To chyba rekord jeśli idzie o blo nie-pisanie. Pocieszające jest to, że nie tracicie nadziei i, jak wskazują statystyki, nadal codziennie na duzyformat.blog.pl zaglądacie. Dziękuje Wam za to. Tym bardziej, że lada dzień obchodzić będę ósme urodziny blo! Osiem lat!
A to niepisanie ma swoje uzasadnienie, naprawdę. Pisanie zaczynam siedząc nad morzem, we Władysławowie u Marcinka. Musiałam wyjechać z Warszawy, bo byłam blisko załamania nerwowego i zdrowotnego w ogóle. Naprawdę, tak źle. Więc niech to też trochę tłumaczy moją długą nieobecność na blo, ok?

Tradycyjnie jednak, po kolei. Wypada zacząć tam, gdzie się skończyło. A ja skończyłam na dzień przed świętami Zmartwychwstania Pańskiego. Spędziłem je w domu rodzinnym. Było spokojnie, bo moja rodzina się coraz bardziej dzieli. W tym sensie, że wszyscy zaczynają zakładać własne rodziny i nie mają już czasu spotykać się w gronie kilkunastu osób, jak to bywało dawniej. Ale ja się cieszę. Dla mnie to też na rękę. Generalnie jednak rzuciłam pomysł, że skoro tak to wygląda, to może za rok do mnie do Warszawy mama, babcia i brat z żoną i dzieckiem wpadną. Generalnie po początkowym "chyba żartujesz" pojawiła się chwila zastanowienia, że pomysł wcale nie jest taki szalony. Sama nie wiem, zobaczymy. Ja w zasadzie nie mam nic do ukrycia przed rodziną (tak jak przed wszystkimi) więc czemu nie. Święta minęły z atmosferze całkiem ok. W trakcie pobytu w domu udało mi się spotkać z Gackiem i jego znajomymi z naszego rodzinnego miasta. Poszliśmy do pubu popularnego, gdzie najdroższy drink kosztował… 16 zł :) Czyli że mieszkanie w mniejszym mieście ma swoje plusy! Do Szczecina jednak nie pojechaliśmy. Zabrakło czasu i ochoty. Święta były dla mnie także czasem przerwy w piciu alkoholu. Mam na myśli piątek i sobotę. Bo potem już nie.

Jednak powrót do Warszawy ucieszył. Duże miasta dają mi więcej energii, więcej pozytywnych emocji. Wolę je.
I żeby nie było tak łatwo, jeszcze w dzień mojego powrotu odwiedzili mnie pierwsi goście. Wpadł Kuba Po Prostu i Adam Ł. Razem z jakaś koleżanką ale ona chyba tylko dla ściemy z nimi chodziła. Bo chłopcy mają emocję i to widać. No dobrze, dobrze, niech próbują. Powiedzieli, popili i poszli. A urok Meliny polega właśnie na tym, że gęby nie wiadomo co zrobić, gdzie pójść czy z kim się napić, to się właśnie do niej wpada. A tutaj zawsze coś się dzieje.

Środa po powrocie była już bardzo zaplanowanym dniem. Raz, że dentysta. Dwa, że dermatolog. Trzy, że wre praca nad Tygodniem Równości na Ursynowie. Straszna z tym jeba, za przeproszeniem. Ale udało mi się spotkać z dziewczyną, która udostępni swoje prace na wystawę. Wszystko nieźle idzie, więc mam nadzieję, że wystawa się uda. Oczywiście, jak na instytucje publiczną przystało, jest masa obostrzeń, że nie może być gołych cycków, penisów i takich tam. Wiadomo. Na tym jednak też polega pewna trudność przy organizacji tego. Ale uda się, wierzę w to.
Wieczorem mówiłam się z Dawidem. Tak, tym Dawidem. Chciałam pogadać. Ostatecznie średnio to wyszło. Niby rozmawiamy a widać, że nie. Niby jemy razem kebaba a jednak widać, że krążymy wokół tematu. To chyba moja wina. Generalnie chciałam mu powiedzieć, że nie chcę z nim powtarzać tej samej historii, która zawsze się dzieje. Ale chyba mi nie wyszło. Trudno. Nadrobiłam to potem smsami czy tam na facebooku, już nie pamiętam. Grunt, że wie.

Czwartek to przede wszystkim pisanie pracy zleconej (kiedyś trzeba!) oraz… Dla odmiany praca nad Tygodniem Równości na Ursynowie. Dopiero wieczorem mogłam się odprężyć. Wpadli Pola, Gacek i Damian.be. Ot, tak, napić się ze mną. Fajnie, że Melina jakoś tak żyje cały czas i że coś się dzieje każdego dnia, prawda? Dołączył do nas potem też Robert. Dobrze, że mieszka blisko. I jak już wszyscy się zebrali i poszli, zapowiedział się Filip ze Stasiem. Stasiem, czyli bratem Pawła mojego ostatniego byłego. Zabawne to. Wypiłam z nimi jeszcze trochę a potem poszliśmy spać. Stasiek i Filip spali u mnie też. To w sumie jakoś tam osiągnięcie tego, co chciałam osiągnąć. Może to głupie ale jak dowiedziałam się już jaaaakiś czas temu, że brat tego słynnego Pawła jest też lachociągiem, to wymyśliłem, że on kiedyś też mus u mnie spać. Żeby historia zatoczyła pewne koło. No i spał.

