naprawdę byłam zmęczona. Ale z drugiej strony… jeśli nie możesz czemuś przeciwdziałać, poddaj się temu. Więc after trwał. A ja w nim. Gacek próbował poderwać jakiegoś heteryka, którego przyciągnęły dwie dziewczyny. Myślał, że one hetero. Nic z tego. Podryw nie wychodził, więc do akcji wkroczyły siostry K. i Martyna. No bo skoro młody, jurny heteryk jest na miejscu… ale okazało się, że on więcej gada niż robi. Nuda. Więc odpuściły sobie. On nie. Nudne to się stało po kilku godzinach. Nie dla Gacka, ma się rozumieć. On nadal chciał tamtego przekonać. Nic z tego. Ja i starsza siostra K. poszliśmy na zakupy jakieś do pobliskiego sklepu. Odjebani jak stróż w Boże Ciało, dosłownie. Kupiliśmy, co trzeba i zrobiliśmy pyszną przekąskę dla wszystkich domowników. Dochodziła 14:00 gdy chłopiec opuszczał nasze mieszkanie. Nie był jednak ostatni. Jedna z lesbijek warszawskich zaległa na łóżku Martyny i Gacka i prawdę mówiąc, spędziła tam jeszcze dobre kilkanaście godzin. No, ale nic to. My nareszcie na chwilkę poszliśmy wszyscy spać. Ale! Niespodzianka! Nie minęło 20 minut, gdy zadzwonił domofon. Nie, to nie jest żart. Naprawdę, znów ktoś przyszedł. Tym razem Adaś z Pauliną. Na szczęście chcieli tylko zostawić walizki i iść na spacer. Boże, jak dobrze! Jeszcze chwila z gośćmi i alkoholem i zeszłabym już całkiem. Choć, nie ukrywam, miałam już ten stan, że było mi trochę wszystko jedno, czy zasnę czy nie, czy będę pić czy nie, czy coś się stanie czy nie. Na szczęście dali nam spać!

Nie na długo jednak, bo niedziela to też czas imprezowania! Tak, tak, nie ma zmiłuj! Po to tam pojechaliśmy przecież :) Poszliśmy najpierw zobaczyć, co się w Klubowej dzieje. Nie wiem po co, bo po złych doświadczeniach minionej nocy nie powinniśmy tam w ogóle się zjawiać. Ale na szczęście była zamknięta (alleluja!) i ruszyliśmy do Sixty9. Ludzi mniej, średnia wieku znów wysoka… No, ale grali dość ładnie, więc chociaż z Martyną poskakać mogłam trochę. I w zasadzie tyle. Nic więcej. Prawie do końca siedzieliśmy, ale gdy znów się błoto na „parkiecie” zrobiło, postanowiliśmy znikać stąd. Poszliśmy do Pepe. Po drodze jeść nam się zachciało. Mijamy KFC i okazuje się, że jeszcze przez 50 min powinno być czynne. Ale nie jest. Na drzwiach kartka „przerwa techniczna”. O nie. Czekamy 5 minut. 10 minut. I wkurw. 15 minut. Zaczynamy z Martyną walić w drzwi. Mocno, żeby słyszeli, że czekamy. Walimy tak kilka minut, aż ostatecznie otwierają. I możemy coś zjeść (tak, wiem że to mało dietetyczne…).
Nie wiem co to za miejsce w sumie to całe Pepe, ale wiem, że niedaleko naszej rezydencji. Okazało się, że tam trochę ludzi jeszcze jest. No, to nie ma co, bawimy się. Ponieważ parkiet pusty, postanowiłam mocno się wyskakać. Tym bardziej, że znów muzycznie nie było źle. Zostaliśmy tam jednak tylko chwilkę, bo za wiele się nie działo. I wróciliśmy spać.

W poniedziałek autobus odjeżdżał im jakoś 14:30 czy coś takiego. Okazało się, że tym razem polskibus.com nie tylko miał jakieś 3 godziny opóźnienia po dotarciu do Warszawy, ale i niedziałającą klimatyzację. Bogu dzięki, że mnie tam nie było. Ja jechałam dalej – do Władysławowa. W sumie rzutem na taśmę zdążyłam na taki bardzo wygodny czasowo pociąg. Na kolejny musiałabym w Gdyni czekać z 1,5 godziny. Więc szczęście mi sprzyjało.

