No dobra, już piszę. Miałam początkowo prawie tydzień temu napisać, ale prawda jest taka… że niewiele się od tamtej pory wydarzyło. Wszystko przez moje zdrowie. Czy też jego zły stan. Albo brak. No, mówiąc krótko, nie jest dobrze. Siedzę w domu (leżę?) i trochę zdycham. Co prawda jest ZDECYDOWANIE lepiej niż było tydzień temu, ale jednak…

Więc teraz będzie o moich problemach ze zdrowiem. Zaczęło się ponad 4 (cztery!!!) tygodnie temu. Grypa. Wiadomo, zdarza się, jest długa zima. Grypa grypą, poleżałam, pochorowałam, fajnie. I wszystko powinno się w tym momencie skończyć. Ale nie, nie może być tak łatwo. Dostałam jakiejś wysypki. Choroby skóry się zawsze źle kojarzą, bo od razu widzimy oczami wyobraźni obrzydliwe zmiany ropne, których nawet myśl o dotknięciu obrzydza nas na maksa. No i kojarzy się to z brudem. W sensie, że skóra chora, bo ktoś nie ogarnia higieny. Takie skojarzenia nasuwają się i mnie, więc możecie sobie dodatkowo wyobrazić jak strasznie przeżywałam pojawienie się wysypki.
Pani doktor dermatolog zdiagnozowała to jako opryszczkę (już chyba o tym pisałam?), więc wirus. Więc nie da się za bardzo nic zrobić i trzeba czekać, aż osłabiony organizm zbierze siły i się ogarnie jakoś. Czekam, czekam i czekam a to tak średnio przechodzi. Pominę może szczegóły dotyczące tego skąd wysypka dokąd mi się przeniosła ale generalnie jakieś dzianie było. Pani doktor upierała się, że to opryszczkowe zmiany i jakieś średnio skuteczne objawowe leki mi przepisywała. Średnio.
A potem zrobiło się jeszcze gorzej. Bo angina mnie naszła. Ni z tego, ni z owego. Mocna, naprawdę mocna. Znów wizyty u lekarzy (dokładnie zaraz to opiszę), kolejne leki, antybiotyki. Więc zdycham z powodu anginy i z powodu wysypki, która z wirusowej zrobiła się, zdaniem dermatolog, bakteryjna a potem w ogóle stwierdziła, że to już tylko moje drapanie powoduje, że cokolwiek mam jeszcze. I że – tym mnie wkurzyła – muszę zmienić proszek. To taka wymówka. Jak się nie ma na co zwalić, to się mówi: zmień proszek. Bardzo zabawne.
Ponieważ jednak mój organizm jakoś tam sobie radzi z tym wszystkim i ogarnia się chyba powoli, odczekam kilka dni i jeśli mi całkiem nie przejdzie, idę do jakiegoś innego dermatologa. Wkurwia mnie po prostu już to, że od kilku TYGODNI nie mogę normalnie funkcjonować i wieczorem zamiast skupić się na jakiejś pracy, ja siedzę i smaruję się, łykam leki, biorę tabletki i ogarniam się w sposób, który jest absolutnie nieproduktywny.

Zaczynam więc jeszcze w lutym. 21 lutego dokładnie. Poranek, jak zawsze, w zaprzyjaźnionej firmie. Krótko jednak, bo potem umówiłam się z Marcinem na kawę. Takim Marcinem, co go tutaj jeszcze nie było. Młody jest, przyznaję. Ale to przecież na plus. Jakiś czas już coś tam czasem korespondujemy sobie na Facebook, wcześniej na innastrona.pl. Miły, mądry, sympatyczny i ładny chłopiec. Więc czemu się na kawę nie umówić? Jego jedyny minus jest taki, że mieszka poza Warszawą, więc trudno go łapać w tygodniu i umawiać się na takie kawy częściej, ale to i tak pieśń przyszłości, więc na razie się tym nie zajmuję.
Niemniej, do naszego pierwszego spotkania doszło. Było bardzo miło. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, poopowiadał mi trochę, chociaż prawda jest taka, że wyjątkowo ja więcej mówiłam. Aż mi się to nie podobało, sama się publicznie karciłam i powiedziałam mu, że tak być nie może. Bo jasne, ja mogę mówić bez przerwy (wiadomka) ale kilka lat temu nauczyłam się tego nie robić. I chcę z tego korzystać. Dlatego muszę zmusić go, żeby następnym razem to on zdominował spotkanie. O ile oczywiście będzie następny raz. Co prawda umówiliśmy się tak ogólnie wówczas na kolejne widzenie, ale… tak, zdrowie. I nic z tego nie wyszło ostatecznie. Szkoda.
A wisienką na torcie niech będzie fakt, że umówiłem się z nim na spotkanie we W Biegu Cafe przy pl. Zbawiciela. Czyli tam, gdzie pracuje D. Tak, ten D. I tak, zrobiłem to specjalnie. I wiem, że to niskie i małe, ale nic na to nie poradzę. Ludzie robią takie rzeczy. A ja się tego nie wstydzę.

