Przychodzi taki moment, gdy okazuje się, że nie da się już bardziej wciągnąć brzucha. I wtedy trzeba przejść na dietę. Tak, zaczynam ją od poniedziałku. Ale o tym zaraz…

We wtorek wieczorem poszłam do kina. Rozdałam pod nim bilety dla tych, co wygrali je w konkursie na jejperfekcyjnosc.blox.pl. Ze mną do kina miał iść Gacek i Monika… Mieli, dotarli, wszystko fajnie. Zwycięzcy już dawno weszli do kina Alchemia a my… nie zostaliśmy wpuszczeni! Okazało się, że zabrakło miejsc! Dystrybutor tak zaszalał, że rozdał za dużo zaproszeń… Nie płakaliśmy jednak w sumie. Aż tak nam nie zależało na tym filmie. Poszliśmy sobie na spacer i na jakiegoś chińczyka. A w zamian za to nie-wejście dystrybutor przeprosił i obiecał wejściówki na coś innego.
Wcześniej pojawiła się plotka na temat Macieja i Roberta siedzących razem w Starbucks… Ale okazało się, że Maciej siedział jedna z kim innym. Robert był zresztą wtedy w pracy, jak się okazało. Ale to w sumie ciekawe, bo przywodzi na myśl ostatniego byłego Macieja. Czyli Wojtka. Tego, co mnie nigdy nie lubił i gdy się z nami bawił, to było okej a teraz uważa, że mamy „wywrócony do góry nogami system wartości”. Otóż ów Wojtek spotykał się potem z Gabem. Tak, tym samym, o którym krąży legendarna już historia jak zasrał całą łazienkę Gacka. Więc żeby było śmieszniej, to jakiś czas wcześniej z tymże Gabem spotkał się też… Pasyw! Tak, tak! Madox, ten od spodni oraz od chodzenia na smyczy na koncercie Sonique. Nie byłoby w tym niczego szokującego (może poza tym, że obaj znają historię ze sraniem a mimo wszystko…), gdyby nie to, że niedawno wyszło na jaw, że… Gab spotykał się z nimi jednocześnie! Ba, z jeszcze trzecim też to robił! Miał trzech facetów na raz i żaden nie wiedział o innych! No, co by nie mówić… szacunek za umiejętność i obrotność, bo moim zdaniem to wymaga naprawdę wielkich zdolności, żeby tak dać radę!

Ale wracając do mnie… Tego samego dnia wieczorem miałam rzeczywiście to pierwsze spotkanie na temat Parady Równości 2012. Prace powoli będą ruszać, więc powolutku i my się do tego przymierzamy. Na razie niewiele mogę powiedzieć, bo to kwestia porządkowania po ubiegłorocznym wydarzeniu i takie tam ale jesteśmy o krok od rozpoczęcia normalnych przygotowań. Spotkanie podsumowujące z policją i Biurem Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego m. st. Warszawy już było. A to ważne. Niemniej, wkrótce pewno kolejne i ja chcę iść i dowiedzieć się co się dzieje w sprawie petard, jakie były rzucane w trakcie manifestacji w nas. Na razie wiem, że policja mówi, że nie wie czy to nie Parada Równości rzucała. Spoko, rozumiem. Ale spodziewam się, że w takiej sytuacji podejmowane są działania mające na celu wyjaśnienie tego i wyciągnięcie konsekwencji. Bo wydaje mi się, że tak po prostu rzucać w ludzi petardami nie można. I że jednak ktoś to wyjaśnia. I nie ma znaczenia z której strony były rzucane (choć stałam obok i wiem, z której), to wyjaśnienie sprawy jest absolutnie konieczne.
No, ale to duperele. Teraz czeka nas prawdziwe piekło. Pamiętajmy, że już niedługo… Euro 2012. I w tym samym czasie mniej więcej odbyć się ma Parada Równości 2012. Nie będzie łatwo…

