Długo znów blo nie pisałam. Tym razem w sumie jednak specjalnie. Fakt, że czasu mało, jak zwykle od pewnego już momentu, ale jakby się człowiek uparł, to coś tam by napisał. Nie pisałam zaś dlatego, że – jak wiecie – mam w zwyczaju pisać wszystko-wszystko. A pewne rzeczy muszą się odczekać, zanim się pojawią. Dla dobra blo, dla dobra innych, dla dobra jakiejś sprawy. Teraz też tak było. Dobrym przykładem jest książka „Przemilczane, przemilczani” – gdybym za wcześnie o niej napisała, to Samorząd Studentów UW ogarnąłby się może na czas i przygotowałby swój Raport Studencki 2011 zgodnie z planem. A tak, wyszło na to, że Queer UW jest w stanie zrobić wszystko na czas, na cacy, na tip-top a ZSS UW się opierdala i nie dotrzymuje terminów. Wiedza o tym, że będzie konferencja prasowa czy że media dowiedzą się o ich nie-dopuszczeniu spraw studentów i studentek LGBTQ do dorocznego raportu, mogłaby podziałać na tyle mobilizująco, że ogarnęliby się. Tym bardziej, że czytają blo i wiem to. Więc czasem pewne sprawy muszą poczekać.

Historię dzisiejszą zacząć muszę więc bardzo dawno. Pierwszego dnia wiosny 2011. Tego dnia wiele się działo. Zaczęłam wyjątkowo wcześnie jak na poniedziałek. Wizyta w zaprzyjaźnionej firmie zazwyczaj ma miejsce później, ale jak się chce potem biegać po UW, to trzeba tak. No i wpadam na UW na dyżur Prodziekana ds. studenckich. Prodziekan bardzo sympatycznie mnie przyjmuje i tłumaczy, że będzie dobrze. Bo ja mam nieobecności na sesji i sesji poprawkowej usprawiedliwione do nadrobienia. W sensie, że muszę coś tam zaliczyć. On pociesza mnie, że spoko – rozliczenie jest roczne i mimo, że USOS chce inaczej, to do końca września mogę się ogarniać z tym. Trochę to w sumie demobilizujące :) Ale też i mam świadomość, że do końca czerwca to się raczej nie wygrzebię z różnych rzeczy z różnych powodów. Więc generalnie: na plus!
Potem szybko biegnę do Wydawnictwa IFiS PAN, żeby podpisać umowę i autorską kopię tekstu, który się w książce ukaże. Bo lada dzień ma wyjść książka o katastrofie smoleńskiej z perspektywy socjologicznej i tam mój tekst się zawrzeć ma. Fajnie, fajnie. Umowa nie oznacza oczywiście kasy, żeby nie było wątpliwości. Oczywistym dla mnie jest, że nic na tym nie zarobię. A piszę to dla tych, co sądzą, że ja nie wiadomo ile zarabiam. Co to, to nie.
Udało mi się jeszcze bibliotekę zaliczyć wydziałową i coś tam ogarnąć, co mi potrzebne do napisania pracy jednej. A potem zajęcia – seminarium na którym mam opowiedzieć o pomyśle na swoją pracę magisterską. Kolejną. Plus jest taki, że mam pewien „pewniak” i nie muszę się męczyć. Inna sprawa, że przyszedł mi do głowy bardziej queerowy pomysł. Więc przedstawiłam oba. Oba się spodobały, oba się nadają. Musiałem też zrobić dobre wrażenie, więc wykorzystałem iPada i na nim prezentację pokazywałem. Niech robi wrażenie! Na chwilę obecną nie wiem, który wybiorę temat. Queerowy wymaga trochę jednak pracy. „Pewniak” jest w zasadzie gotów, musiałabym tylko lekko go dopracować. A czasu u mnie, jak zwykle, jak na lekarstwo.