Udało mi się dotrzeć na UW i jakieś tam papiery dostarczyć, ale już na zajęcia pójść… nie za bardzo. Nie wiem czemu. Po prostu taka była emocja. Poza tym chyba trochę bym się spóźniła. A w drodze na UW widziałam po raz pierwszy koksowniki wystawione na zewnątrz. To nawet zabawne, że ogrodzili je barierkami z ostrzeżeniem, że w środku jest gorąco. No bo przecież o to chodzi. Ale inicjatywa ogrzewania ludzi w ten sposób – zacna, godna pochwały. Chociaż jak tak z Marcinem szliśmy sobie do Centrum, to widok ten trochę mi się kojarzył z filmami z lat 70. XX wieku i radziecką Rosją. Zabawne w sumie, że tradycyjne metody okazują się skuteczne w XXI wieku także.

Wtorek rozpoczął się od wizyty u dermatologa. Kontrola po tygodniu. Udało mi się kasę odzyskać za poprzednią wizytę – dotarł faks od mamy z odpowiednimi dokumentami ubezpieczeniowymi. Więc jest okej, 55 zł z powrotem w kieszeni. Ale to nic, bo i tak tę kasę lada moment na leki muszę wydać. Taki lajf. Pani dermatolog nie wydawała się zaniepokojona moimi objawami. Raczej ze spokojem je przyjęła. Mnie to denerwuje. Wiecie jak to jest, jak swędzi. Nieprzyjemnie i bardzo dyskomfortowo bez względu na to, co się robi.

Potem dyżur w zaprzyjaźnionej firmie a na koniec… Wizyta w mBanku. Tak, w jednym z ich centrów. Po co? No, pani wymęczyła mnie o tę kartę kredytową, to poszłam po nią. Wiem, że za bardzo jej nie potrzebuję. A już na pewno nie takiej na 10 tys. zł (minimalna kwota przy Visa Gold), ale ma jeden plus, który sprawia, że warto. Obniża o 3 proc. oprocentowanie mojego kredytu odnawialnego (czyli debetu na koncie), a to już coś. I jest za darmo. Więc nie ma co marudzić, tylko wzięłam.
Śmiesznie, bo długo szukałam tego mBanku. A już na miejscu spotkałam Mikołaja, z którym kiedyś studiowaliśmy razem. Miłe spotkanie. Pogadaliśmy sobie chwilkę. Dziwnie tak czasem można trafić w jakimś miejscu na kogoś, kogo się zna z dawnych w sumie czasów.

