To nie jest tak, że pisanie blo jest jakimś ciężarem, kłopotem. Prawdę mówiąc, ja już czasem myślę blogiem. Nie tylko piszę siebie na nim, ale myślę nim. Jest dla mnie już czymś tak oczywistym, czymś „zawsze” obecnym, że nie potrafię inaczej. I nawet jak myślę sobie – a nie zdarza mi się to często – „o, napiszę o tym na blo!” to od razu układam sobie w głowie konkretne zdania. Problemem jest czas. Ostatnio on jest jedynym moim problemem. Ale też i wiem, że to niedługo. Już tylko do 12 czerwca, potem tempo spada znacząco. A w lipcu może uda mi się w ogóle odpocząć chwilę?

No dobra, ale słowo się rzekło. Blo ma 8 lat. Kiedy zaczynałem go pisać, znałem kilka blogów, które prowadzili moi e-znajomi i nieznajomi. I w zasadzie nie wiedziałem, że blog może tyle czasu istnieć. Wydawało mi się czymś niesamowitym, gdy widziałem, jak ludzie prowadzą bloga przez rok lub dłużej. Było to wręcz szokujące. Ilość czasu, jaką trzeba poświęcić na pisanie jest naprawdę duża. Ja już to kiedyś pisałam ale skoro rocznie piszę około 500 tys. znaków (a tak jakoś wychodzi) to można to przeliczyć na 8 prac licencjackich (takich standardowych po 33-35 stron). To oznacza, że średnio co 1,5 miesiąca wypisuję siebie w jednej pracy licencjackiej. Mogłoby się wydawać, że wcale nie tak wiele, ale… pamiętajmy, że ja naprawdę też mam pracę dyplomową do napisania. A nawet dwie. Doktorat i magisterkę. Że nie wspomnę o innych rzeczach, które piszę. Ale do rzeczy, bo znów odpływam z tematem… Chodzi mi o to, że ja chcę pisać blo. Czasem brak mi czasu czy energii w danym momencie, ale nie wyobrażam sobie życia bez niego.

A nie było łatwo. Teraz już pewno wszystkich tych sytuacji nie pamiętam (po to mam blo – on pamięta za mnie) ale było kilka takich rzeczy, które przez to, że się na blo znalazły, utrudniły mi życie. Ot, choćby moja rodzina, która cały czas zastrzega, że na blo nie chce być obecna. I spoko, wiele osób to podkreśla. Ale dopóki ktoś lub coś jest częścią mojego życia, to się tutaj znajdować będzie. Pamiętam, że z Marcinkiem mieliśmy na ten temat kilka mocnych rozmów. Moja argumentacja jest zawsze taka sama: tak, to jest trudny i bezwzględny warunek a jeśli ktoś naprawdę nie chce być na tym blo, to niech znika z mojego życia. Bo albo się mnie akceptuje taką, jaką jestem – razem z blo, jako częścią mojego życia, częścią mnie – albo się mnie nie akceptuje. A jak się nie akceptuje (samo w sobie to jest okej przecież – nie musimy lubić wszystkich na świecie) to nie można raczej być ze mną znajomym, co nie? Dość jasne. Czasem jednak trzeba to powtarzać.

Po co mam blo? Wiele jest sposobów prowadzenia pamiętników sieciowych. Niektórzy robią ze swoich specyficzne „serwisy informacyjne” albo „serwisy komentatorskie” i starają się ogarniać rzeczywistość – pisać o niej i komentować ją po swojemu. W ten sposób się realizują. Mój blo jest bardziej osobisty. Nie będę pisać tutaj o wizycie Obamy w Polsce, bo po pierwsze mało mnie obchodzi wizyta jakiegokolwiek polityka gdziekolwiek w świecie postpolitycznym a po drugie – nikogo nie obchodzi moje zdanie na ten temat. A jak kogoś obchodzi, mogę odpowiedzieć indywidualnie. Prawda jest taka, że nasza pamięć jest egocentryczna i takie też są nasze pamiętniki. Skupiamy się na sobie. I okej, to jest nasza historia, nasza narracja. Tak samo jest z moim blo. Mówiłam już też kiedyś, że on ma dla mnie ważną funkcję terapeutyczną – konteneruje moje życie. W sensie dosłownym – bo mieści wszystko to, co normalnie musiałabym w pamięci mieć oraz w sensie psychoanalitycznym – pozwala mi ogarnąć rzeczywistość, zamknąć ją w refleksyjne ramy i odstawić, by móc iść dalej w przyszłość.
Nie czytam za wiele blogów. Teraz, jako rzecznik Parady Równości 2011, kilka niemalże z obowiązku. Ale poza tym raczej nie. Wydaje mi się zresztą, że blogowanie w Polsce trochę podupada. Zwłaszcza takie blogowanie jak moje – pisanie o sobie. Jasne, ludzie prowadzą szafiarskie, kulinarne i tym podobne, ale coraz mniej jest takich, gdzie po prostu można poznać drugą osobę. Teraz jest Facebook.
Jednak ja wiem, że Facebook przeminie. Tak jak grono.net, tak jak n-k.pl, tak jak myspace.com i inne. Przeminie a blo zostanie dla mnie :) Nie ukrywam zresztą, że czasem myślałam o tym, żeby uciec z blog.pl ze swoim blo i się uniezależnić – jakiś mały serwer wykupić, domenę i jechać już „na swoim”. W zasadzie nie wiem czemu mi się to nie udało jeszcze. Chyba z sentymentu.
Tak jak w mijającym roku istnienia proponowano mi przeniesienie się na blog.onet.pl (choć blog.pl też należy do onetu!) i kuszono mnie tym, że będę promowana na ich głównej. No, mogłabym, ale po co? Argument: „będziesz mieć więcej komentarzy!” No, fajnie, fajnie… Ale po co mi hejterskie komentarze od ludzi, którzy nic dla mnie nie znaczą. Przyrzekam, że stokroć jeśli nie tysiąckroć więcej dla mnie warta jest jedna osoba, która mi na żywo coś powie a propos blo. Naprawdę. Tym bardziej, że – muszę to przyznać – dość często zdarza się, że coś takiego ma miejsce. „Bardzo szanuję cię za to, co piszesz na blogu”. „Lubię czytać twojego bloga w poniedziałek rano w pracy.” „Fajnie się czyta twój blog”. Naprawdę ludzie mi to mówią. To strasznie, strasznie miłe :)