Wieczorem wizyta właścicieli mieszkania. A potem Filip wpadł. Tak o, na noc. I nadal mi nie oddał spodni, które mu pożyczyłam, jak okazało się, że jego się nie nadają do noszenia przez to, co z nimi zrobił w nocy na imprezie w sobotę… Mimo obecności Filipa, musiałam pracować nad raportem dla Queer UW. A pracy sporo. Bo generalnie początkowo więcej osób miało się zaangażować w projekt badawczy a potem – jak zwykle – część odpadła. A że ja za wszystko ostatecznie jestem odpowiedzialna, to i ja musiałam się z tym jebać. W raporcie moje nazwisko potem pojawi się dwa razy. Raz pod wstępem i raz jako współautora pod jedną z części. Prawda jednak jest taka, że wszystkie teksty przechodziły przeze mnie, były poprawiane, uzupełniane i tak dalej. Wiem przecież, że Queer UW się jakoś tam jednak ze mną kojarzy i między innymi dlatego chcę, żeby wszystko wypadło fajnie.

Dlatego też rano we wtorek wpadł do mnie Adrian, by wysłuchać kolejnych poprawek, które chciałam, żeby w swojej części dokonał. Muszę uczciwie przyznać, że ci, którzy ze mną pracowali przy raporcie i publikacji, nie maja łatwego życia. Jestem osobą wymagającą, wiem o tym. I to musieli odczuć jednak podczas wprowadzania kolejnych poprawek. Za to dodatkowo należą im się gratulacje i moje wyrazy szacunku dla nich – że wytrzymali, że dali radę ;)
Potem krótka wizyta w BUW i z masakryczną ilością książek popierdalałam potem cały dzień. Ważyły gazyliard kilogramów, ale jak się chce napisać coś fajnego, to trzeba dużo, dużo czytać :) Pojechałam z nimi najpierw do zaprzyjaźnionej firmy na kilka godzin a potem umówiłam się z moją przyjaciółką Gacek i Filipem. Razem, środkami komunikacji miejskiej, udaliśmy się do Piaseczna do Fashion House. Monika nas zaprosiła na zakupy. Dotarliśmy i ogłosiła nam, że “w zasadzie to nic ciekawego nie ma” – myślałam, że ją zabiję. Na szczęście okazało się, że coś tam jednak było i się udało zakupy małe zrobić. Lubię kupować u znajomych, bo doradza, odłożą, dadzą zniżkę. Nienawidzę przymierzania, szukania i tak dalej. Dlatego Monika okazała się niezastąpiona – proponowała, podawała, doradzała. Tak! Może nawet jeszcze w kwietniu się znów wybiorę do niej na małe co nieco? Tym bardziej, że – powiedzmy to sobie szczerze – wydałam tam dosłownie grosze. Chłopcy też coś kupili, ale zdecydowanie mniej niż ja.
Musiałam szybko wracać do centrum (obładowana zakupami i książkami!) na spotkanie z Damianem.be. Dla mnie ważne, bo pierwsze od czasu, gdy zaczął spotykać się z Dawidem (a teraz już skończył) i pierwsze po dużej tragedii w jego życiu. Więc wydawało mi się istotne. I czuję teraz, że było okej. Że udało się nam to jakoś rozpracować. Nie wiem czy jego emocja jest taka sama na ten temat, ale moja zdecydowanie – było okej i wyszliśmy ze spotkania jak za starych dobrych czasów. Zresztą od razu powtarzałam, że wydaje mi się, że mojej relacji z Damianem.be nie zagrożą takie wydarzenia, jakie miały miejsce – i milczenie, które się z tym wszystkim wiązało. I chyba miałem rację.

W środę rano – warsztaty dziennikarskie na UW. Zabiję tych, co głosowali za 8.00 a teraz zrezygnowali i się nie pojawiają na zajęciach. Źle, źle, źle. Nie powinnam zgadzać się na 8.00. No, ale za późno. Muszę jakoś do końca maja wytrzymać.
Potem krótki dyżur w firmie zaprzyjaźnionej (wpadam często, nadrabiam czas chorby) i znów do domu – pisać pracę. Zlecenie ważne, duże i pilne. Więc roboty sporo. Cały czwartek zresztą poświęcę też tylko na to. Wieczorem w środę jeszcze musiałam na UW skoczyć – spotkanie koła naukowego. Po drodze zaliczyłam Marcinka, u którego się wiele dzieje dobrego, ale który też pracuje trochę nad raportem Queer UW. Pokłóciliśmy się naukowo, jak zwykle. Ale to dobrze. Bo różnorodność opinii pozwala nam być przygotowanymi na późniejszą krytykę z zewnątrz. Po prostu jest szansa, że będziemy w stanie przewidzieć pojawiające się argumenty “na nie”.
W domu wieczorem – dalsza praca. I cały czwartek przy komputerze też.