Finałem dnia było posiedzenie Parlamentu Studentów UW. Po drodze wpadłam do Gacka na chwilkę krótką, bo Pola chora zdycha. Pogadaliśmy, ale zaraz przyszła Kasiaspyrka i zaczęła robić jakiś racuchy czy coś, więc ja spierdalałam na UW. Posiedzenie PS UW momentami śmieszne, częściej smutne. Najzabawniejsze, że dużą część wystąpień stanowiły odniesienia do mojej „działalności medialnej”, czyli moich wystąpień w mediach. Widzę, że to jest coś, na co członkowie i członkinie ZSS UW są bardzo wrażliwi. I śledzą je z dużą uwagą. To, oczywiście, miłe ale zupełnie niepotrzebne. Tak samo jak sugerowanie, że działam na niekorzyść Samorządu Studentów UW. Wręcz, co ważne, wydaje mi się, że mnie to trochę obraża. I dlatego w pewnym momencie powiedziałam głośno i wyraźnie: jeśli ktoś uważa, że działam na niekorzyść SS UW a tym samym urągam godności studenta UW, to jest przewidziana w takiej sytuacji odpowiednia droga – skierowanie sprawy do Komisji Dyscyplinarnej ds. Studentów i Doktorantów UW, która rozpatrzy i zadecyduje czy rzeczywiście tak jest. Wiadomo, że nikt mnie nie poda, bo nie ma powodów najmniejszych. A czcze gadanie i głupie insynuacje na mnie nie działają. Dlatego się nie przejmuję, tylko robię swoje. Uwierzcie jednak, że wiele jeszcze przed Wami, drodzy członkowie ZSS UW.
Ważnym punktem obrad była prezentacja założeń Raportu Studenckiego 2011. Marta Michalska zaprezentowała, co miała i okazało się, że choć jeszcze w sobotę podczas roboczego spotkania z Pauliną przedstawialiśmy wyniki pracy Queer UW nad naszą częścią raportu, to 4 dni później tej części już w Raporcie nie ma. Nie będę się na razie do tego odnosić, bo nie mam potrzeby. Wiadomo, że ZSS UW nas wychujał i zrobił to w sposób nie tyle nieładny, to bardzo chamski. W nieoficjalnych rozmowach przyznali (nie mi!), że nie poinformowali mnie wcześniej o tej decyzji, bo… obawiali się obecności mediów na posiedzeniu Parlamentu Studentów UW. A potem cały czas podkreślali, że mediów się nie boją, że naciski mediów nic dla nich nie znaczą… Tia, jasne. Tylko srają po gaciach na myśl o tym, że GW się zjawi na posiedzeniu. Bardzo logicznie.
Ale nie stresuję się, ja swoje robię i jeszcze, gdy nadejdzie moment, pokażę co potrafię. A na razie, cicho-sza. Zabawa trwa. A całość, mam takie wrażenie, ma w dużym stopniu podłoże personale. Kontra-ja.

W środę rano prowadziłam pierwsze warsztaty dziennikarskie dla chętnych studentów i studentek UW. Przyszło nie za wiele osób (6?) co jest okej (8.00 rano robi swoje), ale nie jest okej, że nie zjawiły się osoby, które tak o te warsztaty walczyły i za nimi optowały. To mi się nie spodobało i mam zamiar na ten temat z nimi rozmawiać. Same zajęcia chyba wyszły nieźle. Zmusiłem ich, żeby rano się trochę rozruszali, pochodzili, coś zrobili, pomyśleli… Jak warsztaty, to warsztaty. Ja jestem w miarę zadowolona.

Potem zajęcia (wykład! Poszłam na wykład!) i wizyta u fryzjera (nareszcie!). I przed południem wróciłem do domu, odpocząć. Zdrowie nie daje wytchnienia, cały czas coś. To naprawdę stresujące i męczące. Tym bardziej, że wieczorem musiałam się wybrać znów na UW. Ważne spotkanie – komitet naukowy konferencji i komitet organizacyjny konferencji razem wzięte. Fajne spotkanie, tak wyszło, że ja w sumie prowadziłam je jakoś. No, niech będzie.
Są pewne decyzje, są pewne niewiadome. Plus jest taki, że Zarząd Samorządu Studentów UW podjął decyzję o udostępnieniu nam sali 200 na czas konferencji. To mnie cieszy, bo – prawdę mówiąc – myślałam, że odmówią. Nie będę Was zadręczać szczegółami, ale generalnie jest sporo do ogarnięcia, najgorzej jest, ma się rozumieć, z kasą. Ale damy radę jakoś. Na razie nie myślimy o pieniądzach na publikację, ale w przyszłości trzeba będzie też o to zawalczyć. Ale to potem, po konferencji, po wszystkim. Spotkanie udane, miłe i dość konkretne w ostateczności.

A zaraz stamtąd Łukasz podwiózł mnie na Bemowo, gdzie mieliśmy spotkanie grupy logistycznej Komitetu Organizacyjnego Parady Równości 2011. Może ja nie do końca logistyką się zajmuję, ale ważny był mój udział a propos Komitetu Honorowego Parady i w ogóle. Spotkanie długie, męczące, ale konkretne w sumie. Udało się nam pewne rzeczy ustalić, dopiąć i postanowić. M.in. to, że pojadę do Berlina. Ponieważ cały marzec to weekendowe wypady kilku osób do Niemiec, gdzie z tamtymi organizatorami parad będziemy rozmawiać. I żebym ja też raz pojechała, do Berlina. No okej, lubię to miasto, chętnie. Przy okazji znów się tam pobawię, wiec jestem na tak.