Nie ukrywam, że dla mnie wyjazd do Sopotu był od początku trudny. W tym sensie, że jednak liczyłam, że (1) pojedzie nas więcej, (2) w większości będą chłopcy. A tutaj okazało się, że skład jest raczej babski, za przeproszeniem. Poza tym Martynę znałam dość słabo. Nie, w zasadzie wszystkie dziewczyny znałam dość słabo. Ot, z imprez u Gacka i tyle. Ale okazało się, ku mojemu dużemu pozytywnemu zaskoczeniu, że nie jest tak źle. Że się dogadujemy, że dziewczyny są naprawdę w porządku i że niepotrzebnie się martwiłam. Było śmiesznie, sympatycznie, zabawnie… tak, jak miało być. Nie było ciśnienia, nie było niepotrzebnych sporów, nie było napięć. Było dokładnie tak, jak powinno być. I za to dziękuję.
Był to też mój najdłuższy jak dotąd wyjazd z moją przyjaciółką Gacek! Bo przecież dotychczas najdłużej zdarzyło się nam wspólnie w Krakowie bawić ze 2 czy 3 dni. A teraz ciut dłużej jednak. Nieznacznie, ale liczy się. Nowy rekord ustanowiony.

***

Po co pojechałam do Władysławowa? Oczywiście, do Marcinka. Do jego restauracji. Do niego. Zobaczyć, jak sobie radzi. Jasne, odpocząć też. Przecież mam wakacje nadal! Ale jednak ani plaża, ani morze, ani opalanie, ani inne tego typu rzeczy nie są tym, co lubię robić. Wręcz przeciwnie, są czymś czego zdecydowanie nie lubię. W zasadzie początkowo planowałem, że pobyt we Władku będzie krótszy. Chciałem wracać jakoś w środę lub w czwartek. Ale Marcinek i jego brat bliźniak Mariusz zaplanowali na piątkowy wieczór imprezę urodzinową. Bez sensu byłoby więc wyjeżdżać przed nią. I postanowiłam zostać dłużej.

Marcinek załatwił mi niedrogo nocleg w chacie niejakiego Trapera – emerytowanego leśniczego, który ma w Czarnym Młynie (tej wioski nie ma na mapach…) dom i wynajmuje tam pokoje. Niewielki pokój, z wielkim w sumie (dzielonym z jednym, ale niezajętym akurat, pokojem) tarasem. Czarny Młyn jest 12 km od Władysławowa, ale dwa domy obok (na 5 czy 7 jakie liczy cała wioska…) znajduje się domek rodziny Marcinka, gdzie zbunkrowana jest część pracowników oraz sam Marcinek z siostrą, bratem i jego dziewczyną. Więc nie jest tak źle, bo mają samochody, które w razie czego mogą podrzucić czy coś. Odpowiadało mi to – tym bardziej, że w szczycie sezonu nie tak łatwo cokolwiek w samym Władku znaleźć.
Trochę było mi dziwnie, gdy tam jechałam, bo też i zdaję sobie sprawę, że jak ktoś odwiedza Władysławowo a jest znajomym Marcina, to nie robi tego w pojedynkę. W sensie, że ludzie grupami tam wpadają i się sami bawią, traktując lokal Marcinka jako ciekawe i ważne miejsce, w którym się dobrze bawić i dobrze zjeść można. A ja wpadłam sama. Wiem też, że Marcin ma w chuj pracy przy tym wszystkim – to jego pierwszy lokal – i bałam się, że albo będę mu przeszkadzać, albo będę dla niego niepotrzebnym balastem, albo że będę musiała dużo czasu spędzić sam na sam ze sobą. Bo choć znam część obsługi lokalu… to jednak nie łączą mnie z nimi najlepsze relacje. Znam barmanów. Anatola i Filipa. Tak, tego Anatola, co kiedyś się w moim życiu przewinął. Tego, na którego jestem bardzo, bardzo zła za sytuację z koncertem The Hurts w Warszawie. Tego, z którym w zasadzie nie rozmawiam od tamtego czasu i którego często ostentacyjnie wręcz mijałam wiele, wiele razy od tamtej pory. A Filip to model z Poznania, którego jakoś dawno temu w Utopii poznałam. Piękny jak z obrazka, nie ma co. Ale wiem, że nie przepada za mną. Jak spora część ludzi. Więc sami rozumiecie, że moje przybycie tam było jednak dość ciekawe. Tym bardziej, że i wydarzenia towarzyskie, jakie tam się dzieją w ramach homoseksualnej jak i heteroseksualnej obsługi są ciekawą historią, wartą kiedyś opowiedzenia. Jednakże nie na tym blo. Dodam tylko, że zakładają ingerencję nie tylko wymienionych już osób, ale także Michasia z Krakowa (który tam pracował i który prosto z Władysławowa po zakończeniu pracy przyjechał do Warszawy do mnie i do Arka ze Szwajcarii!), wspominanego już Grześka (gwiazdy TV) i pomniejszych po drodze…