Ja przed wyjazdem do Paryża dzielnie się i Paulinę odprawiłam, zaczęłam się powoli pakować… Niespodzianką na sam koniec przed wylotem był „Coitus”. Nowy numer tegoż dotarł i mogłam radośnie go przejrzeć. Jest piękny. To znaczy chłopcy są piękni. Ale tak naprawdę, naprawdę. Nie żałuję wydanej kasy, a nie zdarza mi się to za często ;)
Udało mi się jeszcze z Adamem spotkać. Innym niż dotychczasowi. Adam jest tegorocznym maturzystą, którego kojarzę gdzieś-tam a przede wszystkim znam go dlatego, że jego ojciec jest… moim wykładowcą. Udało się nam umówić we W Biegu Cafe na pl. Zbawiciela. Podjechałam sobie rowerkiem (a jak!) i miło spędziłam z nim jakiś czas. Jest chłopcem nie tylko inteligentnym ale i dość ładnym. Może nie jest klasyczną pięknością, ale ma w sobie pewien element, który przyciąga.

W czwartek wieczorem Paulina dotarła do mnie. Kupiliśmy jeden bagaż rejestrowany na nas dwoje. Bo bez sensu brać dwa razy 32 kg na 5 czy 6 dni! Plus podręczny 2 razy 10 kg. Więc musieliśmy jeszcze w nocy dokonać przepakowania Pauliny w moją dużą walizkę. Udało się wszystko ładnie zrobić. Ustaliliśmy, że ja targam walizkę w drodze ode mnie z domu do paryskiego mieszkania a Paulina z powrotem. Mi wszystko jedno w sumie ;) Ale ważne, żeby to ustalić. Paulina niedawno miała problem z kartą i aktualnie pozostała bez takowej. Nie miała też za bardzo gotówki, więc przelała mi jakiś tysiąc zł na konto, żebyśmy w ogóle mogli kasę wypłacić. Plan był dobry. Musieliśmy tylko cały wyjazd pamiętać o notowaniu wydatków. Zjedliśmy wieczorem pizzę i położyliśmy się spać na jakieś 3 godzinki. Potem poranne szykowanie, transport na lotnisko i odlot.

***

Do Paryża dolecieliśmy bez problemów. A w zasadzie nie do Paryża tylko do Beauvais. Mówić, że Buw (tak mówię na Beauvais – zbieżność nazw z BUW nieprzypadkowa) jest koło Paryża, to jak powiedzieć, że Łódź jest koło Warszawy. No, niby jest, ale bez żartów.
Stały transport z Buwu na jeden z dużych punktów przesiadkowych w północno-zachodniej części Paryża okazał się jednak fajną możliwością. Ciekawe to trochę, bo tam jakiś monopol jest i chyba po prostu jest to jedyna-jedyna droga wydostania się stamtąd. Nic to jednak, nie narzekam.
Metrem sprawnie dostaliśmy się do naszej dzielnicy niedaleko Gare du Nord. Czyli dworca północnego, co by nie mówić. Okazało się, że mieszkanie znajduje się w dzielnicy, którą rasistowsko nazwaliśmy Ciapa-Dzielnią. Okazało się, że to miejsce zdominowane przez osoby pochodzenia hinduskiego. Oczywiście, jak zwykle w takich sytuacjach, zachowaliśmy się z Pauliną nieprzyzwoicie i rasistowskie, seksistowskie, homofobiczne żarty trzymały się nas przez calusieńki wyjazd. Mieszkanie jednak było bardzo fajne. Duże, z dwoma pokojami sporymi, niewielką kuchnią, toaletą i łazienką. Wstawiłam na fotoblo zdjęcia, oczywiście, więc można sobie wyobrazić mniej więcej. Poza tym: mieszkanie starej cioty. Mnóstwo bibelotów, drobnych przedmiotów, jakiś niemalże śmieci. Więc naprawdę okej. Przyszliśmy, klucz spod wycieraczki wzięliśmy i… spotkaliśmy w środku Marcusa, czyli czarnego pana sprzątającego, który właśnie kończył swoją pracę.