Piątek był dniem kolejnym, gdy nie odchodziłam od komputera. Trudno, no. Taki los. Dopiero po południu wybrałam się na spotkanie Komitetu Organizacyjnego Parady Równości 2011. Obgadaliśmy w City co trzeba a potem dalej do pracy. Wieczorem wpadł do mnie Filip. Czwórki w zasadzie nie było. Razem siedzieliśmy i razem do Glam pojechaliśmy. Śmiesznie na miejscu, bo spotkałam sporo takich znajomych "słabych" a więc takich, co ich za często nie widuję. I tak poznałam ze sobą kilka osób a potem zaczęła się miłość. Jak śpiewa Ceelo Green "love of my life – this Saturday and every other Saturday for the rest of m life". Takich miłości bedą mieli jeszcze wiele.
Filip się trochę sponiewierał i poszedł do domu. A ja bawiłam się dalej. I do domu wróciłam z Mateuszem. Tym Mateuszem, co zakochany jest w Mocarzu. Ja ich poznałam (znów okazuje się, że jestem niezłą swatką) ale teraz Mocarz już nie chce a Mateusz chce. Generalnie to nie miało znaczenia. On pojechał do mnie. Po jakimś czasie położyliśmy się spać ale nie trwało to długo… Młody był cały czas na jakiś prochach i nie mógł spać. Wstał, ubrał się i wyszedł.

W sobotę miałam zaplanowany wyjazd do Łodzi. Nikt poza Damianem.be nie wyraził zaintersowania spędzeniem tam nocy, więc się tam we dwoje wybraliśmy. Dotarliśmy do celu pociągiem i na pełnej kurwie poszliśmy na mały spacer. Ostatecznie dotarliśmy do Manufactury. Tam zakupiliśmy sobie trochę alkoholu, który… Spożyliśmy w parku! Tak, tak, piłam w parku. Lekko już pod wpływem doszliśmy na Piotrkowską. Dużo już się tam działo. Tłumy ludzi, sporo imprez. Poszliśmy do Bedroomu. No, nareszcie się trochę wyrobili. Dodali świateł, ludzie się dobrze bawili, muzyka była bardzo w porządku. Potem do tego dodali skrzypce na żywo. Tylko po co z efektem echo??? Tego nie wiem do dziś. Przez to zaś skrzypce cały efekt traciły. Szkoda, szkoda… W Bedroomie dotarł do nas kolega Damiana. Bardzo, bardzo przystojny facet. Wokalista grupy rockowej czy coś. Ostry :) Chwilkę jeszcze postaliśmy, ale że to echo nas wkurwiało, to się do Narraganset przenieśliśmy. Tam nic się nie zmienia ;) Nadal tani alkohol, przyśpieszona muzyka, dużo młodych dresików i dark room. I chyba za tę przewidywalność lubię Narra :)
Poskakaliśmy sobie trochę ale nad ranem musieliśmy się zbierać.

Pospaliśmy w pociągu powrotnym ale potem… Damian spał u mnie. W piątek bowiem zostawił kurtkę a w niej klucz od domu w Glamowej szatni. W sobotę, by jechać do Łodzi, musiał z mieszkania przez okno wyjść, bo jego współlokatorka wyjechała i nie miałby jak drzwi zamknąć… Dał radę. W niedzielę wieczorem wybrał się do Glam i klucz z kurtką odzyskał na szczęście. Ale jaki był stres! :) Zanim od nas wyszedł, zjadł z nami tradycyjną już dla nas w zasadzie niedzielną pizzę.

W poniedziałek p południu umówiona byłam na rozmowę z jakąś zagraniczną dziennikarką. Zajęło nam to sporo czasu, ale rozmowa ciekawie chyba wyszła. Co mnie zszokowało, to że ona to pisze na… Studia! Postanowiła zająć się osobami LGBTQ w Europie Środkowo-Wschodniej i dlatego jeździ tutaj i rozmawia, patrzy i bada. Ona studiuje dziennikarstwo. Jako osoba, która skończyła dziennikarstwo na UW wiem, że tutaj się takich rzeczy nie robi. Przede wszystkim dlatego, że te studia można skończyć bez napisania jakiegokolwiek tekstu. A jeśli już nawet ktoś coś pisze to a) coś łatwego, b) coś nudnego i c) coś po polsku. Ona tworzy tekst anglojęzyczny (w Danii studiuje) co dodatkowo otwiera przed nią nowe możliwości. Eh, Polska…
Długi weekend trwa, więc w poniedziałek zebraliśmy się u Gacka na małej czwórce. Sporo nas było. Pola, Filip, Mocar, Rafał z chłopakiem, Damian i jeszcze kilka osób ze stałego składu. Miło, miło. Coś tam wypiliśmy i… Do Galerii ruszyliśmy. Daaaaawno nas tam nie było. Ludzi trochę się na miejscu zebrało. Więc i my chwilkę poskakaliśmy. Było miło, były jakieś emocje… No i spać trzeźwa nie poszłam.

Cały długi weekend miałam dość mocno obładowany pracą pisemną nad różnymi rzeczami. Plus był taki, że od zajmującego mi cały czas wolny Tygodnia Równości mogłam odpocząć, bo w długi weekend nie działają instytucje i nie koniecznie wypada dzwonić do fejmów. No, chociaż tyle.
W ciągu dnia zobaczyłam się z Robertem (w przerwie pracy nad jakaś pracą pisemną). Może to nie było bardzo romantyczne, ale spacer nasz zakończyliśmy z McD na kawie :) Nie liczy się miejsce a towarzystwo, prawda? Lubię spędzać z nim czas. Nawet, przyznaję się, kosztem tego, że nie napiszę czegoś, co jest akurat u mnie "na tapecie" do zrobienia. Są rzeczy ważne i ważniejsze :)
Potem na szybko zorganizowało mi się spotkanie z Marcinem. Na szybko, bo w sumie na piątek byliśmy umówieni… Okazało się, że muszę traktować to spotkanie jako wypełnienie planu na nadchodzący piątek, bo Marcin nie chce się ze mną w ów piątek widzieć… Szkoda, szkoda. Bo miałam plan a propos piątku konkretny. Niemniej, spotkanie udane. I nadal zaskakuje mnie jego trzymanie mnie na dystans. Mam jednak wrażenie, że robi tak ze wszystkimi, nie tylko ze mną. I dojdę do powodu takiej zachowawczej pozycji z jego strony. Bo chcę. Spotkanie śmieszne, jak zawsze z nim. Bo wiem, że on mnie jako tako sympatią darzy a jednak cały czas stara się za wszelką cenę tego nie okazywać. I to jego silenie się na mocną złośliwość z jego strony jest zabawne. I za to go też lubię.