Lokal Marcinka nazywa się Ryba Piła. To specyficzne miejsce. Nie ukrywam, że z racji tego, że znam Marcinka liczyłam na to, że jedzenie tam będzie dobre – z racji jego pasji do kuchni. I w zasadzie nie zawiodłam się. A jak na standardy nadmorskie, to można wręcz powiedzieć, że było bardzo dobrze. Ale nie uprzedzajmy faktów…

Marcinek odebrał mnie z dworca we Władysławowie. Walizka do samochodu, który wieczorem zawiózł ją do Czarnego Młyna a ja zostałam na miejscu. Na skuterze (!) z Marcinkiem (!) pojechaliśmy zobaczyć „moje miejsce”. Właściciela domu nie było i miało nie być jeszcze przez dzień czy dwa. Poza mną i Marcinkiem nikt nie nocował więc w chałupie. Wróciliśmy do Władysławowa i siedziałam tam już do nocy. Lokal zamyka się jakoś koło 2:00. Jako jeden z ostatnich w okolicy, więc (1) ludzie zawsze siedzą do końca, (2) goście chętnie korzystają z takich dogodnych godzin działania, (3) kuchnia czynna jest prawie do końca, co dodatkowo przyciąga głodnych, (4) właścicielom konkurencyjnych lokali dokoła trochę to przeszkadza i usiłują czasem przeszkadzać, (5) pracownicy i pracownice konkurencji po zamknięciu swoich lokali wpadają tutaj na picie (i jedzenie). To specyficzne miejsce, jak się szybko przekonałam. Ale pozytywne. W ciągu dnia przyciągające matki z dziećmi (jest kącik dla dzieci), pod wieczór fanów karaoke i piłki nożnej oraz po prostu dobrej muzyki (koncerty Beyonce, DVD Pink itp.) a w nocy bawią się tam ci, którym nigdy nie jest mało. Ciekawe to wszystko. Nie wiem tylko jak to wygląda po otwarciu, bo przed 15:00 chyba ani razu do Ryby Piły nie dotarłam.