Nie zajęło nam za wiele czasu, żeby się ogarnąć. Chcieliśmy ruszyć. Przyświecały nam trzy idee:
1) nie ma „muszę”. Niczego nie musimy zobaczyć, niczego nie musimy odwiedzić. Nie ma przymusu robienia czegokolwiek. Jest lato, mamy wakacje (ja) lub urlop (Paulina), więc niczego nie musimy. Jedynymi pewnymi punktami na naszej mapie były – Le Queen dla mnie i Coll?ge de France dla Pauliny. I tylko tyle.
2) chodzimy. Ile się da, chodzimy. Choćbyśmy padali, to chodzimy. Po tym się poznaje miasto – jego duszę, atmosferę i specyfikę można odczuć tylko chodząc pomiędzy ludźmi na ulicach. Nie ma znaczenia gdzie, ważne żeby cały czas przebywać z nimi, obserwować ich, czuć jak żyją, jakie mają tempo. Jasne, wiadomo że czasem gdzieś metrem podjedziemy a akurat metro jest ważną częścią życia w Paryżu, więc oczywiste, że musimy je też poznać.
3) pasztet! Kiedyś po pijaku śmieliśmy się, że Polacy i Polki zawsze biorą ze sobą za granicę wódkę, kiełbasę i pasztet. Wódkę, wiadomo, wzięliśmy (2 litry), kiełbasy no nie… ale z pasztetem chcieliśmy zrobić sobie zdjęcia wszędzie, gdzie się da! I dlatego mały pasztet Profi był cały czas z nami! Wszędzie!

Paryż, rzeczywiście, jest wart mszy. Ludzie przeróżni, ale wszyscy mają w dupie znaki drogowe i światła. Jak mawiają – są to jedynie delikatne sugestie co do tego jak należy zachowywać się na drodze. Sporo, ma się rozumieć, ładnych chłopców. Ale to nie zaskoczenie. To akurat się spodziewałam zobaczyć. I zakochałabym się tam kilka razy, ale ponieważ ostatnio moje nastawienie do chłopców wróciło do normy a poza tym cały czas śmiałam się jak głupia z żartów Pauliny i swoich, to nie skupiałam się na nich aż tak bardzo.
W piątek wieczorem odwiedziliśmy Marais, czyli dzielnicę gejowską. Rzeczywiście, pedalstwa na ulicach dużo. Ale inaczej to jednak wygląda niż np. w Berlinie czy w Amsterdamie. Tam wszędzie pełno flag, oznak dumy gejowskiej i takich tam. A Paryż jest bardziej stonowany, spokojniejszy, mniej nachalny. I rzeczywiście, wieczorami cioty siedzą w tych restauracjach i barach a dopiero potem ruszają dupy do klubów. Których, co nie zaskakuje, nie za wiele w sumie. Wylądowaliśmy ostatecznie w Eagle. Zabawne, nieco kiczowate miejsce. Ale dobre Cosmopolitan robili, ładni barmani byli, coś się na parkiecie działo… Nie ma co narzekać.

W tych wszystkich zachodnich miastach ważne jest to, że jednak wejścia do klubów są płatne i nawet jak na ich standardy, wyjście do klubu jest dość drogą rzeczą, na którą młodych chłopców w moim typie nie za bardzo może być stać co tydzień. Więc nie dziwi to, że średnia wieku wyższa oraz że chętniej siedzą w barach niż w klubach.
Wróciliśmy do domu lekko zmęczeni ale zadowoleni.

W sobotę wstaliśmy o jakiejś przyzwoitej porze. Zjedliśmy śniadanie, delektując się pysznymi bagietami z piekarni dokładne naprzeciw naszego mieszkania i dodatkami. Ruszyliśmy znów bez szczególnego planu. Wiedzieliśmy, w którą stronę mniej więcej chcemy iść i tyle. Szliśmy, gdzie nas ponieśli ludzie. I jak tylko widzieliśmy starą budowlę, która może zasłużyć na uwiecznienie, robiliśmy sobie fotkę z pasztetem. Było dużo fanu z tym. Dotarliśmy pod centrum Pompidou, do jakiegoś parku (cudownie się tam leżało na ławce!), pochodziliśmy nad rzeką, wypiliśmy dobrą kawę… A wieczorem niespodzianka! Wpadli do nas Michał i Sebastian-Arek! Tak się bowiem złożyło, że akurat też byli w Paryżu. Cudownie było ich zobaczyć. Wpadli do nas z winem i tak sobie posiedzieliśmy, pogadaliśmy, poopowiadaliśmy… Strasznie miło.
Niestety, oni nie chcieli z nami do Queen się wybrać. Ich strata. My popiliśmy trochę wódeczki naszej i pojechaliśmy na Pola Elizejskie. Tam właśnie mieści się najsłynniejszy paryski klub. Wejście 20 ojro. Drynk 15 ojro. Ale to było do przewidzenia.