Wieczór to nie koniec spotkań. Do Michała wpadła Karolina, do mnie Robert. Była więc pizza, było picie wódki. Powiedzieliśmy trochę, nie powiem. Zabawnie było. Tym bardziej, że potem Michał usnął, Robert poszedł do domu a Karolina siedziała zapatrzona w monitor komputera, oglądała fotki ładnych facetów :) Zabawne to w sumie.

Następnego dnia o 8.00 byłam na UW i dzielnie poprowadziłam warsztaty swoje. Cały czas staram się wytłumaczyć wszystkim, że ja nie miewam kaca, że doskonale przyswajam alkohol… W tym sensie takie picie wieczorem czy w nocy w niczym mi nie przeszkadza. Prosto po warsztatach miałam jakiś wywiad. Dziewczyna pokaże prace dyplomową i potrzebowała tego. Nie ma sprawy, ja chętnie pomogę. Rozmowa dotyczyła głownie makijażu. Musiałam ją jednak szybko skończyć, bo stomatolog czekał. Kolejne sto-dziesiąt zł wydane. Co tydzień, po kolei naprawia mi co trzeba i zgarnia za to niezłą kasę. Potem dermatolog. Miałam co prawda dopiero za tydzień znów się zjawić, ale pomyślałam, że nie zaszkodzi spróbować. Pomysł pani doktor jest taki, że generalnie odstawiam leki i patrzymy co się dzieje. Więc może już się coś dzieje? No, nie do końca. Jeszcze jednak tydzień muszę wytrzymać. Choć generalnie ma ze trzy tezy, co to może być. Nazw nie będę wymieniać, bo nie wszystkie nawet dziś pamiętam. Ale pamiętam, że życzyła mi, żeby to był świerzb, bo to choroba z tych wszystkich podejrzewanych najłatwiejsza do wyleczenia i taka najbardziej pospolita. No więc, niech będzie.

Czwartek był bardzo, bardzo robotliwym dniem. Z jednej strony lubię takie, z drugiej jednak czuję, że ostatnio mam tylko takie… Wiec sami rozumiecie, że to po prostu męczące. Gdy opisuję to wszystko, pomijam takie drobne wydarzenia, które de facto organizują mi ostatnio czas – telefony w sprawie Parady, telefony w sprawie Tygodnia, telefony w sprawie konferencji naukowej Strategie queer oraz setki maili w tych sprawach, na które wszyscy chcą odpowiedzi już-już. To zajmuje mi, niestety, aktualnie najwięcej czasu. W czwartek dodatkowo musiałam się wybrać na UW, żeby ogarnąć sprawę konta d wpłat dla uczestników konferencji. To nie takie łatwe, jak się okazuje, wybrać i wskazać miejsce, gdzie ludzie zostawią swoją kasę. No, ale udało się jakoś. Potem szybko na spotkanie z Przewodniczącą Komisji Finansowej Zarządu Samorządu Studentów UW, która wyjaśnić mi miała z jakich powodów wniosek o dofinansowanie konferencji Queer UW został nisko oceniony i w konsekwencji nie otrzymał dofinansowania. Próbowała to tłumaczyć m.in. niejasnością pewnych rzeczy, podczas gdy wszystko było w polu "uwagi" wyjaśnione… Nie będę się teraz nad tym rozwodzić niemniej zamierzam ze szczególną uwagą i starannością przyglądać się teraz wszystkim wnioskom o dofinansowanie z tzw. drugiego filaru. Co do tego wszyscy mogą być więcej jak pewni.
Kolejne spotkanie tego popołudnia dotyczyło wystawy znów na Tydzień Równości. Kolejna osoba zgodziła się pokazać swoje prace. I super! Będzie to się jakoś trzymać :) Co prawda nadal nie wszystko jest zrobione, ale damy radę. A na deser: burzliwe spotkanie Komitetu Organizacyjnego Konferencji Naukowej Strategie Queer. To naprawdę poważna sprawa, b dwie doktorantki podczas tegoż spotkania prawie się pożarły o to, ja ma wyglądać konferencja. Niby to głupoty, ale one będą decydować o tym, jak wyglądać będą te dwa dni i jak odbiorą je ludzie. Siedzieliśmy jakieś 3 godziny nad tym.
A potem wróciłam do domu i jeszcze miałam się zając napisaniem kilku stron pracy… Nie miałam siły, poszłam spać. Stwierdziłem, że wstanę wcześnie rano i dokończę. Tak też się stało. Obudziłam się jakoś o 5 a o 7.30 wszystko było gotowe. Jestem pracoholikiem ;)