W piątek rano wpadłam dosłownie na chwilkę do firmy zaprzyjaźnionej, bo czekała mnie podróż do Białegostoku. Po raz pierwszy miałam odwiedzić to miasto. Zaproszono mnie na prezentację projektu pracy doktorskiej jednej z doktorantek Uniwersytetu w Białymstoku. Jej praca dotyczyć ma queer i sztuki. I że niby ja się na queerze trochę znam, to mam powiedzieć, co o tym sądzę i posłuchać generalnie.
Dojazd do Białegostoku był ciężki, bo okazało się, że to nie jest nawet TLK a jedynie InterRegio! Więc nie było lekko. Ale za to na miejscu bardzo fajnie. Najpierw mały spacerek, bo zawsze lubię przejść się po nowym dla mnie mieście. A potem odwiedziłam jedną z poleconych mi przez mój GPS restauracji w pobliżu. Smacznie, nie za drogo. Było okej. Mogłam najedzona brać udział w spotkaniach i zajęciach. Na UwB strasznie miłe przyjęcie. Muszę to podkreślić, bo naprawdę mnie to aż zaskoczyło. Dziewczyny (bo to z nimi głównie miałem kontakt) bardzo ciepłe i miłe. Samo wystąpienie ciekawe (dobra dydaktycznie musi być pani magister!) a i treściowo zapowiada się, że coś tam może się zadziać. Dużo jeszcze pracy koncepcyjnej przed autorką, ale jest dobry początek. Wie, czego chce a to najważniejsze.
Powrót do Warszawy okazał się całkiem spoko, był TLK, było dużo miejsca :)

Bardzo, bardzo szybka ogarniawka w domu (wróciłam koło 22 do Warszawy!) i podróż na Bemowo z Gackiem i Tomeczkiem. Nie wiem czemu dałam się namówić na coś tak szalonego jak b4 na Bemowie (tym bardziej w taką deszczową pogodę), ale stało się. Myślę, że to głównie przez Mateusza, z którym widuje się Gacek – bo ładny chłopiec i w ogóle ;) Więc posiedzieliśmy tam, ale nie za długo. Okazało się, że impreza jest taka sobie, więc się dużą taxi zmyliśmy do Glam. Ludzi sporo, dużo mocno najebanych znajomych. Mocno. Więc tym większy dla mnie fan, widzieć ich w takim stanie nie-za-bardzo :) Wiem, wiem, to złośliwość, ale ja sama próbowałam się znów najebać i znów mi nie wyszło. Więc mam za swoje.
Do domu wróciłam, wyspałam się, ale nie mogłam do woli leżeć. Rano wpadła do mnie Paulina i Adrian – rozmawialiśmy o poprawkach do raportu. Dużo tego, a czasu coraz mniej. Nasz cel: zdążyć przed pierwszą prezentacją samorządowego Raportu Studenckiego 2011. Musi się udać!
Po ich wyjściu szybko się ogarnęłam i pojechałam na dwie kawy. W sensie, że z jedną osobą, ale czas odmierzamy kawami. Jedna kawa = 2 godziny. Więc umówiliśmy się, że spędzimy cztery godziny. Ja rzeczywiście te dwie kawy wypiłam. Potem jeszcze KFC zjadłam – co mi dobrze na wieczór miało zrobić pod alkohol. Spotkanie bardzo fajne. Mam straszną słabość do Marcina. Nie tylko dlatego, że jest młody. Ale przede wszystkim dlatego, że bystra bestia z niego. I potrafi sprytnie odpowiadać na różne moje zaczepki. Część z nich jest taka trochę właśnie “na zaczepkę” a część z nich na serio. On jednak cały czas trzyma dystans i się nie daje. Podoba mi się to, naprawdę.
Po spędzeniu z nim czterech godzin, pojechałam szybko do domu. Za chwilkę wpadł do mnie – uwaga, uwaga – Przemek. Ten sam, który kiedyś-kiedyś się pojawiał. Skąd się wziął? Noc wcześniej w Glam (gdzie bywa dość regularnie) jakoś tak od słowa do słowa i się odezwaliśmy do siebie. Nie-odzywanie, moim zdaniem, wzięło się stąd, że on nie reagował na moje “cześć” czy “dzień dobry” jakiś czas temu i dałam sobie z tym spokój. On na pewno ma inną wizję tego, jak to wyglądało. Nieważne. Ważne, że się odezwaliśmy. No i zaprosiłam do na sobotnią noc na imprezę.