Dlaczego? Ano jak lokal zamykał się o 2:00 (czasem później), to jeszcze dobrą chwilkę sama obsługa bawiła się w swoim gronie, chwilkę trwało ogarnięcie wszystkiego… I tak przed 3:30 to chyba nigdy nie wróciliśmy, prawdę mówiąc, do domu. Wstawałam sobie więc o jakieś 11 czy innej 12 i nie śpiesząc się ogarniałam się powoli do Władysławowa. Drugiego dnia pobytu postanowiłam przejść trasę z Czarnego Młyna. Google Maps i Google Navigate wskazały mi drogę przez pola. Bezpieczną, choć może i nieco nudną. Udało mi się w niecałe 2 godziny pokonać te 11 km i spokojnym krokiem wejść do restauracji na zasłużony obiad/kolację.
Trzeciego dnia było jeszcze śmieszniej. Jako że skarżyłam się, że nie ma barmana, któryby potrafił mnie upić, Marcinek zaprosił mnie rano (czyli ok. 14:30) do siebie do domku na… picie. Tak, piliśmy wódkę (czystą!) o tej porze. A potem zaczęliśmy spacer. Koło 19:00 mieliśmy we krwi już po 0,4 l jak nic. Najpierw nie zdążyliśmy na autobus, który miał nas zawieźć do Jastrzębiej Góry (stąd można się łatwo do Władka dostać), w zasadzie całą tę trasę przeszliśmy. Pijąc po drodze, ma się rozumieć, i rozmawiając. Było zabawnie. W Jastrzębiej postanowiliśmy coś zjeść (byliśmy po toście na śniadanie) – weszliśmy do Kredensu i tam usłyszeliśmy teatralny szept „O, zobacz, banany z Utopii!” od gości siedzących przy wejściu. Nic to jednak, wypiliśmy wino, zjedliśmy małą pizzę i jakąś zapiekankę czy coś takiego. Ruszyliśmy dalej. Zaliczyliśmy plażę (bardziej Marcin niż ja, wiadomo…) i zaopatrzyliśmy się w alkohol (kupiłam też piwa dwóm piętnastolatkom – stwierdziłam, że w moim stanie odmawianie im realizacji tej prośby będzie hipokryzją z mojej strony). Ostatecznie, po podróży autobusem (nareszcie jakiś nam nie uciekł!) trafiliśmy do ośrodka sportowego w Cetniewie. Na ławeczce chyba jeszcze coś dopijaliśmy a potem… zobaczyłam sporą grupę chłopców. Ale takich naprawdę chłopców, w sensie, że kilkunastoletnich. Właśnie rozgrzewali się przed biegiem ze swoimi trenerami i trenerkami. Dołączyłam do nich i biegłam z nimi. Czemu? No nie wiem… bo tak! Bo potrafię, bo chcę ;) Śmiesznie było, bo oni padali (dzisiejsza młodzież nie ma kondycji!) a ja biegłam dalej. Potem zebraliśmy się i dotarliśmy do Władysławowa. Porządnie już nietrzeźwi.
Zabawa trwała dalej. Piłam aż do 2:00 czy jakoś tak. Nie powiem, byłam mocno wstawiona. Bardzo mocno nawet. Ale żeby od razu powiedzieć, że mnie ktoś spił, to nie. Tym bardziej, że Marcinek nie dotrzymał zakładu i (1) nie pił ze mną cały czas (bo czasem sobie coś innego robił), (2) nie robił mi wszystkich drynków. Jasne, raz poprosiłam Anatola, żeby wymyślił mi drynk Ave Maria i to rozumiem, że on musiał zrobić (dostał obiecane 20 zł napiwku, chociaż drynk przeciętny był) i raz Filipa o coś też (już nie pamiętam co, ale też 10 zł napiwku obiecane dostał) ale generalnie zakład został naruszony ;)

W czwartek dotarłam autobusem (z przesiadką w Jastrzębiej Górze) do Władysławowa, bo chciałam sprawdzić jak ta droga się sprawdza. A w piątek przywieziono mnie już z moją walizką. W czwartek generalnie piłam niewiele jak na mnie. Nie ukrywam też, że obiecany przez Marcinka rabat sprawił, że chętniej sięgałam po kolejne smaczne drynki z karty. Polecić mogę B52. Niezłe robią też te koktajle owocowe. Bardzo zjawiskowe, chociaż to typowe „lady drinks” – słabe, mówiąc krótko. Kilka drobnych wpadek z drynkami zaliczyli. Tak jak i z jedzeniem, ale to takie drobnostki (np. wsadzenie mieszadełka do drynka, który nie powinien go mieć), że absolutnie i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że doskonale dają sobie radę. Furorę robią też kamikaze, bo jest ich aż 6 zamiast 4. Wszystko stosunkowo nie najdroższe.
Z jedzenia spróbowałam też wielu rzeczy. Ryb, mięs, grilla, makaronów, ziemniaków opiekanych… No, takich podstawowych rzeczy to w zasadzie po trochu wszystkiego. I jedną deserową rzecz też – naleśniki na słodko. Wszystko bez zarzutu. I niedrogo w sumie. Bardzo ładnie podane. Widać, że kucharz wie, co robi. I nie piszę tego, żeby robić reklamę Marcinkowi. Nie muszę, bo generalnie w otoczeniu konkurencji Ryba Piła pod względem frekwencji wypada naprawdę dobrze. Jasne, nie ma tutaj fast foodu, nie ma pizzy, nie ma gofrów… Ale jeśli ktoś lubi dobre jedzenie, to musi odwiedzić. I tyle.