No dobra, ale urodziny urodzinami, a ja muszę napisać blo! :)

Zacząć muszę od najdłuższej chyba mojej podróży pociągiem. Z Władysławowa do Krakowa. Jasne, nie ma bezpośrednio, w Gdyni się przesiadałam. Niemniej, wyjechałem z Władka w sobotę rano. Cały dzień spędziłem w pociągu. Ale tak cały-cały. Wyjechałem po 7.00, na miejscu byłem po 19.00. Ale podróż – mimo dziwnych współpasażerów w przedziale (owszem, podejmowali próby zagadywania – była ich trójka i byli chyba rodziną, masakra – dobrze, że w Warszawie ktoś dosiadł się i zajął ich sobą), słuchałam muzyki i pospałam. Sen. To było to, czego mi naprawdę było trzeba. Ostatnie tygodnie mnie wykończyły nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. I dlatego sen był dla mnie zbawieniem.
Podróż minęła spokojne, w Krakowie odebrał mnie Grześ z dworca. Był superuprzejmy i nawet walizkę ode mnie wziął i ją po schodach wnosił! Oj ten Grześ :) Natomiast czekała mnie też niemiła niespodzianka. Zajrzałam po wyjściu z pociągu na jeden z telefonów, które miałam w torbie i na które przez całą drogę nie patrzyłam (no, dobra – jeden był w kieszeni i na ten patrzyłam akurat) a tam SMS od Roberta. Bo był na Marszu Równości w Krakowie i… został pobity. Nie wiem dokładnie co się stało. Zadzwoniłam, był w szpitalu, ale wszystko okej. Powiedział, że nie muszę go odwiedzać i że czeka go składanie zeznań i w ogóle… Dziwne to, że jedyną osobą, którą oficjalnie pobito w Krakowie był gość z Warszawy :) No, ale najważniejsze, że nic mu się nie stało i nie były to poważnie obrażenia. Przejęłam się.
Napisał mi też w SMSie, że „chyba” wrócił do byłego. Rozumiecie? Pobili mnie i wróciłem do byłego. Chyba. No więc chyba słusznie odczytałam wiadomość i od tego dnia w zasadzie nie odzywam się do niego jakoś specjalnie. W aluzjach jestem mistrzem.

Sobotni wieczór zapowiadał się nie-wiadomo-jak. Dołączyła do nas u Grzesia jego siostra. Chcieliśmy gdzieś wyjść, więc na czwórkę udaliśmy się do Szymona. Nie wiedziałem, że mieszka z Krzysztofem, którego kiedyś e-znałam (prowadził wówczas bloga, tak a propos). Na dokładkę był jeszcze jeden ich… znajomy? współlokator? Nawet nie wiem. Generalnie byli lekko pijani. Grześ próbował też, ale jeszcze nie był. Ja trzeźwa, siostra Grzesia jako kierowca – też. Atmosfera była średnia, muzyka słaba… Więc i czwórka wyszła taka, że zaraz wyszliśmy. I pojechaliśmy do New Seven. To miejsce, które powstało w miejsce LaF. LaF był zawsze bardzo lesbijskim miejscem a New Seven ma ponoć być bardziej gejowska. Że się bardziej opłaca.
No więc się zbliżamy a pan mówi, że nie wejdziemy, bo ja nie wejdę. To mnie trochę rozbawiło nawet. Nie zwykłam była dyskutować na ten temat z selekcją, bo wiem, że to bez sensu. I chciałam już iść, gdy jeden z gospodarzy biforowych postanowił, że on to załatwi. Poszedł na dół i wrócił po jakimś czasie twierdząc, że mogę wejść. Ostatecznie wcale nie. Czaicie ten motyw, co nie? :) Tej samej nocy nazwana zostanę jeszcze w innym miejscu Legendą Warszawskiego Clubbingu a tutaj okazuje się, że nie mogę wejść. Chłopcy dopytują dlaczego. Odpowiedź: „Bo jedna gwiazda już na dole jest”. Kiepsko, że nie chcą mieć więcej gwiazd (jeśli mnie za takową uznają). Pośmiałam się i poszliśmy sobie do Coconu. Spoko, skoro New Seven nie chce moich pieniędzy, to nie. I odradzam od razu Wam wszystkim. Kiepski to lokal, który nie chce mieć dużo gwiazd i atrakcji. Znaczy, że tak naprawdę ma klientów w dupie. Więc New Seven mówimy zdecydowane nie!

W Coconie miło. Widać, że to miejsce mało stransowane. Zbudzałam pewne zainteresowanie, że się tak eufemistycznie wyrażę. Dla mnie miłym było poznanie ostatecznie Janusza, właściciela klubu. Tyle słyszałam, wymienialiśmy nawet maile (w sprawie Parady Równości 2011) i nareszcie nadszedł moment poznania. Miły to człowiek, przyznaję. Z dobrym gustem co do chłopców. Bo Michasia nie było tej nocy, ale za to dwóch innych nowych chłopców zatrudnił. I właśnie przedstawiając mnie jednemu z nich (Wiktorowi), nazwał mnie tą Legendą Warszawskiego Clubbingu. Pomijając fakt, że to określenie zdecydowanie na wyrost jak na mnie, to oburzyłam się lekko, bo zabrzmiało to staro! :) Legenda = dużo lat. A że Wiktor ledwo pełnoletni, to wiadomo, że nie chcę żeby mnie postarzać przy nim! Niemniej, było miło. Drugi nowy barman to Łukaszek. Słodki bardzo, taki nieogarnięty. Daję mu miesiąc. Po tym czasie zorientuje się jaką przewagę daje mu jego wygląd i zacznie z tego korzystać. Wiktor zresztą też. Taka kolej rzeczy.
Bawiłam się dobrze, przyznaję. Muzycznie było jako-tako, ale ciekawie. Ludzi średnio. Miałem nadzieję, że po Marszu Równości będzie ich w chuj, ale okazało się, że nie. Że to tylko w Warszawie po Paradzie Równości kluby LGBTQ pękają w szwach. Tutaj nie. Było standardowo-średnio. Miłe dla mnie było korzystanie z toalety dla obsługi (brak kolejek!). Poskakałam, nie powiem. Chociaż bywało krępujące to gapienie się. No, ale to Kraków. Oni mnie jeszcze nie znają. I tak wypadłam dość nie-szokująco, bo peruki nie miałam. Zapomniałem ją wziąć z domu jadąc do Władysławowa.