Nie wiedział co prawda, że jedzie ze mną do Dawida… A tam chyba jakaś emocja była. Na tyle, że Dawid się do niego słowem przez cały nasz pobyt u niego nie odezwał ;) Zabawne. Więc wpadłam tam na oficjalną parapetówkę – po zakończeniu remontu wypadało coś takiego zrobić. Bawiłam się średnio, bo towarzystwo jakieś takie nie-moje. I za dużo kobiet. Fakt, ładni chłopcy 2 czy 3 też byli, ale tyle. Więc trzeba było się zaraz zbierać. Pojechałam do Glam, gdzie tej nocy miała być Trojanowska. Tak, okazuje się, że ona jeszcze żyje. I śpiewa!
Podwiózł nas jeden z uczestników parapetówki, którego – żeby było śmieszniej – poznałam w Glam dzień albo tydzień wcześniej (już nie pamiętam takich szczegółów). Więc chociaż o tyle było wygodniej. W samym Glam szaleństwo starych ludzi. Masa jakiś fanów i fanek Trojanowskiej (tak, są tacy ludzie) i generalnie zagęszczenie ludzi w ogóle olbrzymie. Niemniej, zabawa musi się toczyć dalej. Plan był taki, że zobaczę jej występ (miałam dla Gaylife.pl napisać relację), może potem z nią pogadam chwilkę i jadę do Burgesa na imprezę domówkową. Ostatecznie okazało się, że 1. Trojanowska występowała później, 2. nie udało mi się z nią pogadać (bo nie było to dogadane), 3. nie mogę zamówić taxi do Burgesa, bo wszystko zajęte. Z powodu zmiany czasu zrobiło się nagle bardzo późno. Więc moja podróż na daleki Tarchomin (czy gdzie to tam jest) straciła trochę sens. Zostałam w Glam. Oczywiście, miałem świadomość, że będę się potem Burgesowi z tego tłumaczyć, ale na dowód miałem wybierane numery telefonów do taxi w spisie połączeń wychodzących!
Dziwnie się ta noc skończyła – siedziałam do samego zamknięcia klubu, a nawet dłużej. Dawid, czyli ten (znów) barman w Glam miał do mnie jechać. A w zasadzie nie miał do mnie jechać, ale nie miał nic do roboty a poza tym ja w sumie chciałam, żeby do mnie wpadł. No i tak też się stało. Wpadł, ale… posiedział pół godziny i zniknął. Pojechał na Mokotów do znajomego dilera. Life.

W niedzielę wielkie wydarzenie – spotkanie urodzinowe Michała. Ludzie się zeszli koło 15.00. Śmiesznie, bo Michał miał się wieczorem uczyć i w ogóle przed egzaminem stresować a po wyjściu gości okazało się, że egzamin odwołany. No, ale tak czy owak, goście na kawę i ciastko wpadli. Było sympatycznie, ale mam takie wrażenie, że Michał spraszając ludzi z tak różnych środowisk nie bierze pod uwagę, jak trudno będzie cokolwiek z nimi zrobić. Zwłaszcza bez alkoholu. Więc siedziałam, opowiadałam anegdoty oraz historię jak Trojanowska krzyczała w Glam, że ma fanów i robiła “wow! wow!” co chwila oraz inne starsze historie (tak, o Gabie też). Zabawiałam towarzystwo, które się trochę rozruszało. Na szczęście spotkanie miało też deadline, więc ludzie poszli ;)
My zamówiliśmy pizzę i wpadła do nas Monika, która wcześniej nie mogła z powodu pracy. Oczywiście, musiał być płacz, ciotodrama i w ogóle. Normalka w sumie dla mnie. Nie przejmowałam się. O 20.00 zaczął się czat ze mną na czat.onet.pl w pokoju gay_pl. Zabawne to w sumie. Szkoda, że aż tak mocno moderowali, bo same takie grzeczne pytania się przedostawały na kanał główny. A ja chciałam mięsa trochę ;) Ale rozumiem, że tam szefostwo czuwało nad moderatorką ;) Niemniej, miłe 1,5 godziny spędzone na odpowiadaniu na pytania o Paradę Równości 2011 oraz na mój temat.