Najbardziej chyba nie lubię takiej pracy, która składa się z wielu niewidocznych potem elementów, bez których całość nie zadziała, ale które są upierdliwe. Mam na myśli np. preparowanie jakiś ofert, planów, projektów… Wiadomo, że bez nich końcowy efekt jest nieosiągalny, ale same one służą tylko jako tymczasowe narzędzie w drodze do tego efektu i potem są zbędne. I właśnie takim sprawom poświęciłam cały piątek. Dzień jakby go nie było a wieczorem człowiek jest padnięty… Nawet dziś nie jestem w stanie powiedzieć co dokładnie robiłam, ale Michał, który rzucił studia i siedzi cały czas w domu mi świadkiem, że bez przerwy ktoś dzwoni albo ja gdzieś dzwonię. Ale tak dosłownie bez przerwy – odkładam telefon, zaczynam pisać maila w sprawie, o której przez telefon rozmawialiśmy i nagle dzwoni kto inny. I tak w kółko.
Dobrze, że noc była udana. Dobra impreza w Glam. Spędziłem ją, może wstyd się przyznać, ale w dużej mierze na rozmowie z Bartkie. Tym, co jest z Anatolem. Tym, co odwołał spotkanie nasze pierwsze podając głupi fałszywy powód :) Rozmowa miła a to się nieczęsto zdarza. Bartek jest jednak niegłupi, stąd dobre wrażenie. Za to Filip mnie trochę wkurzył. Bo jeszcze nie tak dawno temu mówił mi, że jestem oto jedyną osobą, z która jest tak blisko a w trakcie imprezy całuje się nagle na parkiecie z… Grzegorzem. Tak, tym samym Grzegorzem, który ponoć na zabój i do końca życia kocha Marcinka (a kiedyś kochał i mnie). Oczywiście, Filp może całować się z kim chce i sypiać z kim chce, ale czemu akurat z Grzegorzem? Ja wiem, że on ma łatwość uwodzenia ludzi. Obserwuję to od dawna, ale też i mówię o tym znajomym. Stąd zaskoczenie tym, co Filip zrobił.
Miłą za to niespodzianką był telefon od Roberta jakoś o 4 nad ranem. Wtedy pracę kończył i się odezwał. Miłe to ;) Muzycznie noc też była nie najgorsza – "Judas" leciał zaledwie jakieś siedem razy… Nie ma to jak nowość od Lady Gagi. Najbardziej zaskakujące było dla mnie zakończenie tej nocy. Oto bowiem jakiś dla mnie nowopoznany gej spoza Warszawy, który całował się zresztą z Karoliną od Michała jechał rano do domu i my go we trójkę na dworzec odprowadzaliśmy. Czemu? Nie wiem w sumie. Wiem, że McŚniadanie zaliczyliśmy i w sumie mu pomogliśmy, bo na bilet by mu zabrakło… No i do dziś nie wiemy ja miał na imię oraz czemu miał zakrwawione usta.

Wiem natomiast, że sobotnia impreza poszła trochę niezgodnie z planem. Niby wszystko okej, niby dzieje się dobrze, ale… Miałam rano zjawić się w SuperStacji, żeby o Dniu Paris opowiedzieć i się nie udało. Wina jest moja. Plan miał bowiem jedną wadę – za wcześnie wróciłam do domu. I zamiast na szybko się szykować do TV, postanowiłam odpocząć. No i stało się. Tak, usnęłam. Obudziłam się o 7.45. A skoro miałam być w studio o 7.50, to szans najmniejszych nie było. Trudno.

Zanim jednak wylądowałam w Glam, trafiłam do… Hunters. Oficjalnie klub stał się tej nocy klubem gejowskim, więc postanowiłam zajrzeć. Jasna 1 to dla mnie specjalne miejsce, więc chcę wiedzieć co się tam dzieje. Pierwszy szok przeżyłam przy wejściu. Pierwszy raz w życiu musiałam zapłacić, żeby wejść na Jasną. Nic to jednak, wchodzę. W środku… No, wystrój rzeczywiście się zmienił, ale to już na zdjęciach miałam okazję widzieć. Muzycznie było bardzo średnio. Coś tam grali, coś tam pitu-pitu ale emocji brak. Nie tylko u mnie. Wszyscy jacyś ospali byli. Przeszłam się tu i ówdzie. Do WC zaszłam i… jakieś panie zwracały mi uwagę, że stoję w kolejce do damskiego kibla… No, ale ok. Drogo w tym Hunters. Za colę light z wódką dałam 21 zł. Okej, fajnie że znajome gęby się pojawiły i że wszyscy udawali, że jest jak dawniej. Ale nie jest. Wytrzymałam tam z pół godziny, może godzinę. I poszłam do Glam. Przy Żurawiej 22 przynajmniej nie próbują udawać i są jacy są. I za to ich cenię. Oraz za duże ilości młodych chłopców. Ale to wiadomo.

Międzynarodowy Dzień Paris Hilton przebiegł prawie że zgodnie z planem. Prawie, bo dość dramatyczny był jego początek. Zabiegają byłam przez cały tydzień i nie miałam kiedy zająć się drukiem plakatów. Ostatecznie musiałam to wiec robić bezpośrednio przed manifestacją. Pośpiech był straszny, walka z czasem i nerwy. Na szczęście Copy General działa 24 godziny na dobę i idzie to dość szybko, więc się udało. Mało kto liczy ile mnie ten dzień kosztuje, ale na druk plakatów prawie 200 zł poszło. Nic to jednak, robię to z własnej woli i na własną prośbę. Pretensje mogę mieć tylko do siebie. Za rok spróbuje zarejestrować zbiórkę publiczną to będę mogła pod pałacem wystawić kapelusz i do niego legalnie kasę zbierać :) Manifestacja przebiegła pokojowo. Policja była, Straż Miejska była, BOR był. No i media były. W sumie chyba dobrze, że robię to w niedzielę, bo to taki dzień, kiedy nic specjalnego się nie dzieje i mogę liczyć na obecność PAPu i innych. Szkoda tylko, że ludzi nie przybywa. Było nas ostatecznie mniej więcej tyle, co rok temu. Kony się jak zwykle spóźnił ze swoimi lalkami. Ale dotarł, to też ważne. No i wszystkie media przybyłe napisały/powiedziały potem o nas. Czyli jest ok. Nowością byli manifestujący po drugiej stronie ulicy Slidarni 2010. Nie obawiałam się ich, bo jednak pod Pałacem jest policji zawsze sporo i gdyby ktoś chciał coś tam szaleć, to by zareagowali. Zresztą nasza obecność im też nie przeszkadzała i śpiewali dalej swoje "dziesiątego kwietnia roku dziesiątego". Gapie woleli naszą manifestację, zdecydowanie. Dobrze, że udało mi się załatwić megafon na ten dzień. Bez tego by nas zakrzyczeli.
No i najważniejsze – stawiennictwo znajomych. Zapowiedziało się wielu a ostatecznie frekwencja ich była zaskakująco niska. Nieładnie nieładnie. Nie lubię jak się mnie oszukuje tudzież do wiatru wystawia. Jedno jest pewne – będę pamiętać o tych, co tego dnia zawiedli…

Wieczorem umówiona byłam z Ewą i Pauliną na picie. Pierwszy raz odwiedziliśmy Paulinę w jej nowym miejscu. Oraz poznaliśmy współlokatora Mateusza. I rzeczywiście, trochę alkoholu poszło. Trzeźwa do domu nie wróciłam. Było zabawnie mimo tego, że czasem śmiejemy się z tych samych żartów przez drugi już rok… Bo to wszystko życiowe wspomnienia i stąd taka autentyczna reakcja.