Niedziela była strasznie miłym dniem, bowiem spędziliśmy go dodatkowo w towarzystwie Michasia. Tak, tego Michasia. To dość w sumie niesamowite. Jak widzę ładnego chłopca, zawsze powtarzam sobie: poznasz go prędzej czy później. Okazuje się to zawsze być prawdą. W przypadku Michasia, który jest absolutnie zabójczo piękny, też. Co zabawne, jak wszystko dobrze pójdzie, to będzie pracował dla Marcinka we Władysławowie. A co więcej, jeśli Michał – mój obecny współlokator – zdecyduje się opuścić Warszawę (ergo opuścić nasze mieszkanie), to może Michaś tutaj zamieszka? To byłoby zabawne.
Z Michasiem pochodziliśmy, kawę wypiliśmy, obiad zjedliśmy… to było naprawdę bardzo, bardzo miłe. Mimo jego lekkiej nieobecności (spotkanie z miłością z dzieciństwa), było to wszystko fajne i strasznie się cieszę, że tak ten dzień minął. Niemiłym zakończeniem była tylko podróż do Warszawy. Pociąg bowiem, z powodu burz, razem z kilkoma innymi, utknął gdzieś w polu, gdzie staliśmy 1,5 godziny. Eh, szkoda gadać.

W poniedziałek – znów szał. Wróciłam i wszyscy się rzucili na mnie… Wiadomo, gazyliard spraw naraz. A jeszcze dodatkowo musiałam zjawić się na seminarium magisterskim… Żeby opowiedzieć o planie swojej pracy mgr. No więc na szybko przed wyjściem go napisałam, opowiedziałam i… wszystko wyszło dobrze! Za mało co prawda spisałam, bo wypadało więcej z „mówionej” części na papier przelać, ale to już formalność. Generalnie cały projekt, pomysł i proponowany sposób realizacji się spodobał. Więc jestem szczęśliwa, że chociaż to idzie bez problemów. Bo same studia… no cóż, nie będę ściemniać, nie jest różowo. Więc będzie ostra walka we wrześniu. W czerwcu nie wybieram się na żaden egzamin. A i semestr zimowy jeszcze mnie czeka do zaliczenia.

We wtorek wybrałam się do Płońska. Nie, nie dla rozrywki przecież. Jest ten projekt w ramach którego doktoranci i doktorantki Instytutu Socjologii UW jeżdżą po szkołach i powiadają licealistom i licealistkom jak to jest z tą socjologią, czym ona jest i dlaczego warto ją studiować. Więc mnie zaprosił Płońsk. Dziwne, bo w sumie większość szkoleń odbywa się w Warszawie. Ale jak zaprosili, to się wybrałam.
Okazało się, że wszystko poszło dobrze. W sensie, że dwa warsztaty zrobiłam. I za pierwszym razem wybornie, za drugim – okej. Ale jacy śmieszni chłopcy byli! :) Tym bardziej, że to liceum profilowane i była jakaś klasa policyjna czy inna wojskowa… Więc sami rozumiecie ;) Zabawnie, fajnie, ale spędziłam tam w zasadzie cały dzień. A terminy gonią!
Wieczorem posiedzenie Parlamentu Studentów UW. Ważne, bo chcieli zmienić Regulamin Samorządu Studentów UW. I zmienili. Mam do niego pewne uwagi, dość duże momentami, ale to już kwestie ideologiczne w zasadzie. Bo z prawniczego punktu widzenia wydaje się, że wszystko jest okej. I pewno wejdzie w życie w październiku. Nie wiem czy twórcy zdają sobie do końca sprawę z tego, co tam tworzą… ale jednak trochę się wydarzy rzeczy, trochę się pozmienia. I pewno będzie zamieszanie. Co w zasadzie mnie cieszy nawet, bo wiadomo, że lubię skandal i zamieszanie ;)

A co do studiowania, zarejestrowałam się w rekrutacji na studia. Tak, kolejne. To ostatni rok, gdy można kolejny kierunek za friko robić, więc nie mogę sobie odpuścić. Nie mam jeszcze planu konkretnego jak sobie poradzę, jeśli się dostanę. Jak to się stanie, będę nad tym myśleć. Na razie skupiam się na czym innym. A zarejestrowałam się jako kandydatka na studia kulturoznawcze, amerykanistykę ale na I i na II stopień. Zobaczymy. Myślę, że na I to się dostanę bez problemu, ale chyba wolałabym II – tutaj jest ten nieszczęsny test wiedzy ogólnej o USA, którego już raz nie udało mi się przejść rok temu… więc zobaczymy :) Niemniej, podejrzewam, że to nie koniec mojej kariery edukacyjnej ;) Ja po prostu kocham UW i kocham studiowanie. Rzekłam.

W środę wybrałam się znów do dermatologa… Bo moje problemy ze świerzbem nie skończyły się ot tak. Co to, to nie. Jednak nie jest łatwo. Bo podrażnienia i świąd mogą jeszcze trwać nawet… kilka miesięcy. Na szczęście dziś już wiem, że u mnie tyle nie potrwają. Ale żeby tak się stało, musiałam jeszcze cztery dni chodzić wysmarowana Novoscabinem. Udało się, jestem wyleczona. I nie życzę nikomu tego ;)
Moja przygoda dermatologiczna trwała w sumie chyba ponad 5 miesięcy. Prawie pół roku męczarni. Masakra. Uwierzcie, że jak teraz mnie coś swędzi, to mam przerażenie w oczach, że to się może powtórzyć.