W piątek – impreza urodzinowa. Marcinek i Mariusz zastawili stoły. Kanapeczki, przekąseczki, arbuzy z wódką. Miło. Wpadło kilka osób. A i obsługa lokalu miała lekko poluzowane ;) Więc atmosfera sympatyczna. Królową imprezy była pani Hania – pracownica zmywaka. Kobieta już w kwiecie, że tak powiem, wieku. Ze wzrostem metr dwadzieścia i głosem chrypiącym jak u nie jednego rockmana. Ale za to jaka zabawowa! Szybko znalazła wspólny język w zasadzie ze wszystkimi. Nawet mi powiedziała, że chociaż mnie krótko zna, to mnie polubiła bardzo ;)
Alkohol się lał, ludzie się rozhulali. Były tańce na stole, były tańce wspólne, było przytulanie, było wszystko to, co na urodzinach być powinno. Było śmiesznie. Ja nie będę ukrywać, że sobie nie żałowałam raczej. No bo po co niby, skoro dla tych urodzin tam zostałam? I skończyło się to dla mnie… nie tyle może tragicznie, co zabawnie. Otóż usnęłam w toalecie podczas sikania. Na stojąco. Tak, wiem, zabawne. Ale jednak imprezowanie przez tyle dni bez przerwy może zmęczyć nawet mnie. Przyznaję.
Sytuacja jednak okazała się do uratowania. Dzięki temu, że pociąg z Władysławowa do Gdyni wyruszył z jakimś pięciominutowym opóźnieniem, zdążyłam na niego. I potem poszło już jak z płatka. Przesiadka na InterCity do Warszawy i ośmiogodzinna podróż, dzięki której mogłam się przespać i swoje odespać. Słusznie zrobiłam jedząc jajecznicę w Warsie przed snem. I, ku mojemu zaskoczeniu, nie tylko mogłam za nią kartą zapłacić, ale dodatkowo jeszcze była całkiem niezła (chleb wczorajszy, ale trudno).

To było ciekawe doświadczenie. Z wielu powodów. Głównie dlatego, że w zasadzie nigdy nigdzie tak sama ot, po prostu nie jeżdżę. Tam w zasadzie też nie byłam sama, bo Marcin, jego rodzina i w ogóle… Ale jednak oni byli w pracy i nie zajmowali się mną bez przerwy (nie licząc podawania jedzenia i picia). Więc to takie dość nietypowe. Dodatkowo ciekawe, bo spotkanie towarzysko-społeczne było warte tego, by tam jechać. By zobaczyć to wszystko na żywo. To wszystko, o czym informacje do Warszawy tak czy owak docierały. Zabawnie i ciekawie.

***

W sobotę czekała mnie masa roboty. Impreza Rok Bez U w pierwszą rocznicę (w przededniu, dokładniej mówiąc) zamknięcia Utopii była dla mnie ważnym wydarzeniem. Raz, że sama rocznica absolutnie ważna a dwa, że dawno dużej imprezy u mnie w Melinie nie było. Wakacje nie sprzyjają jednak gromadzeniu ludzi w jednym miejscu i czasie. Wszyscy w rozjazdach, zajęci i tak dalej. Cieszyłam się więc, że aż 25 osób potwierdziło zjawienie się w Melinie tej nocy. Do domu dotarłam jakoś koło 16:30. Czasu niewiele. Ale i odpuściłam sobie zakup plastików czy inne tego typu rzeczy. Nie tej nocy, nie tego dnia.

Goście zjawili się licznie. Imprezę muzycznie ogarniał dj Monky. To jego debiut w Melinie i cieszę się, że zgodził się zagrać i że mimo kłopotów, jakie się pojawiły w ostatniej chwili, dał radę i został z nami do końca. Gośćmi wydarzenia byli bez wątpienia Anton (jako że z Białorusi pochodzi) oraz dziewice melinowe – Michał, z którym w Kinie Kongresu Kobiet byłam, blond Grzegorz – który próbuje od jakiegoś czasu mojego współlokatora poderwać, Patryk – chłopak Davida. Jedynym heteroseksualnym mężczyzną był Chrust, który chciał się zjawić chyba głównie ze względu na Monky’ego. Kilka kobiet też się znalazło – siostra K., Martyna i koleżanka wspomnianego Grzegorza. Meganiespodzianką był Marcinek, który przyjechał z Władysławowa do Warszawy w tym samym pociągu co ja, podejmując decyzję o podróży dosłownie na kilka godzin przed wyjazdem pociągu.
Wszystko wyszło super. Welcome drink smakował jak zwykle (007 – bo tak się nazywa – robi swoje w głowach gości), muzyka udana, atmosfera cudowna. I zdjęcia. Setki zdjęć z utopijnych imprez sprzed lat jak i te ostatnie. Wszystko wymiksowane w delikatnym świetle i atmosferze sympatycznego i otwartego towarzystwa. Oczywiście, jak każda impreza, także i ta musiała spowodować pewne – że tak się wyrażę – zawirowania towarzyskie. Niestety, Michaś nie dotarł do nas na czas, bo jego pociąg z Krakowa spóźnił się ponad godzinę. Dotarł potem do nas do Glam.
Rok Bez U miał wszystko to, co powinien mieć. Oczywiście, poza Utopią. Tak, wszyscy za nią tęsknią. Nie ma co udawać, że jest inaczej. Nawet Gacek, na siłę chodzący do Huntersa (a potem zarzekający się, że było tak źle, że już tam nie pójdzie więcej) i mówiący, że już ma dość czekania, tak naprawdę chciałby znów pobawić się w tym różu, jakim częstowała nas dawniej Jasna 1. Tęsknimy. Dlatego też i dress-code imprezy to „black and white” – czyli klasyczne kolory żałobne. Ostatnio coraz głośniej pojawiają się sygnały, że coś się wydarzy. Że Królowa jest bliska otworzenia czegoś nowego. Jasne, to nie będzie to samo, co Jasna 1. Ale pozostawanie w tyle też się nam nie uśmiecha. Tak, jak zmieniała się Utopia, tak i gotowi chyba jesteśmy wszyscy na zmiany, prawda?