Poniedziałek to ostatnio mój najbardziej znienawidzony dzień tygodnia. Bo mam wrażenie, że tego dnia wszyscy chcą się ze mną skontaktować. To właśnie w poniedziałek dostaję najwięcej maili, odbieram najwięcej telefonów… I to jest naprawdę męczące. Stąd poniedziałkom mówię nie.
Dodatkowo w ten konkretny poniedziałek przyszło m prezentować na seminarium magisterskim "lekturę istotną dla mojego tematu pracy". Pisać będę o queerowaniu języka w książkach naukowych. Tekst a w zasadzie teksty znalazłam na pół godziny przed wyjściem z domu na zajęcia… Fakt, że są niezłe ale to, że wcześniej nie miałam kiedy się tym zając trochę mnie przeraża. I oczywiście prezentacja wypadła dobrze. Profesor zadowolony, współuczestniczki zaskoczone… Więc jest ok. Kolejna moja prezentacja już za dwa tygodnie. Tym razem będę chyba mówić o planie pracy czy coś takiego…
Wieczorem kolejne spotkanie Komitetu Organizacyjnego Parady Równości. Spotkania są coraz częstsze ale i coraz więcej pilnych spraw do omówienia. Najważniejsze, że wszystko idzie do przodu. Mimo krytyki ze strony niewielkiej części społeczności LGBTQ mam pewność, że Parada pójdzie w tym roku i że będzie udana. Jest już 10 platform zgłoszonych, jest sporo zamieszania. Znoszę na razie pokornie wszystkie obelgi, wyzwiska, komentarze i krytyki kierowane w moją stronę. Dla dobra Parady Równości nie odpowiadam na nie. Pewno po 11 czerwca dam upust swoim emocjom. Albo i nie. Może marsz pomoże mi się na tyle wyżyć, że mi przejdzie to wszystko. Mogę na razie powiedzieć tylko, że gdyby jakąkolwiek osobę trans nazwano "chłopaczkiem przebierającym się w damskie ciuszki" to zareagowałabym ostro. Tym bardziej, że słowa te pochodziły od lesbijki, która dla wielu osób jest jakąś tam ikonką. Po mnie jednak to spływa.

We wtorek zajmowałem się rzeczami, które przynoszą mi dochód. Z czegoś żyć trzeba, prawda? Parada i Tydzień Równości mnie nie wyżywią :) oczywiście moje próby zajęcia się czymś innym były cały czas przerywane… Telefony nie przestają dzwonić. Wiem, że narzekam a że sama tego chciałam… No ale co na to poradzę, że ilośc pracy nad Tygodniem Równości była nie do przewidzenia…
Po południu – wywiad. Tym razem dla innastrona.pl. To dość ciekawe, bo ten portal uchodzi za nieprzyjazny Paradzie, ergo nieprzyjazny mi. Rozmowa dość długa, chyba ciekawa. Samo nagranie trwało z 1,5 godziny a potem jeszcze gadaliśmy z godzinę po wyłączeniu nagrywania… Wyszło, co wyszło. Wywiad na stronie dość krótki, suchy. No, ale ja za niego nie odpowiadam, prawda? Jasne, autoryzowałam go, ale przecież nie będę pisać za dziennikarza. Mam swoje wywiady, nimi się zajmuję.
Dłużej jednak rozmawiać nie mogłam, bo ludzie czekali na mnie pod kinem Wisła. Robiliśmy sobie wyjście na przedpremierowy pokaz "Bejbis". Część zaproszeń była do wygrania na jejperfekcyjnosc.blox.pl a część rozdałam znajomym. Największym zaskoczeniem dla mnie było pojawienie się Bartka. Ale zzaskoczeniem pozytywnym. I to rzutem na taśmę mu się udało w sumie, bo już wchodzić mieliśmy, gdy wpadł do kina.
Film… No, średni. Płaski, powiedziałabym. Fabuła średnia, bohaterki nudne i płaskie własnie. Takie tam, nie koniecznie warto iść. Zresztą zanim weszliśmy, staliśmy przed kinem rozmyślając czy chcemy w ogóle się wybrać na to czy olewamy, idziemy na kebaba i mamy to w dupie. Ostatecznie poszliśmy.

W środę znów zajęłam się pisaniem pracy. W przerwie wyskoczyłam do dentysty i dermatologa. U dentysty spoko (tyle że znów wydałam kupę kasy) a u dermatologa… Pani doktor ostatecznie zdiagnozowała u mnie świerzb. I to bardzo dobra wiadomość. Dała mi receptę na infectoscab, który w ciagu 8 godzin od posmarowania uwalnia organizm od pasożyta. Najgosze, że inni też powinni się podleczyć. Najlepiej novoscabem. 3 dni bez mycia ale leczy. Michałowi kupiłam. Filipa ostrzegłam. Grzegorza, z którym ostatnio sypia Filip, przy najbliższej okazji także. I generalnie do publicznej wiadomości podałam. Bo choć świerzb przenosi się głownie podczas kontaktu bezpośredniego i dłuższego niż np. podanie dłoni, to czasem do zarażenia dojść może w drodze kontaktu pośredniego. A przecież przez cztery miesiące gości miałam wielu. I dowiedziałam się przypadkiem, że jeden z gości jakieś dwa miesiące temu miał zdiagnozowany świerzb. Czemu, ja się pytam, czemu nie powiedział? Ja wiem, że dla niektórych to jest choroba wstydliwa. Choć w sumie nie wiem czemu. Ja wiem, że niefajnie się przyznać, że się coś złapało… Ale na Boga! Skoro to jest choroba zakaźna, to mówcie o tym! Dzięki takiej informacji chorowałabym dwa miesiące krócej a dodatkowo inni by nie byli wystawieni na możliwość zarażenia! Stąd ja o tym mówię i zachęcam innych do mówienia.