W poniedziałek rano udało mi się do Carrefoura wybrać w końcu. Później cały dzień w domu przed komputerkiem. Zajmowałam się „Przemilczane, przemilczani” – skład i łamanie to jednak pracochłonne zajęcia. Wysłałam to wieczorem do druku, co oznacza, że się nam udało wszystko na czas! Wszystko dzięki mojej załodze z Queer UW! Są dobrzy. Teraz tylko konferencja i Tydzień Równości i będzie super na maksa!

Na marginesie może dodam to, co niektórzy już wiedzą. Nasze wyniki musieliśmy opublikować jako samodzielną publikację, bowiem Zarząd Samorządu Studentów UW podjął decyzję, że wyniki te „nie są istotne” dla społeczności akademickiej i że nie dotyczą wszystkich studentów. Ich zdaniem będą też niepoważnie wyglądać obok innych informacji. Podkreślono też argument „ja nigdy nie widziałem/nie widziałam” dyskryminacji. Bardzo go lubię. Ja nigdy nie widziałam na UW osoby niewidomej. I co z tego? Oczywiście, metodologia – że jest słaba. No fakt, nie rządzi. Ale jest taka sama (jeśli nie lepsza!) niż ta, jaką stosuje się od lat w Raportach Studenckich. Więc nie wiem czemu nagle zaczęła przeszkadzać. Tym bardziej, że tym razem znów jest przy innych okazjach stosowana. W naszej sytuacji stosowana być nie może! O!

We wtorek nie wytrzymałam. Po dyżurze w zaprzyjaźnionej firmie udałam się do lekarza. Do mojej pani dermatolog Otto. Uczciwa kobieta, kasy za to nie wzięła – bo przecież mi ostatnio ostatecznie nie pomogła. Zapłaciłam 20 zł „za wizytę celem wystawienia recept” czy coś w ten deseń. Zbadała się, zmartwiła się i wypisała mocne leki. Sterydy już takie na full. Nic to, kupiłam. Oczywiście, były problemy. Za mało pieczątek, brak informacji o oddziale NFZ i w ogóle… Dwie moje ulubione apteki właśnie straciły stałego klienta. Sorry, ale ja nie po to kupuję u was tyle czasu, żeby mi jakieś problemy robić! Nie, to nie. Pójdę gdzie indziej, gdzie mi wydadzą. I tak też się stało.
Zwracam tylko uwagę, że leczę się już antybiotykami i sterydami od blisko 3 miesięcy. Fajnie, nie? Tyję.

Środa była intensywnym dniem. Najpierw rano spotkanie w sprawie planowanej przez nas imprezy Tydzień Równości. Ważna sprawa, dużo do omówienia, ciekawe pomysły, dużo krytyki, dobre nowe rozwiązania. A mówiąc krótko: będzie w chuj roboty. No, ale wezmę się za to. Chcę to.
Po krótkiej wizycie w zaprzyjaźnionej firmie, udałam się na UW, gdzie udało mi się odebrać kartę ubezpieczenia zdrowotnego PZU Życie. Tak, od dziś płacę co miesiąc po to, by mieć taniej. Bo ostatnio wydałam w sumie 650 zł na leki i lekarzy. Mam dość, muszę sobie z tym poradzić inaczej. I – jak się wkrótce okaże – w zaskakujący sposób to ubezpieczenie mi się przyda.
Wieczorem po zajęciach szybko na spotkanie Komitetu Organizacyjnego Parady Równości. Czasu coraz mniej a pewne rzeczy nadal do załatwienia. To, co mnie cieszy, to fakt, że łatwo nam się namawia ludzi, żeby dołączyli do Komitetu Honorowego. Jest ich coraz więcej i to jest fajne. Tak prawdę mówiąc, to cieszy mnie też słabnąca krytyka „ze środowiska”. Bo chyba wszyscy widzą, że się staramy. Jasne, nie wszystko, co robimy się będzie wszystkim podobać – mamy inne wizje, inne potrzeby… Ale jednak widać, że to, co chcemy zrobić, udaje się nam osiągnąć wytrwałą pracą. I – uwierzcie mi – czasem jest to orka na ugorze :)

Prosto stamtąd odebrał mnie Paweł, który zawiózł mnie do drukarni po odbiór „Przemilczane, przemilczani”, czyli publikacji Queer UW na temat wyników badań nad sytuacją osób LGBTQ studiujących na UW. Pięknie, niebieskie książeczki są pierwszym namacalnym dzieckiem organizacji studenckiej. Dla mnie to sukces o tyle, że udało się nam to zrobić tak szybko – w zasadzie w dwa miesiące od powstania Queer UW! Więc jest naprawdę dobrze. Jeśli impet nie spadnie, nowi ludzie będą nadal dołączać i tak dalej, to zapowiada się naprawdę fajnie to wszystko.