W czwartek jechałam do Poznania po południu. Razem z Martą Konarzewską na spotkanie w ramach klubu Krytyki Politycznej. Piotra Pacewicz miał jechać z nami, ale ostatecznie mu wyskoczyło coś i same byłyśmy. Lubię Martę, bo jest radykalna momentami. I wie, co to queer. I wie, dlaczego nie queerowanie jest groźne. Samo spotkanie okazało się udane! Było fajnie, ludzi trochę przyszło. Poopowiadaliśmy o sobie, o książce, o queerze, o Paradzie… no, o wszystkim, o czym trzeba było. Ja jestem zadowolona. Mam nadzieję, że Marta i organizatorzy też.
Wróciłam tego samego dnia, nie chciałam zostawać tam dłużej. Praca, praca, praca…

Weekend był udany. Najpierw czwórka u Gacka. Dawno się nie widzieliśmy, więc miło było znów u niego poszaleć chwilkę. Ludzi nie za wiele, ale towarzystwo miłe. Część ludzi potem do Hunters poszła. Ja nie. Z Mocarem i Damianem.be wybraliśmy się do klubu Absynth. Czyli tam koło Utopii dawnej. I oni rzeczywiście na miejscu podają absynt a ci dwaj rzeczywiście go pili! Nie działo się tam jednak w sumie nic, więc się dość szybko zebraliśmy w sobie i przeszliśmy się do Glamu.
A tam już lepiej. Muzycznie całkiem przyzwoicie! I dużo ładnych chłopców. I właśnie tego wieczoru naszło mnie, że dużo ładnych chłopców robi dużo głupich rzeczy. Jedną z takich głupich rzeczy, jaką zrobił ładny chłopiec – Bartek – było całowanie się z Mocarem. I to na oczach wszystkich. Dość obrzydliwe. Tym bardziej, że wszyscy byli Mocara traktują sformułowanie „ale Ty byłeś z Mocarem” raczej jako obelgę i powód do wstydu ;) Nawet jeśli robią to pół żartem, pół serio, to jednak. Mnie ta cała sytuacja trochę jednak zabolała. Wiem, to może trochę irracjonalne, ale nie poradzę na to nic. Mnie po prostu boli jak widzę takie rzeczy. To jak niszczenie dzieła sztuki. Wyobraźcie sobie, że Wasz najukochańszy obraz, najlepsza rzeźba, najwspanialszy pomnik, są niszczone na Waszych oczach przez barbarzyńcę, który nie tylko robi to z radością i uśmiechem, ale nie zdaje sobie dodatkowo sprawy z ogromu strat jakie wyrządza. Eh, szkoda gadać.

W sobotę świętowaliśmy 8 Lat Blo! Tak jest! Osiem lat duzyformat.blog.pl! Niech żyje nam!
Impreza chyba się udała. Tort, jak zwykle średni (nie ja robiłam! kupny!), ale goście dopisali. Najbardziej rozbroił mnie prezent od Pawła – wino i od Damiana.be – Ballantines. No fajnie, tylko że ja mam miesiąc bez alkoholu. Sprytni są! ;) Impreza urodzinowa miała tytuł „Niech Cię Nie Świerzbi”, stąd też rozdawałam ulotki o chorobach wenerycznych. I, oczywiście, była policja.
Panowie miło porozmawiali, uciszyli i wszystko byłoby okej, gdyby nie to, że w odpowiedzi na stwierdzenie „No, to będzie pan miał problem, żeby ich uciszyć” (w domyśle: bo jest tam aż kilkanaście osób) ja mówiłam: „Nie, nie, nie będzie żadnego problemu. Będą już cicho!” i dokładnie w tym momencie najebany Gacek zaczął wydzierać mordę piszcząc na całego i drąc pizdę jak głupi. Myślałam, że go zabiję, naprawdę. Nie, mandatu nie było. Nadal pozostaję sobą bez jakiegokolwiek mandatu ever! :)
Niemniej, gościom dziękuję za to, że przybyli i że podwójną czwórkę (czyli ósemkę) zrobili na maksa!

Kolejny tydzień oznaczał totalny zapierdol. Ale tak naprawdę-naprawdę. Poświęcałam na telefony, maile, spotkania związane z konferencją, Tygodniem Równości i Paradą Równości po 12 godzin dziennie. Bez przerwy przy komputerze i pod trzema telefonami. A te bez przerwy dzwoniły. I to było naprawdę szaleństwo. Bo oczywiście okazało się, że coś się musi wysypać, ktoś się musi obrazić, coś się musi nie udać. Zaskoczyło mnie… chociaż może i nie… ale powiedzmy, że zaskoczyło, że część organizacji zajmujących się sprawami osób niepełnosprawnych nie chciało włączyć się w Tydzień Równości, „bo tam pedały są”. W sensie, że nie podobało się im łączenie „ich sprawy” ze sprawą walki LGBTQ. Ciekawie w sumie. Część oficjalnie, część nieoficjalnie, ale mówiły, że nie chcą być podczas takiego czegoś obecni i kojarzeni.
Szału nie ułatwiała pogoda. Bo gorąco było… Ciężko byłoby mi nawet spisać wszystkie rzeczy, które w ciągu tych dwóch tygodni: od 30 maja do 12 czerwca się działy. Naprawdę, to był istny kocioł. A wiecie, że ja tempo generalnie mam niezłe i przywykłam do zapierdolu. Nie rusza on mnie zazwyczaj, nie przeszkadza. A tym razem naprawdę było ciężko! Michał narzekał cały czas, żebym przestała gadać przez telefon. Nie wychodziłam z domu, chyba że na spotkania Queer UW albo spotkania Komitetu Organizacyjnego Parady Równości…