Oczywiście świerzb to także konieczność odświerzbienia mieszkania. Świerzbowiec poza organizmem człowieka żyje 2-3 dni. Larwy mogą przetrwać do 2 tygodni. Stąd całe ubranie noszone w ciągu 2 tygodni od dziś należy poddać kwarantannie dwutygodniowej. Co się da, wygotować. Resztę wyprać w wysokiej temperaturze. Jak się da, wszystko.
Receptę odebrałem w środę, lek kupiłem w czwartek (musieli zamówić) a w piątek poszłam do internisty. Tak, kolejny lekarz. Oto bowiem zauważyłam, że z cewki moczowej coś mi, za przeproszeniem, cieknie. Oraz piecze. To dość zabawne, bo to w zasadzie objawy typowe dla rzeżączki. Takie też było pierwsze podejrzenie lekarki. Niemniej, rzeżączka przenosi się przede wszystkim drogą płciową, co wykluczałoby mnie z kręgu podejrzanych. Nie ma jednak tak łatwo! "Przede wszystkim" nie oznacza wyłącznie! Pewna, relatywnie niewielka część zakażeń odbywa się drogą pośrednią. A że moja odporność ostatnio w zasadzie nie istnieje… Lekarka twierdzi, że to nadal sterydy są winne. Mniejsza o powód, ważny jest efekt. A ten jest taki, że zrobiono mi wymaz z cewki (próbnik wprowadzić trzeba do cewki moczowej! wyobraźcie sobie ten ból!) i dostałam antybiotyk. Pomaga, owszem. Ale jestem ciekawa co to jest. Rzeżączka jest o tyle prawdopodobna, że jedna z osób sypiających u mnie niedawno dość często oraz jej aktualny kochanek też ją mają, jak mnie poinformowali.
I znów nawołuję: dzielcie się takimi informacjami ze światem. Choroba to nic wstydliwego. Zdarza się każdemu. Więc nie bójcie się, nie wstydźcie, informujcie, żeby inni mogli się leczyć.

Urodziny Glam były główną atrakcją weekendu. W piątek czwórka u Gacka. Zanim pojechaliśmy do Glam, namówiłam część ludzi, żeby się ze mną do Le Garage wybrali. To nowy lokal gejowsko-lesbijski, który powstał "na gruzach" Rasko. Miejsce do którego raczej chodzić nie będziemy, ale raz, że otwarcie, więc można zobaczyć (i się pokazać, co dla Gacka ważne) a dwa, że… Robert zaczął tam pracować. I chciałam go zobaczyć :) Nie będę przecież ukrywać, co nie?
Oj, lubię go. Dość mocno go lubię. I przyznać muszę, że spędzamy razem trochę czasu razem. A to wieczorne wyjście na pizzę (on jadł! ja nie!), a to spacer po południu po Ochocie (to jego dzielnia od urodzenia, zwiedziliśmy ją ze wszystkich już stron) a to znów spacer do 2 nad ranem, gdy wstać muszę. 5.50 rano… Nie narzekam, ma się rozumieć! Bardzo się cieszę z tego powodu.
No i w tym Le Garage całkiem znośnie. Rzeczywiście, ładnych chłopców tam nie uświadczyliśmy, występy drag queen trwały w nieskończoność a brzydkie kobiety wystraszyły Polę (bo ją podrywały) ale było ok. Dało się wytrzymać.
Potem Glam. Gacek chodził dumny ze swojej plakietki "Nie wstydzę się Jezusa" i pokazywał ją wszystkim, zwłaszcza gdy wlewał w siebie kolejne drynk. Ja nie piję od środy – mam miesiąc bez alkoholu. Gdy piszę te słowa, zbliża się drugi weekend bez picia (czy też w zadzie trwa od wczoraj). No i dieta białkowej. Przez sterydy i przez chwilowy brak umiaru w jedzeniu i piciu zdarzyło mi się przytyć trochę. Muszę to zrzucić, tym bardziej, że idzie Parada i Paweł mi znów jakiś szalony strój szykuje. Już się boję, bo opowiadał mniej więcej jak to ma wyglądać. Nic z tego nie rozumiem, ale już wiem, że będzie szał.
W Glam w piątek też trochę szału było. Jednak wszyscy szykowali się na sobotę. Gwiazdą miał być wytatuowany od stóp do głów model z teledysku Lady Gagi. I był. Szybko się najebał i tyle go było. Dla mnie, między Bogiem a prawdą, żadna to atrakcja. Ja skupiałam się na ładnych chłopcach. A tych, nie powiem, było sporo. Był też Anatol, który mnie zaczepiał po pijaku (bo ja się do niego nie odzywam po tym, jak potwierdził przyjście na koncert Hurts na moje zaproszenie a potem bez słowa się nie zjawił). Był Bartek, który dobrze wyglądał. Był Ten Drugi z pięknym chłopcem. Był Sebastian z Patrykiem (Patryk pokazał brzuch i dlatego mimo ścięcia włosów nadal go ubóstwiam)… Było, było tego. A najważniejsze dla mnie… była niezła muzyka. Jak na Glam wręcz fenomenalna :) A tak obiektywnie, całkiem niezła. Wydarzeniem było oczywiście pojawienie się… Królowej! Tak, tak, nawiedziła Glam. Potem ponoć jeszcze poszła do Toro. Ale muszę powiedzieć szczerze, że zszokowała wszystkich. Wyglądała dobrze i chyba dobrze się czuła w klubie. Co prawda w Glam długo nie wytrzymała, ale rozumiem, że pierwsza wizyta tam bywa szokująca. Pamiętam po sobie. Krótko, bo krótko ale kilka zdań wymieniliśmy.
I, podkreślam, wszystko na trzeźwo znoszę :)