Czwartek rozpoczął się też od tej publikacji. Część książek wieczorem zawieźliśmy do ISNS i do IS a część do mnie do domu. Wszystko musi być odpowiednio logistycznie rozpracowane, bo przecież czeka nas wysyłka i w ogóle. Konferencja prasowa okazała się raczej umiarkowanym sukcesem. Cieszę się, że pojawiły się gaylife.pl, gazeta-sedno.pl i jeszcze ktoś. Niewiele, ale nie jest źle. I tak inne media wykorzystały przesłaną przeze mnie informację prasową. Po konferencji – kolejny zapierdol. Dobrze, że mi Adrian pomógł. Zaadresowaliśmy kilkaset kopert, do których potem trzeba było wrzucić książki. Do niektórych dodatkowo jeszcze listy przewodnie. Poszło to wszystko do dziekanów/dyrektorów wydziałów/instytutów/katedr oraz do zarządów samorządów studenckich jednostkowych. Poszło do bibliotek, do organizacji pozarządowych… do wielu, wielu osób. Strasznie się cieszę, że się udało. I powtórzę to, co napisałam we wstępie: „Na zakończenie chcę serdecznie podziękować osobom, bez których przygotowanie niniejszego opracowania nie byłoby możliwe. W pierwszej kolejności chcę wyrazić ogromną wdzięczność dla badaczy i badaczek, którzy zaangażowali się w poszczególne analizy. Ogrom pracy, z jakim musieli się zmierzyć w krótkim czasie okazał się dla nich ciężarem do udźwignięcia! Mój podziw dla ich zaangażowania i chęci do realizacji całego projektu jest wielki i szczery! Największe ukłony należą się zaś autorom i autorkom opracowań poszczególnych analiz w niniejszej publikacji. Tylko bowiem ja wiem, jak trudna była współpraca ze mną i jak wiele musieliście do ostatnich chwil poświęcić na to czasu.”

W piątek dużo czasu spędzonego w zaprzyjaźnionej firmie. I dobrze, bo to zawsze jakaś kasa, nie? :) Potem zaszłam do apteki, żeby ostatecznie zrealizować receptę na maść robioną. Co prawda używać jej będę dopiero za jakiś czas, ale jednak ważność recept jest ograniczona. Odebranie leku zaplanowane na poniedziałek.
A skoro piątek, to impreza. Próbowałam się najebać od wielu, wielu tygodni. I mi ewidentnie nie szło! O szóstej rano w klubie byłam trzeźwa czasem bardziej niż po wejściu do niego. Inna sprawa, że mam takie coś czasem, że jak się bawię, czuję że powoli mi alkohol uderza do głowy, to wystarczy jakieś jedno wydarzenie i nagle trzeźwieję. Samego mnie to zaskakuje. Ale może to być ładny chłopiec przechodzący obok, lesbijka tłukąca szklankę, czy po prostu piękna piosenka zagrana przez dja. Po prostu w jednej sekundzie staję i jestem trzeźwa. Wiem, że to niefajne czasem – bo przecież są takie chwile, gdy się nie chce trzeźwieć ;)
Więc ten piątek miał być takim, gdy się ostatecznie sponiewieram. Rzadko robię to w klubach. Wolę robić to w domu po imprezie na jakimś afterze. Ale miałam dość. Masakrycznie potrzebowałam resetu. Adaś wpadł do mnie, tu lekko zaczęliśmy już coś tam a potem szybko przenieśliśmy się do Gacka. Tutaj już bifor na maksa. Drynk za drynkiem, szaleństwo. Wychodziłam już lekko nietrzeźwa. Z Adamem chcieliśmy pojechać do Ósmego Dnia Tygodnia, bo tam jakaś impreza miała być. Ale było źle. Wpadamy, a tam może z 7 osób w wielkiej hali. Źle, źle. Adam już tego momentu nie pamięta ;) Ja – niestety – tak. I zaraz się zebraliśmy i uciekliśmy do Glam. Muszę tutaj szczerze przyznać, że o ile początek imprezy jakoś pamiętam, o tyle potem już nie. Ponoć wywróciłam się na Damian.be, chcąc na niego wskoczyć przy barze, zgniotłam mu rękę czy coś. I że usypiałam – twierdzi jedna z barmanek… Generalnie: był szał, było szaleństwo. Nie wiem o której wyszłam. Ale właśnie jak wyszłam to zdarzył się mój słynny już Incydent W Taxi. Dojeżdżam pod mój dom i pan mi mówi, że ubrudziłam tapicerkę i trzeba za to zapłacić. Trzeźwieję lekko. I widzę, że rzeczywiście coś jest białego na niej. Ale wiem też, że nie ma szans, żebym rzygała, bo to zawsze pamiętam. Wiem też, że nie ma szans na wygranie kłótni z nim, bo jestem ledwo żywa i jak policję wezwie to się może dla mnie w izbie wytrzeźwień skończyć. Więc się nie kłócę, tylko płacę mu 100 zł za to ale żądam od razu potwierdzenia na papierze, że zapłaciłam. Nie dam się tak łatwo! Obrót gotówką w Polsce jest rejestrowany przecież przez fiskusa.
Wracam do domu i padam. A rano się okazuje, że na spodniach na tyłku (i na majtkach, żeby było śmieszniej…) mam wklejoną gumę do żucia. Skąd się tam wzięła? Nie wiem. Ale to pewno ona ubrudziła tapicerkę. I pewno jak upadłam na ziemię w Glam to musiała mi się przykleić.