Potem jednak nadszedł wielki finał. Czyli weekend paradowy.
Imprezowanie zaczęło się w czwartek. Bo Pola miała urodziny (ej, a wiecie, że nie wiem które?!) i chciała je zrobić w Melinie. No, czemu nie. Po to jest Melina. Więc sprosiła gości a ja namówiłam ją, żeby każdy gość przyniósł kwiatek doniczkowy. To na rzecz naszego korytarza. Bo sąsiadki twierdzą, że moi goście kradli kwiatki z niego. Więc postanowiłam zakwiecić im cały korytarz. I stąd pomysł na obowiązkowy prezent w doniczce. Przynieśli, a korytarz zakwiecił się pięknie :) Niech teraz patrzą sąsiadki z zazdrością na moje kwiaty i to, jak usychają. Chcę tego :)
A sama impreza… Dziwnie wyszła. Alkoholu sporo i widać było, że część się trochę ululała :) Pola mnie zaskoczyła tym, ile wódki przyniosła… Nie spodziewałam się, że aż tak chce gości obłaskawić. Poszło jednak dobrze. Policji nie było. Sąsiedzi nie wzburzeni najwyraźniej. I dobrze!
Potem zaczął się piątek i – żeby było zabawniej – dla mnie to bardzo pracowity dzień. Chyba na dzień przed Paradą Równości nie może to dziwić? Pomijam fakt, że rano (koło 10.00) musiałam z dworca odebrać Szesnastolatka. Czyli ubiegłorocznego Piętnastolatka, który znów chciał u mnie nocować przy okazji Parady. Odebrałam go, zaliczyłam z nim wywiad dla Krytyki Politycznej, wizytę w Punkcie Informacyjnym Parady Równości oraz wypożyczalnię strojów. Bo Paweł jednak nie dał rady i musiałam sobie sama zapewnić ubranie. Mam zniżkę, ale i tak wydałam w chuj!
A wieczorem: Tydzień Równości na Ursynowie – finał. Poszło dobrze, choć frekwencja niepozytywnie zaskoczyła. Dziwne to, bo to był akurat dzień, kiedy najmniej się obawiałam o ilość ludzi siedzących na widowni. A okazuje się, że moje przekonanie, że nie będzie źle okazało się niesłuszne. Jasne, ludzi trochę było, ale mniej niż na innych spotkaniach. Dziwny jest ten świat.
Prosto stamtąd – na spotkanie Komitetu Organizacyjnego Parady Równości 2011. Poznałam wolontariuszy i wolontariuszki oraz omówiliśmy jakieś ostatnie szczegóły. Wróciłam do domu szybko, bo impreza przecież! A bifor u mnie. Ludzie się niezbyt tłumnie zeszli, bo część z nich przed Paradą nie chciała się przemęczać. Rozumiem, że są słabi, ale trudno. My na pełnej kurwie. Zabrałam ich potem do Capitolu na „So, Happy In Paris?”. I zabawa dobra była. Mój plan się udał – żeby nie zajmować się Szesnastolatkiem, zaprosiłam Tristana. I rzeczywiście, miłość była, emocja, całowanie… Dobrze, dobrze, ja miałam z głowy ;) Muszę przyznać, że Canitrot dał radę. Grał bardzo ładnie. Bardzo mocno, choć wydaje mi się, że jeden czy dwa razy byłam na jego lepszym koncercie. Niemniej, nic do zarzucenia! Było super!
W Capitolu wytrzymaliśmy jakiś czas a potem musieliśmy się wynieść dalej – do Glam. Jednak heterotowarzystwo w Capitolu, mimo naszej otwartości, nie jest dla nas właściwe. Trochę nas męczyli po prostu. Poza tym… ileż można znosić oglądanie się za mną. Wiem, że jestem transem, ale czy pierwszy raz widzą źle przebranego za kobietę faceta?! Nuda.
W Glam też na pełnej kurwie. Bawiliśmy się jakoś do 5 czy 6, już nie pamiętam. To był zresztą mój ostatni weekend bez alkoholu w ramach miesiąca bez alkoholu. Więc bawiłam się dobrze, kontrolując sytuację dokoła. Poznaliśmy, jak zawsze, jakiegoś ładnego chłopca. Ale on się wystraszył nas, jak zwykle. Szkoda, szkoda. Szesnastolatek i Filip spali u mnie ale ja zdrzemnęłam się tylko na godzinkę. Potem musiałam się zbierać do Polsat News, które chciało mnie rano gościć. I gościło. Dałam radę!

Z Polsatu wróciłam koło 9.30. I trzeba było się powoli zbierać. Bo o 11.00 Komitet Honorowy się zbierał na obiedzie w Akademii. Po drodze jeszcze rozmowa z Radiem Zet. W ten sposób chcieliśmy ich nie tylko zebrać i im podziękować, ale dodatkowo nakarmić ich przed całą Paradą Równości – żeby wytrzymali i nie uciekali szybko potem przez głód :) Nie wszyscy się zebrali, ale to mieliśmy już wcześniej potwierdzone. Że nie wszyscy dadzą radę przed Paradą Równości a niektórzy w ogóle na nią nie przybędą (ja najbardziej tęskniłam za Joanną Senyszyn!). Po jedzeniu ogarnęłam ich i wysłałam taksówkami pod Sejm. Tam już się zaczynało dziać. Ludzie się zbierali powoli. Nie dziwcie się potem, że Parada Równości rusza z opóźnieniem! Nic na to nie poradzę, skoro o 13.00 pod Sejmem było może 1,5 tys. ludzi. No, może przesadzam, ale to zbieranie się jednak trwa za długo. Nie wiem jak z tego wybrnąć. Wiem jednak, że trzeba przemyśleć godzinę startu Parady Równości. Skoro EuroPride Rome 2011 startowało o 16.00, to czemu my musimy tak wcześnie?!
Miałam na sobie piękną barokową złotą suknię. Podoba mi się. Mało kto pamięta, że już kiedyś w niej byłam. Rok temu, na jednej z imprez na zakończenie Jasnej 1. Ale że to rok minął, to chyba mogę, co nie? ;) No i udało się. Znaleźli się ludzie do Whatever i znalazło się wszystko to, co miało być.
Po samym marszu szybko zwinęłam się do domu (zmęczenie!!!), gdzie ogarnęłam się na tyle, żeby zaraz na bifor jechać do Gacka. Tam sporo ludzi. Mnie najbardziej cieszyła obecność Mateusza i Kuby. Obaj są ładnymi młodymi pasywkami i to wiadomo, że mi się samo w sobie podoba. Dodatkowo, obecność Mateusza była zemsteczką na Mocarze. Początkiem zemsty. On wie za co. Za to że wielu młodych chłopców robi wiele głupich rzeczy. A on w tym uczestniczy i korzysta z tego, że oni robią te głupie rzeczy. I generalnie za kilka innych jeszcze rzeczy. Bifor udany!!!

Mimo braku snu od piątku, nie brakowało mi energii. Pojechaliśmy do Akademii na oficjalne after party. Nie było źle. Przez klub tej nocy przewinęło się ponad 600 osób, więc dobrze. My tam dług nie posiedzieliśmy, bo… no nie do końca to nasze klimaty. Za wysoka dla mnie średnia wieku. Więc po jednym się przenieśliśmy dalej. Do De Lite.

Fakt, że Królowa znów zrobiła imprezę jest doskonały! Strasznie się wszyscy za tym stęsknili przecież. I to widać było w De Lite. Inna sprawa, że De Lite idealnie nadaje się do tego, żeby imprezy utopijne tam robić. Lepiej nić Confashion, to pewne. Klub jest ładny, nie za duży, ma jakieś korytarze, jakieś zakamarki… To bardzo, bardzo dobrze! Ludzi było w chuj.
Królowa witała wszystkich w wejściu, co uważam za absolutnie fenomenalne! I symboliczne, ma się rozumieć. Super, naprawdę. Nas też przywitała. Bawiliśmy się doskonale – Pete Haywood to taki klasyk jak Beethoven dla muzyki klasycznej. Nie znać go to wstyd. I zagrał wybornie. Wyszukane, ale dynamiczne dźwięki niosły tłum. W pewnym momencie uznałam za zasadne wyjąć mój napis. Tak, Utopia Forever. Niech wiedzą, że jest! Że żyje. I ten gest się ludziom podobał – robili zdjęcia, filmiki… Widać było, że czują to samo co ja. Znów tę emocję, której słowami opisać się nie da, a która stanowiła o tym, czym była Utopia i imprezy w niej. Było doskonale.