Niedziela była dość spokojna. Pracę przerwały mi dwie rzeczy. Pierwszą z nich był deszczowy spacer z Robertem. Nie pamiętam już czy wcześniej się umawialiśmy. Chyba nie. A może i tak? W każdym razie jakoś tak wyszło, że poszliśmy na długi spacer znów po Ochocie. Doszliśmy aż do pl. Zbawiciela, gdzie szybką kawę wypiliśmy. Potem padało już na tyle mocno, że trzeba było nam się przesiąść do autobusu.
W domu siedziałem może 15 minut. Zaraz przyjechał po mnie samochód. To dziennikarze TOK FM, którzy ze mną rozmowę robili tej nocy. Od 23.00 można było mnie posłuchać. Głównie o Paradzie i o Queer UW, ale – jak zawsze – jakieś poboczne wątki się też pojawiły. Generalnie godzina w studio minęła błyskawicznie. Tak to jest zawsze – na tym polega magia radia. Swoją drogą, dawno mnie w żadnym nie było. Przypomniałem sobie stare dobre czasy wakacyjne w Rewalu… Ale to na marginesie.
Dużo potem do mnie pozytywnych komentarzy dotarło. Dziękuję za nie wszystkie. Miło, że chciało się Wam o 23.00 słuchać. No i że chciało się Wam napisać/zadzwonić/skomentować coś – bo to zawsze jest najtrudniejsza rzecz. Dzięki.

Poniedziałek był, dla odmiany, znów meczący. Od samego rana telefony, ciśnienie, presja, stres… Eh, szkoda gadać. Dobrze, że miałam pretekst, żeby ruszyć się z domu. Wieczorem spotkanie Queer UW w sprawie konferencji Strategie queer. Burzliwe może nie było, ale jednak przyznać trzeba, że dynamiczne. W sumie pierwszy raz robimy konferencję, więc stres tym większy. Ale dajemy radę. Trochę mnie denerwuje, że jakoś tak wyszło, że ten Tydzień Równości na Ursynowie niby Queer UW robi a tak naprawdę to tylko ja na razie nad nim pracuję. Za poniedziałkowe spotkanie dało mi natchnienie. Bo brakowało nam jednej osoby i QUW wymyśliło. Omena Mensah. I udało się :) Teraz mogę już to powiedzieć, udało się.
Potem znów Parada Równości… Już w zasadzie powoli tradycją staje się nasze widywanie się o 20.00 w poniedziałki. Niedobrze, niedobrze… Dobrze, że już tak mało zostało. Prawdę mówiąc, chcę mieć to już za sobą. Coraz bardziej. Jasne, to fajna przygoda, wszystko fajnie i strasznie się cieszę, że przypadło mi to wszystko w udziale, bo to doświadczenie once-in-a-lifetime. I wiem, jak słusznie zauważyli w TOK FM, że sukces lub porażka Parady Równości 2011 będą mieć moją gębę, moją twarz. Tak, wiem. Nie przeszkadza mi to. Przynajmniej będę mieć coś w CV – dowód tego, że się starałam, że chciałam. Bez względu na wynik.

Po spotkaniu miałam rozmowę z Filipem. Pierwszą chyba w naszej historii tak poważną. Naprawdę. Szkoda tylko, że już chyba na nią za późno. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy… Ale jak zauważyłam, że Filip cały czas chce na SMSa odpisać (wiadomo do kogo) i nawet udaje, że do WC idzie, żeby nie robić tego na moich oczach, to już miałam pewność, że to sensu nie ma za bardzo. Więc nie przedłużałam.

We wtorek byłam u fryzjera. Rano pisanie, potem wyskoczyć musiałam na UW na chwilkę (jak się okazało – niepotrzebnie trochę…) a po drodze jeszcze „zaliczyłam” rozmowę z Radiem Eska na temat Międzynarodowego Dnia Walki z Homofobią. Przez to wszystko ledwo dałam radę do tego dryzjera, ale udało się. I może dam mu się przekonać do nowej fryzury. Jeszcze nie mam sto procent przekonania w sobie, ale na razie trzymam się tego uczesania, które mi zaproponował (chwalcie je!).
Jeszcze później spotkałam się z Hugo i Perełką. W zasadzie nie planowaliśmy tego wcześniej, ale jakoś tak od SMSa do SMSa i wyszło. Kaweczka w Wayne’s Coffee jest zawsze wskazana. Spotkać się z nim lubię, bo mam wrażenie, że są naprawdę jednymi z niewielu ludzi w Warszawie, którzy rozumieją clubbing. Nie to, że jakoś go praktykują, bo raczej nie, ale za to rozumieją.

Wieczorem znów widzenie z Robertem. Spacer zaczęliśmy późno, bo jakoś koło 22.00. Przez to on, głodny, wylądował w pizzerii i o 23.00 zjadł Dominium. Ja, mogę być dumna, nie jadłam nic. Dieta białkowa! :) Potem łaziliśmy jeszcze dłuższy czas… Jakoś przed 2.00 byłam w domu. Późno, wiem, bo wstać chciałam jakoś koło 5.50. I wstałem!
Co robiliśmy podczas spaceru? Nic. Rozmawialiśmy, chodziliśmy. Nie powiem, że zwiedzaliśmy Ochotę, bo to dość trudne w nocy… Niemniej, Robert pokazał mi przy okazji kilka swoich miejsc także. I generalnie po prostu miło spędziliśmy czas. Znów.