Mimo tego, że urwał mi się film… żyłam! Bo gdy Maciej z Gackiem przyjechali po mnie, żeby do Ikea jechać, dałam radę! Obiad/śniadanie w Ikea zjedzone, zakupy udane i zrobione. Nareszcie uzupełniłam zapas poduszek (kolejne dwie!) i kilka innych Bardzo Niezbędnych Do Życia Rzeczy. Jak zwykle robiliśmy zamieszanie, rozmawialiśmy głośno o seksie analnym i gorszyliśmy klientów swoim zachowaniem. No cóż… przynajmniej jesteśmy tzw. „paying consumer”, więc nikt nas nie wygoni ;) Kupiłam też kieliszki do wina, jakieś szklanki, kubki… Michał powiedział, że mnie zabije, jeśli jeszcze jeden kubek mieć będziemy w domu. W sumie racja, mamy ich kilkadziesiąt. Ale ja uważam, że nigdy za wiele ;)

Wieczorem u mnie, czyli w Melinie bifor, czyli Czwórka. Jakoś tak od słowa do słowa i się kilkanaście osób zebrało. Dobra czwórka, dobra. Atmosfera fajna, impreza, zabawa, muzyka, dużo alkoholu. Fajnie się towarzystwo rozruszało i potem wszyscy sami z siebie komentowali następnego dnia, że to była bardzo udana czwórka. Zaskakująco udana, prawdę mówiąc. Bo tak w sumie spontanicznie wyszła dość.
Mnie cieszy, że 1. dużo ludzi się zjawiło, 2. udało mi się Polę ze zwichniętą kostką przyciągnąć, 3. zjawił się Dawid, 4. po raz pierwszy spotkaliśmy się wszyscy z Robertem, 5. Kuba Po Prostu się od nas nie alienuje. Więc fajnie, fajnie. Musimy częściej!

W Glam czas jakoś powoli płynął. Sprawdzamy po jakimś czasie, która to godzina a ledwo minęło 1,5 h od naszego wejścia. Masakrycznie powoli. Robert szybko umarł. Reszta jakoś się bawiła. Było sympatycznie, dużo ładnych chłopców. A to zawsze powód do radości i uznania imprezy za udaną. Żałuję, że nie zakończyło się tak, jak chciałam, ale było okej.
Filip spał u mnie ostatecznie, po drodze lekką ciotodramę robiąc. Ale lekką.