Niestety, obowiązki sprawiły, że nie mogłam zostać do końca. Musiałam jechać do Glam. Tam odbywało się oficjalne Whatever After Party. A więc impreza z moją łorewą w tle. Wisiała pięknie na ścianie za didżejem i przypominała wszystkim o manifeście:
„Chcemy powiedzieć Ci „whatever”. Bo mamy dość.

Dość nietolerancji, dość popychania, dość udawania, że nas tu nie ma. Jesteśmy i mówimy Ci „whatever”. Bo musisz wiedzieć, że mamy gdzieś Twoje przekonanie o tym, że przegięte cioty szkodzą środowisku (ale już w salonie fryzjerskim czy łóżku chętnie się z nimi spotykasz). Że nie obchodzi nas Twoje zdanie o drag queen, które są zbyt wyzywające, by iść na czele gejowskich Parad (ale już po dwóch drinkach w klubie bawisz się przy ich występach znakomicie). I tym bardziej nie interesuje nas Twoja opinia o całującej się publicznie homoseksualnej parze lub większej grupie osób (bo przecież, gdyby to działo się w miejscu ustronnym, podnieciłoby cię na maksa). Tacy jesteśmy.
Geje, lesbijki, osoby bi, trans i cała masa innych odchyleńców mają dość tego, że nie potrafisz ich zaakceptować, mimo że sam jesteś jednym/jedną z nich. Mówisz, że szkodzimy „naszej sprawie”, że przyczyniamy się do tego, że „społeczeństwo nas nie rozumie i nie toleruje”. Whatever. Jesteśmy tu mimo Twoich skarg i nie ruszymy się stąd ani na krok. Albo Ty nauczysz się mówić „whatever” do wszystkich ludzi, którzy – tak jak Ty – chcą nas usunąć z życia i widoku publicznego, albo będziemy powtarzać Ci „whatever” do końca Twoich dni. Aż zrozumiesz, że mamy takie samo prawo być tu, iść w tej Paradzie, pokazywać się publicznie. Tak samo, jak Ty.
Niech „whatever” stanie się Twoim nowym mottem życiowym. Dawne „żyj i daj żyć innym” czy kultowe „we’re here, we’re queer, get fucking use to it” zastępujemy dziś jednym słowem. Potrafimy powiedzieć wszystkim dokoła „whatever” i chcemy, byś i Ty mówił_a to hetero-światu.
Pewno uważasz, że to głupie, płytkie i nie ma szans na powodzenie. Wiesz co? Whatever.”

Przyznaję się bez bicia, że końcówki imprezy nie pamiętam. Byłam już tak zmęczona (nie spałam od piątku!), że po prostu najmniejsza ilość alkoholu sprawiała, że padałam na ryj. Usypiałam zresztą potem w taxi do domu jadącej. Pamiętam jednak, że doskonale bawiłam się w towarzystwie Roberta i Mateusza. I dziękuję im za to, że byli ze mną w zasadzie do końca.

A teraz będzie już bardziej refleksyjnie, niechronologicznie.

***

Konferencja naukowa „Strategie queer” udana. Naprawdę, wszystko dobrze wyszło, większych kłopotów nie było, wszystko zgodnie z planem. Fakt, ze 2 czy 3 osoby się nie pojawiły ostatecznie, ale tłumy były szalone! W sensie, że naprawdę się sporo ludzi zeszło. Momentami było nas jakieś 80 osób na miejscu plus 30 oglądających transmisję on-line. Ta transmisja to w ogóle dobry pomysł i cieszę się, że się udało.
Poziom referatów: różny, ale większość bardzo dobra. Nieliczne słabsze. Wszyscy też z konferencji zadowoleni – co widać po ankietach ewaluacyjnych oraz generalnie po reakcjach ludzi, którzy po i w trakcie konferencji komentowali. Wszyscy zachwyceni poziomem oraz organizacją od strony technicznej. Jasne, są jakieś tam drobne uwagi, ale to drobnostki, na które następnym razem bardziej zwrócimy uwagę. Niemniej, konferencja okazała się sukcesem.
Jeśli zaś idzie o moje wystąpienie: jestem dość zadowolona. Fakt, że było w zasadzie na ostatnią chwilę robione, ale nie przeszkadza mi to. Takie działanie pod silną presją czasu jest dla mnie dobre, zmusza mnie do intensywnej pracy, szukania. Stres powoduje, że sobie przypominam rzeczy zapomniane, że mobilizuję się.
Trochę mi szkoda, że Queer UW się całe nie włączyło w przygotowanie i organizację konferencji. Tego mi zabrakło. Zresztą też i konferencja, jako sytuacja stresogenna była miejscem i czasem, gdy ujawniły się pewne personalne spory i problemy w organizacji. Będziemy je teraz podczas ewaluacji rozpatrywać, niemniej: nie jest dobrze. Widzę konieczność i potrzebę bardzo głębokich zmian. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Dobrze, że to teraz się pokazało. W nowy rok akademicki chcę już wejść bez bagażu tego całego. Oby się udało! Queer UW musi przetrwać, bo ja mam nowe pomysły! (Tak, wiem że obiecywałam, że next year odpocznę i że będę odpuszczać trochę, żeby zająć się doktoratem… I zajmę się trochę więcej tym.)
Niedługo też on-line będą nagrania z konferencji. Pracujemy nad wydawnictwem pokonferencyjnym. Więc będzie dobrze.