Klub jest spory. Jest ciekawie pomyślany, ma małą antresolę, dwa bary na dole. Sam parkiet jest dość okrągły, oświetla go 70 niezależnie działających świateł, trzy stroboskopy i osiem ekranów ledowych. Didżejka jest nieźle wyeksponowana ale nie przeszkadza ludziom, którzy nie zwracają na nią uwagi. Muzycznie było cudownie!!! Absolutnie cudownie! Dj grał pięknie, tłum ludzi szalał, światła doskonale zgrane z tym, co działo się na parkiecie. Już teraz rozumiem na czym polegać miało wzorowanie się Utopii na tym miejscu. Rozumiem.
Zabawne było obserwowanie Pauliny. Ona bowiem muzycznie jest jak najdalej od house’u czy podobnych. Słucha bardziej rocka, soft-rocka… Coś w tę stronę. Po wyjściu z Queen potrafiła jednak tylko powtarzać: „Ale jak ja się dobrze bawiłam! Aż nie wierzę, że ja się tak naprawdę, naprawdę dobrze bawiłam! Chcę tam jeszcze przyjść!” Tak było.
Ale ja to rozumiem. Miejsca takie jak to potrafią zaczarować, uwieść. I uwiodło ją, bez dwóch zdań. Powiedziałam jej: „I teraz wyobraź sobie, że jest takie jedno miejsce w Warszawie. Istnieje, ma się dobrze. I nagle znika. I to właśnie znaczy Nie Ma Utopii”. Zrozumiała.

Miłą niespodzianką weekendu była też wiadomość od Arka, który jednak postanowił dać spokój. Zaprzestał zakładania fałszywych kont na facebooku, wypisywania czegoś na mojej tablicy, wysyłania wiadomości do ludzi którzy mogą mnie znać (jak i do mnie). Stwierdził, że już nie chce.

Niedziela była jednym z najbardziej leniwych dni jakie miałam kiedykolwiek w życiu. Ale tak bardzo, bardzo pozytywnie. Spędziliśmy ją bowiem w zasadzie niemal całą na pikniku na Polach Marsowych. Idealnie było! Słoneczka może trochę za dużo, ale potem cień się nad nam zrobił ładny od drzew. Dołączyli do nas znów Michał i Sebastian-Arek. Były wina, były bagietki, dżemy, sery, owoce… Perfekcyjnie! Dawno, a nawet nie wiem czy kiedykolwiek w życiu wypoczęłam tak, jak tam! Było absolutnie bosko!
A żeby było śmieszniej, tak nas to wszystko zmęczyło, że w domu padliśmy. Kupiliśmy po drodze jakieś niewiadome jedzenie w naszej hinduskiej dzielnicy i padliśmy po zjedzeniu kolacji spać. Tak koło 22:00 :)

Zaskoczyło nas to, że właściciel mieszkania miał tuż obok biuro – czy tez jeden z pokojów przerobił na biuro i na kilka godzin dziennie zjawiał się w nim. Tego nie było w warunkach wynajmu i trochę nam to nie odpowiadało… No, ale cóż zrobić? Udawało się nam go unikać. Mi to może mniej przeszkadzało, ale Paulinie bardzo.