Jak dziś wspominam te wszystkie, oczywiście że niedoceniane, chwile, które przyszło nam tam spędzić… Te wszystkie przewidywalne po kilku latach piątki, te doskonałe wielkie imprezy. Coś, czego już nie ma w Warszawie. A najpewniej i w Polsce. Wiem, bo przecież klubową Polskę znam dobrze.
Rok temu napisałam na blo: „W Utopii słuchałem muzyki w sumie przez około 3120 godzin! Ponad 130 dni bez przerwy! Ponad 4 miesiące bez przerwy! Tyle czasu tam spędziłam. Tydzień w tydzień. Piątek sobota, piątek sobota, zawsze. Cokolwiek by się nie działo. Czy słońce, czy deszcz. Bez względu na porę roku. Bez względu na stan zdrowia. Bez względu na towarzystwo. Zawsze i bezendu. Nie dlatego, że musiałam, ale dlatego, że mogłam.” Te emocje nadal są we mnie żywe. I cieszę się, że wśród ludzi, którzy przybyli na Rok Bez U była spora część tych, którzy nigdy do niej nie zawitali. Raz, że nie czują tej straty i o tyle są szczęśliwsi. A dwa, że mimo wszystko znają mit Utopii. Wiedzą o niej, chcieliby w niej być, żałują że nie mieli okazji. I dobrze. O to chodzi. Utopia na to zasługuje.

***

Ostatnio na facebooku powstała grupa „Skazani na Glam”. Trochę zabawne. Z jednej strony rozumiem tych wszystkich, którzy po zniknięciu Utopii nie mają co ze sobą imprezowo zrobić i gdzie się podziać (bo naprawdę nie ma gdzie!) a z drugiej strony – Glam ma swoje pozytywne, jak dla mnie, strony. Mam na myśli obecność młodych chłopców w dużych ilościach, wiadomo.
Jako więc, że skazani byliśmy na Glam, ruszyliśmy tam tej nocy. Część, jak zawsze, wybrała się do Hunters. Tylko po to, by i tak ostatecznie na Żurawią przyjść załamanymi, że tak źle przy Jasnej 1 było… Marcinek zniknął gdzieś z Michałem (tym od Kina Kongresu Kobiet) zupełnie bez słowa. Potem dowiedziałam się, że poszli do Szpulki czy innej Szparki. Miło…
Pod Glamem czekał na nas już Michaś. Przywitał się, weszliśmy i zaczęła się impreza. Wszystko fajnie, muzyka jako-tako (bardziej jednak jako niż tako tej nocy…), nawet niezły występ Jarosińskiej, sporo ludzi, kilku naprawdę ładnych chłopców. A potem Robert całujący się z Michasiem. Michał podrywający Antona i będący podrywanym (nadal i wciąż) przez Grzesia, dodatkowo w towarzystwie Pawła, który miał u niego spać tej nocy (i spał). I całe zamieszanie. Stwierdziłam, że wychodzę. Mogę to znosić, ale po co? Tak jak napisałam w SMSie: „mogę się uśmiechać do usranej śmierci”. Ale po co?
W taksówce wyłączyłam głos w telefonie, bo spodziewałam się, że teraz nagle wszyscy obudzą się i będą chcieli do mnie dzwonić i pisać. Wróciłam do domu, zmyłam makijaż i poszłam spać.

Tak bardzo nie ma Utopii.

Wypowiedz się! Skomentuj!