***

Wypada mi podsumować po mojemu Paradę Równości 2011. Najpierw bardzo ogólnie – mimo tego, że może mi, jako osobie zaangażowanej w jej wyprodukowanie nie wypada – stwierdzę, że się udała. I tam nie koniecznie dzięki nam, ale przede wszystkim dzięki ludziom. Od razu zresztą mówiłam: nie ważne, czy będzie Paradobus czy nie, nieważne jak będą wyglądać platformy, nieważne ile osób zagra podczas marszu… i tak nas wszyscy rozliczać będą z tego, ile osób poszło w marszu. A na to akurat bezpośredni wpływ mamy najmniejszy. Ale udało się. Około 5 tys. ludzi przeszło ulicami Warszawy w Paradzie Równości 2011. Co ciekawe, szef operacji z policji powiedział mi, że nigdy ludzi nie liczą, bo do niczego nie jest to im potrzebne. Skąd się więc zawsze w mediach biorą te dane, że policja coś oszacowała? Dziwne to. Niemniej, okazuje się, że nie liczą. Więc musieliśmy sami, z niewielką ich pomocą jakoś do tego dojść. Co prawda niektórzy mówili „8 tysięcy!”, ale wiadomo, że tyle to nas nie było.

Gdy włączałam się w organizację Parady Równości, widziałam swoją rolę przede wszystkim jako osoby, która od czasu do czasu powie: „halo, halo, nie!” gdy coś będzie za mało inkluzywne albo za mało będzie w tym transów i queeru. No co? Każdy i każda ma jakieś swoje cele jak się włącza w organizację takiego przedsięwzięcia. Takie były moje jakoś na jesieni 2010. Potem się trochę pomieszało, zaproponowano, że mogę zostać rzecznikiem prasowym. Od razu mówiłam o słabościach tego rozwiązania. I od razu było wiadomo, że to będzie kontrowersyjne. Ale po miesiącu (!) dyskusji zadecydowano, że tak, że chcą mnie. Jednomyślnie. Nie wiem czy dziś tego nie żałują ;) Ale wówczas wydawało się, że to dobra decyzja.
Okazało się jednak szybko, że bycie rzecznikiem to jedno, a i tak wszyscy oczekują, że będę pracować jeszcze „normalnie” na rzecz Parady Równości, jak część innych ludzi. No właśnie, część. Bo prawda jest taka, że na 50 osób, które ostatecznie miały możliwość i zgłosiły chęć robienia czegoś, w organizację najbardziej zaangażowane były 3-4 osoby a jakkolwiek zaangażowane było może 10. Może! Nie ukrywam, że jestem w tej trójce-czwórce, która najwięcej zapierdalała. Bo choć Komitet Organizacyjny liczy aż tyle osób, to większość rzeczy działa się przez aklamację – poprzez brak sprzeciwu. Ludzie nie zabierali głosu w większości z poruszanych spraw.

Jako rzecznik prasowy odebrałam 2220 maili. Wysłałam trochę więcej. Co tydzień wysyłałam średnio 0,8 informacji prasowej do mediów. Odebrałam gazylion telefonów – głównie od Łukasza i Pawła. Bo gdy przyszło co do czego i okazało się, że trzeba coś zrobić a to na stronie Parady Równości a to w związku z działalnością Komitetu, to z 50 osób zostajemy w 4 osoby. To trochę smutne z jednej strony, ale do przewidzenia z drugiej. Trochę tak to jest, gdy dobrowolnie ludzie się zrzeszają i nie mają sankcji żadnych.

Wstępnie planowałam, że po Paradzie Równości odreaguję i wyleję wiadro pomyj na tych wszystkich i te wszystkie, którzy i które mnie niesprawiedliwie atakowali i atakowały przed marszem. Że powiem nareszcie to, co w związku z pełnioną funkcją w sobie tłamsiłam. Że powiem o tym, co mnie zabolało. Że wygarnę im nieuczciwe informowanie, wybiórcze przekazywanie faktów, przekrzywianie przekazanych informacji… Że wygarnę im nieróbstwo, ostracyzm, brak dobrej woli, brak chęci współpracy. No i że wreszcie będę mieć czas, miejsce, ochotę i możliwość odpowiedzieć na wszystkie debilne zarzuty kierowane pod moim adresem. A nawet za to, że krytykowano wywiad ze mną, który z powodu autora wyszedł na krótką pogawędkę o niczym na co akurat ja mam wpływ najmniejszy przecież.
Ale nie zrobię tego. Po Paradzie Równości 2011, która okazała się sukcesem, przeszło mi. Nie zrobię tego. Wystarczy, że widzę teraz jak się wiją, jak szukają, jak czepiają się teraz mniej istotnych spraw o trzeciorzędnym znaczeniu, żeby tylko móc podtrzymać swój krytykancki ton. To mi wystarcza. Jasne, znajdują klakierów. Dwie, cztery, dwanaście osób. Ale w Paradzie przeszło nas kilka tysięcy i to się liczy. A zagranie Mazurka Dąbrowskiego wyszło do Komitetu ode mnie. I wydaje mi się, że to ważne – nie chodzi o budowanie jakiejś narodowościowej strategii ruchu LGBTQ tylko o to, żeby odebrać dyskurs kontrmanifestacji. Żeby im zabrać to, co przypisują tylko sobie. Skoro oni uważają się za prawdziwych Polaków (bo Polek tam nie było za bardzo…) to my im pokażemy! I udało się chyba. Zdębieli, nie wiedzieli co robić. A część z nich nie potrafiła się właściwie zachować. I o to chodzi, chcieliśmy pokazać, że nie zdadzą egzaminu z wartości i symboli, które w deklaracjach są dla nich ważne.