W poniedziałek: ślimaki! Zaplanowaliśmy je już jakiś czas temu. Poszliśmy pod Bazylikę św. Serca na poranny piknik śniadaniowy, który jednak nie był tak udany jak ten pod wieżą Eiffela. Zabił nas pan, który pojawił się kilkadziesiąt metrów od nas i zagrał na akordeonie „La Vie En Rose”. Nie mogło być bardziej kiczowato… Zjedliśmy i ruszyliśmy zwiedzać kolejne rejony Paryża. Mam takie wrażenie, że z 20 dzielnic tego miasta udało się nam zahaczyć jakieś 17. Czyli całkiem nieźle, jak na tak krótki pobyt. Oczywiście, wszędzie z pasztetem.
Ślimaki zjedliśmy, okazały się całkiem niezłe. Wieczór postanowiliśmy spędzić inaczej niż zwykle. Pooglądać coś, odpocząć od chodzenia. Włączyliśmy Queer As Folk i „Szkołę uwodzenia”. Paulina odpadła a ja jeszcze siedziałam i oglądałam. Do późnych godzin nocnych.

Wtorek był w zasadzie ostatnim naszym dniem. Nie mieliśmy już ciśnienia na cokolwiek. Co więcej, Paulina zaczęła się zastanawiać czy nie na za długo przyjechaliśmy do Paryża! Ja takiej tezy nie zaryzykuję, ale rzeczywiście zmęczenie powoli dawało się nam we znaki. Takie po prostu fizyczne zmęczenie.
Paulina była też mocno skacowana, więc rozumiem tym bardziej. Spakowaliśmy się, zrobiliśmy jakieś małe zakupy i ruszyliśmy do Marty. Moja znajoma bowiem, wraz z trójką swoich przyjaciół wynajmuje mieszkanie niedaleko miejsca naszego odjazdu nad ranem. Więc przenieśliśmy się do niej z rzeczami i je tam zostawiliśmy. Ona poszła do pracy jeszcze a my pod wieżę Eiffela znów. Chcieliśmy wieczorny piknik tam spędzić. Pogoda jednak była niepewna, więc nie było w pełni relaksacyjne jak poprzednio. Posiedzieliśmy jednak trochę, potem koło północy odebraliśmy Martę z pracy i razem z nią ruszyliśmy do niej do domu. Poznaliśmy dwójkę współlokatorów (jeden jest tymczasowo w Polsce). Pomęczyliśmy ich rozmową jakoś do trzeciej czy czwartej i się powoli zaczęliśmy zbierać. Na autobus do Buwu.

Potem poszło już jak z płatka. I owszem, tym razem ludzie klaskali po wylądowaniu.

Wyjazd zaliczam do bardzo udanych. Było dokładnie tak, jak czułam, że powinno być. Bez przymusu, bez biegania, bez „muszę zobaczyć wszystko”. Na luzie, spokojnie. Z dobrą pogodą, zaliczeniem Queen i wieloma ładnymi chłopcami dokoła. Paryż jest wart mszy.

***

W Warszawie wylądowaliśmy w środę koło 11.00. Ogarnięcie i odespanie minionej ponad doby zajęło mi trochę, ale ogarnęłam się do wieczora.

Wieczór jest tutaj ważną cezurą, bo okazuje się, że mi zawsze mało. Mateusz chyba napisał na facebooku, że szuka towarzystwa do imprezowania… I nie zaproponowałam mu oczywiście swojego, ale… narosła we mnie potrzeba, żeby jednak się wybrać na imprezę. Damian.be jak zawsze chętny. Więc poszliśmy do Glam.
Ludzi nawet trochę było. Może bez rewelacji, ale c’mon, jest środa! Dołączył do nas potem Adam ze swoją koleżanką Paulą. No i sobie popijaliśmy i się trochę w rytm bujaliśmy. Było naprawdę spoko. Nie żałuję, potrzebowałam tego po tym relaksie w Paryżu. Jakiegoś dziania :)
Oczywiście, wracając musieliśmy kebaba zahaczyć…

W czwartek ogarniałam rzeczywistość wirtualnie bardziej. Zaliczyłam zakupy w Carrefourze jedynie. Wracając zaszliśmy po multiwitaminkę dla mnie i pani przy okienku musiała odejść aż na chwilkę, żeby podejść do koleżanki obok i szepnąć jej, że mam paznokcie pomalowane… A w piątek poszłam do dermatologa. To już piąty dermatolog i siódmy lekarz w ogóle, który leczy moje choroby skórne. Poszłam potwierdzić, że nie mam świerzbu już na pewno (nie mam!!!) oraz dowiedzieć się, co mi się znów zrobiło na szyi. Uczulenie jakieś. Dostałam maść. Powinno najpóźniej za tydzień przejść. I wtedy będę chyba już zdrowa.
Pani w aptece: „Lubi pan malować paznokcie?” „No, w zasadzie lubię. Ale widzę, że pani za to nie lubi?” Cisza zawstydzenia. „Nie no… czasem lubię.” I oczywiście na rowerze byłam!