Środa zadecydowała o wszystkim. Rano o 8.00 prowadziłem warsztaty dziennikarskie na UW. Swoją drogą, ciekawostka! Jest bardzo duża szansa, że w semestrze letnim roku akademickiego 2011/2012 poprowadzę własne translatorium w Instytucie Socjologii UW dla studentów i studentek II stopnia! Jakby co, już teraz zapraszam. Będziemy zajmować się tekstami radykalnymi – w szczególności „Queers Read This”. Ale to za jakiś czas. W tę środę miałam swoje zwykłe, tradycyjne dziennikarskie spotkanie. Za rok też chyba je poprowadzę. ECTSów za to nie ma, ale obiecuję, że Was czegoś nauczę.
W ciągu dnia jeszcze tylko krótkie widzenie z wydawcą a potem… z Robertem. Znów. Krótsze tym razem. Mały spacer w stronę Rakowca a potem na Halę Banacha, gdzie kupiłam pierwsze warzywa zaczynające drugą fazę diety. A Robert znów mógł jeść coś słodkiego i wyglądać nadal tak szczupło. Chlip, chlip, nigdy nie schudnę :(
No nic to, wieczorem w domu ogarniałam na szybko, co się dało, żeby się spakować.

W sumie to można chyba powiedzieć, że trochę nie wytrzymałam psychicznie. Presja czasu i nadmiar obowiązków, które się nagromadziły sprawiły, że musiałam uciec. Bardzo musiałam. Pewno wiecie, że jestem osobą silną psychicznie i na co dzień nie zdarza mi się nie dawać rady. Bez problemu radzę sobie ze wszystkimi zadaniami i staram się realizować wszystkie oczekiwania. I daję radę. Teraz jednak było już chyba za dużo. Musiałam uciec. I to nie chodzi tylko o Paradę czy o Tydzień. Do tego doszło kilka prac zleconych, studia jedne, studia drugie, redakcja, Queer UW, warsztaty, imprezy, życie towarzyskie, ale i choroby, i jeszcze zmiany w kilku moich bliskich i jakoś tam ważnych relacjach (może nawet ich zakończenie). Złożyło się to na sytuację, w której miałam problemy z ogarnięciem wszystkiego.
Wyjazd do Marcinka do Władysławowa był chyba idealnym pomysłem. Sama podróż do niego, która trwała w zasadzie całą noc dała mi czas na odpoczynek i przede wszystkim wyspanie się. Bo ostatnio sypiam po 4 godziny na dobę. Jasne, mogę tak przez jakiś czas ale to nie ułatwia ogarnięcia natłoku spraw. Sen w pociągu TLK jadącym do Gdyni przez dobre 8 godzin był zbawienny. Potem godzina oczekiwania w Gdyni i godzina podróży do Władka. Genialne było to, że ani razu nie pomyślałam w tym czasie o tych wszystkich rzeczach zostawionych w stolicy. Naprawdę, ani przez chwilkę.
Marcinek wyszedł po mnie na dworzec. Wolnym krokiem zmierzaliśmy do pokoju, który nam wynajął. On co prawda ma działkę niedaleko Władka, ale tymczasowy brak transportu sprawił, że i on się zatrzymuje w Family Inn, i mnie tam ulokował. Miejsce ładne, pokój duży, łazienka w porządku. Zresztą nawet gdyby było inaczej to przez dwa dni bym wytrzymała, prawda?
Przez te dwa dni w zasadzie nic nie robiłam. Chodziłam, spałam (dużo!), jadłam (tak blisko diety białkowej jak to możliwe), rozmawiałam z Marcinem, poznałam Piotrka (on mu pomaga) i generalnie nic poza tym. Chodziłam bez telefonu, wysłałem może ze 3 maile. Totalne odłączenie się od tego, co chciałam zostawić na kilka dni za sobą. Idealnie. Jestem Marcinkowi za to dozgonnie wdzięczna. No i życzę mu powodzenia z jego restauracją! Pamiętajcie, że jeśli będziecie we Władysławowie, musicie zajść do miejsca, które nazywa się Ryba Piła. Macie absolutną pewność, że będzie niedrogo, bardzo smacznie i świeżo. Odwiedzić musicie! :)
Co prawda teraz jeszcze lokal jest nieskończony, ale już widać, że będzie fajnie w środku. A Marcin dba :) O mnie też zadbał, bo zmusił mnie do pójścia na plażę… Ja nie przepadam, ale udało mu się. Piątek wieczorem powiedzieliśmy na plaży i delektowaliśmy się, mimo chłodu, zachodem słońca.

A z innej beczki…
Bagielska, autorka "Obsoletek" twierdzi, że żałoby nie da się nigdy przepracować do końca. Ona coś o tym wie, bo pisze jako matka, która urodziła martwe dziecko (można umrzeć i być martwym zanim się narodzimy? czy nie ma w tym jakiejś sprzeczności logicznej? a może ta sprzeczność oddawać ma to, że wydanie na świat martwego płodu też jest jakoś-tam niezgodne z zasadami logiki?). Idąc jednak dalej tym tokiem rozumowania, możnaby stwierdzić, że nigdy nie potrafimy rozstać się z obiektem. Że nasza żałoba jest wieczna. Bargielska zauważa, że nigdy nie mamy pewności, że wspomnienie nagle nie wróci, że jakieś małe wydarzenie przywoła traumę i wspomnienie obiektu, którego dotyczy żałoba.
Konsekwencje takiego założenia idą jednak dużo dalej. Oznaczają bowiem m.in. że nigdy nie zapomnimy naszych rozstań z ludźmi, że każda poznana przez nas osoba jest w nas do końca życia, do końca naszych dni. I że do końca życia gromadziły negatywne doświadczenia związane z innymi ludźmi, którzy nas ranią (świadomie lub nie). No i to oznaczałoby, że wszelkie próby pogodzenia się z rozstaniem czy uporania się z "byłymi" są spisane na straty od samego początku. Możnaby kontynuować wyliczenie konsekwencji takiego podejścia. Lepiej jednak rozważyć, czy ono rzeczywiście jest słuszne. Czy trauma nigdy się nie kończy?

Wypowiedz się! Skomentuj!