Odniosę się tylko do dwóch rzeczy. Pierwszą są związki partnerskie. Bo napisałam gdzieś w komentarzu na gaylife.pl (którego ponoć nikt nie czyta!), że związki partnerskie na pewno nie będą postulatem Parady Równości. I jak to bywa w komentarzach pod tekstami, ich skrótowa wersja i mój brak czujności sprawiły, że była wojna. Bo jak to nie będą?! Jeśli nie związki, to co?! Oczywiście, że wiedziałam, że związki partnerskie będą postulatem Parady Równości. Ale wiedziałam też, że będą postulatem jednym z wielu, nie jedynym. A także, że są ludzie – tacy jak ja – którzy postulatu tego w ogóle nie wspierają. I znów: inkluzywność! Dostałam za swoje. Za nieprecyzyjne wyrażenie. Trudno. A już na marginesie dodam, że jak tak myślę o swoich znajomych bliższych i dalszych, którzy w Paradzie Równości poszli ostateczne, to wydaje mi się, że związki partnerskie osobiście nie dotyczą żadnego z nich i że naprawdę mają je gdzieś. Ja nie mam ich gdzieś, ja mam do nich bardziej ambiwalentny stosunek. A to dlatego, że one reprodukują normę. Nie będę się nad tym rozwodzić, bo znów skrótowo coś napiszę, ktoś wyciągnie i będzie mnie cytować w nieskończoność. Ale dobrze wyraziła to Marta Konarzewska w brawurowym wystąpieniu podczas debaty w siedzibie „Gazety Wyborczej” jakoś 7 czerwca. Oddała dokładnie to, dlaczego nie podoba mi się ten pomysł. Nie konkretny projekt ustawy, ale idea jako taka. I na szczęście okazało się, że Parada Równości szła także w innych celach.
Drugą sprawą jest Tydzień Równości na Ursynowie. Nawet nie wiecie ile kosztowało mnie wysiłku zrobienie go. Tak, samodzielnie. Merytorycznie odpowiadał za niego Queer UW, ale prawda jest taka, że to wszystko zrobiłam ja. Mniejsza o to, dlaczego tak wyszło. To nie ma teraz znaczenia. Chodzi o to, że tak właśnie się stało. Nawet nie wiecie jaka była walka o każdą głupią rzecz podczas TRnU. Każda niemalże rzecz była zatwierdzana przez sztab ludzi. Przez kolejne szczeble urzędowej drabiny. Jasne, nie do przecenienia jest tutaj logistyczna pomoc Łukasza (dzięki!!!), ale organizowanie gości, zapraszanie ich, zatwierdzanie (zdarzało się, że potwierdzony gość nie podobał się Zarządowi Dzielnicy Ursynów i trzeba go było od-praszać!) i „szukanie celebrytów”. Bo na to był największy nacisk. Z imprezy, która miała mieć wyśrubowany poziom intelektualnej debaty, zrobiła się pop-kulturowa impreza, na której generalnie miało chodzić o możliwość wzięcia autografu Omeny Mensah po debacie. No i flaga. Nieszczęsna tęczowa flaga. W dniu jej wywieszenia dostaję rano wiadomość: „zmiana godziny, wieszamy o 18.30. sprowadź media i tłum gapiów. nie pisz w internecie!” Czyli że miałam w ciągu kilku godzin ściągnąć media, tłum ludzi i to wszystko bez podawania do publicznej wiadomości, że jest zmiana godziny wieszania. Takie zagrywki działy się tam cały czas. A flaga… ile miała wisieć? Dzień. W sensie, że nigdy nikt nie obiecywał, że więcej. Fakt, wisiała dwa. Ale to przez rozpęd trochę. Nie sądzicie chyba, że burmistrz nazywany dotychczas „Czerwonym Diabłem” (teraz mówią o nim „Tęczowy Burmistrz”) wystraszył się szóstki emerytów z obrazem Jezusa pod Urzędem Dzielnicy Ursynów i dlatego kazał flagę zdjąć? Litości.

Ostatecznie Tydzień Równości na Ursynowie się udał. Bez rewelacji, ale żenady nie było. Zgadzam się, ludzi mogłoby być więcej. Ale powoli. Raz, że to Ursynów. Dwa, że to w Urzędzie. Trzy, że dużo przy tym było kontrowersji niedobrej – nie każdy chce iść do budynku, pod którym witają go grupki z obrazem Jezusa. Cztery, że impreza w nazwie się dewaluuje i umniejsza swoje znaczenie poprzez człon „na Ursynowie”. Niemniej, wydarzyło się. Bogatsi w doświadczenia zobaczymy, co dalej będzie się tam dziać.
A dodatkowo na finiszu miałam na głowie jeszcze konferencję „Strategie queer”. Jako wydarzenie okazała się super!!! Ale moment przygotowań obfitował w stresujące wydarzenia wewnątrz samego Queer UW. Zresztą w momencie, gdy piszę te słowa wiem, że to się jeszcze będzie dalej ciągnąć i że minie sporom czasu nim się sprawa rozwiąże i konflikty zostaną wygaszone. Potrwa, oj potrwa. Starcie silnych osobowości musi się tak zawsze kończyć.

Wracając zaś do samej Parady Równości 2011… Dla mnie ważne było Whatever. Okazało się, że z 80 osób, które deklarowało przybycie i niesienie, znalazło się może 20 osób. I to niektóre też „na siłę” niemalże. Niemniej, udało się. Whatever przeszło ulicami Warszawy jako jeden z trzech największych banerów podczas Parady. I super! A ja powoli mam pomysł, co dalej z „marką” whatever robić. Naprawdę, mam pewne pomysły i chcę je wykorzystać. Ale wydaje mi się, że o whatever jeszcze usłyszycie.
A tym, co jednak nieśli ze mną transparent, ślicznie dziękuję!!! Jesteście niesamowici i niesamowite!!!

Problemem był także mój strój. Paweł, który miał coś zaprojektować i przygotować… wykruszył się w ostatniej chwili, oddając się uciechom cielesnym ze starymi sponsorami, z którymi teraz się widuje (w tym z jednym ważnym politykiem Platformy Obywatelskiej) oraz uciechom używek ze znajomymi. A ja zostałam na lodzie. Wypożyczyłam więc coś. Jasne, to fajny strój, ale miałam mieć coś robionego a nie gotowego. Bo gotowe to każdy głupi może. Jasne, ostatecznie udało się nam, portale piszą, że wyglądałam „znów zjawiskowo”, więc się udało. Ale nerwy znów były. A niepotrzebnie.

Żałuję, że nie miałam kiedy wcześniej blo napisać. Wtedy miałabym więcej czasu i energii, żeby teraz napisać coś głębszego. Odnieść się, zripostować. Ale może to wcale niepotrzebne? I tak skończy się na tym, że część osób stwierdzi, że wszystko co robię, robię dla lansu. Dla promowania własnej osoby. Nadal jednak niejasne dla mnie jest, co mi to promowanie ma przynieść? Jak mam z tego czerpać korzyść? Jak zapewni mi to byt? Uwierzcie, że dla tych sposobów zarabiania kasy, które uskuteczniam, zdecydowanie lepiej byłoby mi być osobą całkowicie niewidoczną. Jasne, mam kilka pomysłów, idei, myśli i mam zamiar je zrealizować. Bez względu na to, jak zostaną ocenione i czy ktoś uzna je za lans czy nie.
A teraz idę na imprezę :)

Wypowiedz się! Skomentuj!