W czwartek wieczorem rozpaczliwa wiadomość na facebooku. Że Kuba, mój fan, jest w Warszawie i nie wie, co ma zrobić ze sobą, bo go ktoś wystawił, do kogo on przyjechał… No, ale pomyślałam szybko i udało mi się go z Tomeczkiem zgadać. I poszedł do klubu najpierw, gdzie miał go spotkać a potem nocował na Ordynackiej. Sprawa załatwiona.

W piątek spotkałam go na biforze u Tomeczka. Bifor to duże słowo… jak zwykle w wakacje towarzystwo nie dopisuje, bo się rozjeżdżają. No, posiedzieliśmy chwilkę i zaraz ruszać trzeba było. Do Galerii najpierw, żeby stamtąd Damiana.be zgarnąć. W klubie naprawdę niewiele się działo, więc szybko dupę w troki zbieraliśmy i mieliśmy iść. Ale oczywiście barman mnie zmęczył, bo ze 3 szoty w ciągu 30 minut wypiłam… Dlatego nalegałem, żebyśmy jednak przed dotarciem do Glam zjedli coś na mieście, bo będzie źle. Plan był dobry, ale nie pomógł mi aż tak bardzo. Sponiewierałam się tej nocy troszkę tak czy owak ;)
Nie było jednak aż tak źle! Poznałam Tomeczka z Hubertem i tam się jakieś emocje dzieją. Poskakałam też, wytańczyłam się i w ogóle. Było naprawdę dobrze. Sporo znajomych, dużo ładnych chłopców. I w ogóle ludzi sporo. Ale ponieważ wiedziałam, że Kuba będzie Tomeczkowi przeszkadzał tej nocy, to wzięłam go ze sobą i nocował u mnie.

Spałam baaaaardzo długo. Sama nie wiem czemu. W zasadzie może to i dobrze. Mam wakacje, mogę sobie na ten luksus pozwolić. Wstałam, zaczęłam ogarniać coś mieszkanie i wskazałam Kubie drogę do Tomeczka. Po jego wyjściu posprzątałam i szykowałam się, że wieczorem ktoś wpadnie do mnie. Rzeczywiście, wpadli. Jednak z racji wakacji muszę przełożyć zaplanowane pierwotnie na tę noc chrzciny roweru. Za mało ludzi, nie ma dzieci sypiących płatki róż i kwiaty… nie, nie, tak nie chcę.
Wpadł Tomeczek ze swoim znajomym Kubą z Łodzi, wpadł Adam Ł z Wojtkiem… było kameralnie ale sympatycznie. Posiedzieliśmy i… wszystko byłoby okej, gdyby nie… policja!
Byłam w lekkim szoku, bo muzyka wyjątkowo cicho, nas mało, nic się nie dzieje…
– Poproszę z właścicielem mieszkania.
– Nie ma, jestem ja. Opiekuję się mieszkaniem.
– Poproszę dowód, umowę najmu i telefon do właścicieli.
– [Daję dowód] To nie jest mieszkanie wynajmowane, opiekuję się nim. Telefonu do właścicieli nie mam.
Zaczyna się dyskusja czy przyjmę mandat 200 zł. No, wiadomo, że nie. To że będę musiała wyjść z domu i oni mieszkanie zaplombują, bo nie wiedzą czy nie jestem na przykład włamywaczem. No dobra, możemy wyjść (i tak za jakieś 15 min mieliśmy się zbierać…).
– Ile osób jest w środku?
– Ja, mój chłopak i trójka znajomych. [Zawsze mówię, że chłopak, żeby w razie czego o homofobię ich oskarżyć]
– Czy mogę zobaczyć kto jest w środku?
– Ale zaraz, na jakiej podstawie?
– Na podstawie art. 17 ustawy o policji.
– Czy mogą panowie zaczekać, sprawdzę sobie o czym mówi ten artykuł?
I tu się panowie wkurzyli. Potem sprawdziłam dlaczego. Art. 17 ustawy mówi o możliwości użycia broni palnej. Więc pierdolnęli jakikolwiek numer, nie spodziewali się, że tak zareaguję. Więc mówią, że tutaj grała muzyka. Mówię, że cały czas gra. Przytyka ucho do drzwi. Pewno jakieś dźwięki usłyszał. Przytyka u sąsiada. Sprawdza. A u nas naprawdę muzyka nie grała.
Czy przyjmę mandat.
– Jeśli tak będzie panom łatwiej, mogę przyjąć, jest mi bez różnicy.
Pewno spodziewali się, że będę prosić, żeby nie wystawiali czy coś, bo powiedzieli tylko, że nie chcą tu więcej przyjeżdżać. I mandatu nie dali. Gdy już poszliśmy do klubu, Michał został w domu i mówił, że w mieszkaniu obok była niezła impreza. Czyli, że to u sąsiada-dresa biba. Szkoda, że Michał nie zadzwonił na policję. Żeby potem nie było znów na nas. Nic to, napiszę skargę jutro na niego do administracji. Żeby były dowody, że sąsiedzi mogą jednak się mylić oskarżając nas o wszelkie możliwe imprezy odbywające się w tym bloku.