W niedzielę zamówiliśmy z Michałem pizzę. I wszystko fajnie, spokojnie… aż tu nagle niespodzianka! Pisze do mnie ładny chłopiec, Mateusz taki, że mu się trochę nudzi i że chciałby na spacer ze mną pójść. Dochodziła jakoś 21.00 czy coś, ale czemu nie. Ogarnęłam się, do centrum dotarłam i poszliśmy na ten spacer. Mateusz jeszcze młody doświadczeniem i stażem. Wiekiem też. Ale taki słodko dziecinny jeszcze w pewnych sprawach. To dobrze, ma się rozumieć! Ma prawo i czas, by być wyrachowaną suką ;) Tym bardziej, że jeszcze się chyba na tym wszystkim nie przejechał. Jest – jak większość w jego wieku – z tych, co szukają wielkiej miłości, ale małymi zauroczeniami nie gardzą. Więc niech się bawi. Dość długo chodziliśmy po Krakowskim i okolicach, aż siedzieliśmy sobie ostatecznie przy Hali Mirowskiej w ciemnym parku. Nocnym wracałam do domu.

W poniedziałek wydarzeniem dnia było posiedzenie Parlamentu Studentów UW. I nic to, że wcześniej byłem w zaprzyjaźnionej firmie, że nie poszedłem na seminarium magisterskie i na zajęcia trudne (znów!). Nawet nie ma dużego znaczenia wywiad dla gazety „Sedno”. Bo na posiedzeniu PS UW miano prezentować Raport Studencki 2011. Jak zwykle jednak, jak co roku, nic z tego nie wyszło. Władze samorządowe znów nie dały rady. I znów studenci poznają treść raportu PO Senacie UW i PO Rektorze UW. Smutne to. Ale taki sobie samorząd wybraliśmy, to mamy. Mi udało się coś na temat „Przemilczanych” powiedzieć a nawet rozdać kilkanaście egzemplarzy. Promocja wyników badania trwa! Posiedzenie niedługie, bo niewiele osób zapoznało się ze sprawozdaniem krótkookresowym ZSS UW, które było jakby najważniejszym punktem obrad. Stąd też ja zadawałam pytania, potem jeszcze dwie osoby po jednym i koniec. Na ponad 75 parlamentarzystów i parlamentarzystki. Zwracam uwagę, że ja mandatu posła/posłanki nie mam. To raz. A dwa: posłowie i posłanki Evolucji zaprosili do siebie przedstawicieli ZSS UW w niedzielę na spotkanie, gdzie mogli pytania zadać i odpowiedzi wysłuchać. Gorzej z koalicją, która nie chce nic wiedzieć na temat tego, co robią wybrane przez nią władze, tylko wszystko bierze ot tak, bezrefleksyjnie.

Wtorek był jednym z najmilszych dni ever! W zasadzie brak jakichkolwiek innych planów poza długim spotkaniem z Marcinem. Najpierw mały spacer Krakowskim Przedmieściem i okolicami, potem wizyta w Atlanticu na filmie „Jestem bogiem” (dzięki, Czarku!) i na pizzy w Dominium w centrum. Potem jeszcze krótki spacer. W sumie 5,5 godziny spędzone razem. A w zasadzie: w jego towarzystwie.
Marcin jest mocny. Strasznie się opiera przed otwarciem się na mnie. Albo na cokolwiek. Jest zamknięty w sobie, choć sprawiać chce wrażenie, że wcale aż tak źle nie jest ;) Nie zdradza za wiele, nie pozwala nawet na najmniejszy słowny flirt, bo zaraz go ucina. Każde dwuznaczne określenie naprostowuje, każde podtekstowe sformułowanie od razu rozbija. Nie pozostawia miejsca na niedomówienia. Ale też i na komplementy. Ucieka od nich. Nie pozwala się zbliżyć w sensie intelektualnym czy emocjonalnym. Zachowuje dystans. I cały czas mówi „nie” :) To zdecydowanie jego ulubione słowo.

Wieczór spędziłam na przygotowywaniu opisów przedmiotów, jakie chcę zaproponować Instytutowi Socjologii UW na przyszły semestr. Wiem, że ekstremalnie niechętnie dają doktorantom zajęcia. Wiem, że queer nie jest tutaj ulubioną perspektywą. Ale nie znaczy to, że nie będę się starać :) Trzy sylabusy wysłane. Warsztaty x2. Jedne zajęcia po w zasadzie po angielsku. Więc mam nadzieję, że jednak kiedyś mi coś dadzą.
A jak nie, to będę tak czy owak pewno znów te warsztaty dziennikarskie dla chętnych robić w ramach działalności koła naukowego. Bo co innego mi zostało?

Wypowiedz się! Skomentuj!