A już 20 sierpnia będzie duża… więc muszę być gotowa :)

Co do drogi do klubu… pan taxi tak zapierdalał, że mu licznik odpadł po drodze! I mówi, że przed chwilą pod ten sam adres (Żurawia 22) wiózł 5 lesbijek! (To było auto na 5 pasażerów) Ale mówi to tak, że raczej wyraża lekkie oburzenie tym czy też szok. Więc mówię: „to teraz wiezie pan 4 pedałów i jednego transa, więc jakoś się wyrówna”.
Impreza w Glam była okej. Nie sponiewierałam się. Muzycznie było średnio a i ludzi jakoś mniej niż w piątek. Niemniej, jak zawsze, znalazłam ładnych chłopców. Po pierwsze Nikodema, którego ponoć już poznawałam kiedyś, ale… tego nie pamiętam :( Nie lubię takich sytuacji. I nie do końca wierzę. Ja ładnych chłopców pamiętam zawsze!
No, ale wydarzeniem nocy dla mnie i tak był Michał. To tak bardzo szczupły chłopiec z męskimi rysami twarzy, który jak się okazało studiuje w ISNS. Większym szokiem jednak było to, że on nie jest hetero. Bo zawsze siedzi taki otoczony dziewczynami, osamotniony, ale zadowolony z tego, co się dzieje. I sprawia heterowrażenie. Ale jednak nie. Wdaliśmy w bardzo długą dyskusję. O wielu, wielu rzeczach. Aż jego koleżanka Magdalena zdążyła ze trzy razy chyba na parkiecie poszaleć i wrócić zapytać czy Michał nadal żyje. A dla mnie rozmowa była absolutnie przemiła. I zaprosiłam go na swoje zajęcia w tym roku akademickim ;)

Wróciłam o przyzwoitej porze. Poszłam spać. A w niedzielę, jak to w niedzielę – przed dietą – była pizza, było oglądanie „Domu chłopców” (nie widziałam wcześniej) i bardzo spokojna atmosfera. Powoli szykuję się do jutrzejszego wystąpienia w „Pytaniu na śniadanie” oraz do… diety! O tak, tak! Przytyłam ostatnio i też przez jakieś dwa miesiące będę intensywnie, niebiałkowo się odchudzać. Biorę przykład z Michała, który je jako tako i chudnie. Plus będę biegać, jeździć na rowerze (już sprawdziłam ścieżki rowerowe dokoła!) i ćwiczyć brzuch. Mam nadzieję, że na początku października będzie wyraźna różnica. Musi być, kurwa!
A już w czwartek jadę do Sopotu, potem do Władysławowa. I powoli będę kończyć wakacje.

Wypowiedz się! Skomentuj!