Czwartek spokojny, z zakończeniem miłym. Adam wpadł. Mieliśmy ciche dni od czasu naszego ostatniego spotkania. W ogóle mam wrażenie, że coś się nie-tak dzieje w tej relacji. Nie potrafię powiedzieć co i dlaczego. Nie wiem. Ale coś wyraźnie jest nie tak. Wizyta Adama zresztą też średnio, moim zdaniem, udana. Miał wpaść, żebyśmy rozmówili sytuację a skończyło się na pieprzeniu głupot, zajmowaniu się duperelami i Adama SMSowaniem i facebookowaniem. Potem na ten temat mieliśmy długą wymianę wiadomości na Facebook. Kto co kiedy i gdzie. Bez sensu trochę. W sensie, że przez Facebook bez sensu. Bo ja, owszem, jestem za rozmówieniem wszystkiego, ale na żywo.
W piątek czułam się już naprawdę podle. Źle. Angina, to było oczywiste, bo przy łykaniu śliny czułam setki szpilek wbijających mi się w gardle. Najgorsza była perspektywa tego dnia – wyjazd do Łodzi. Zanim jednak to nastąpiło, miałam spotkanie w urzędzie dzielnicy Ursynów. Chodzi o pewne wydarzenie, które Queer UW miałoby dla dzielnicy zorganizować. Ja jestem na tak, potem się okaże, że QUW też. Więc fajnie, zapowiada się pracowity ale i fajny czas. Z dobrymi efektami, mam nadzieję. Czerwiec będzie megazajęty. Na razie bez szczegółów, bo trwa ustalanie, ale nie jest to rzecz do ogarnięcia „na już”.

Prosto z urzędu Łukasz zawiózł mnie na dworzec centralny. Pociąg do Łodzi. Jechałem tam jako „plan awaryjny” firmy, z którą współpracuję. Mimo anginy. Skoro bowiem ja jestem plan awaryjny, to nie mogę już wystawić ich w takiej sytuacji. Pojechałam, taxi do teatru, w którym musiałam się zjawić. Okazało się, co zabawne znów, że osobą odpowiedzialną za to ze strony klienta jest… moja koleżanka ze studiów. Znów: świat jest mały. Ostatecznie wszystko się udało. Bez większych wpadek. Ludzi w miarę było, więc nie narzekam.
Na całe wydarzenie zaprosiłam też swoją znajomą Gośkę. A jej córka była hostessą :) Więc sami swoi, wszystko w rodzinie. Początkowo mój plan był taki, żeby prosto z teatru iść na jakąś imprezę. Ale… to było zanim angina mnie zmiotła. Było naprawdę, naprawdę źle. Gardło mnie dobijało. Więc tylko do Gośki się dostałem i padłem spać. Rano nie mogłem mówić. Ale tak dosłownie. Migdały miałam tak powiększone, że nie mogłam wydać z siebie dźwięku. Jakoś się zmusiłam do rozgrzania gardła i umówienia się na wizytę do lekarza. Chuj, że sobota. Muszę. 120 zł.

Dotarłam do Warszawy jakoś w południe. Przed 14.00 byłam już u doktora. Antybiotyk, zwolnienie, opierdol na koniec :) Ale przynajmniej wiem, że coś mi pomoże. Więc poszłam spać.

Wieczorem miałam w planach urodziny Kejt, ale szans nie było. Ból, temperatura, brak mowy i… oczywiście, nadal wysypka i swędzenie. Więc wyobraźcie sobie jak zdychałam na maksa. Wieczorem, po moim SMSie, odwiedził mnie Filip. Miło, że tak reaguje na moje prośby :) A potem – to niespodzianka w sumie – pojawił się niezastąpiony Marcinek. Z zupą-kremem z porów. On chorował na anginy kilka lat, więc wie, co dobre i co się da zjeść w tym stanie. Chcę publicznie tutaj mu oficjalnie podziękować, że zawsze się zjawia. Zawsze kiedy zdycham w łóżku z jakiegoś powodu, on przybywa, pociesza, rozśmiesza, zabawia, opowiada, gotuje, kuruje, kupuje, przynosi… Aż mi głupio czasem, naprawdę. Bez słowa mojej nawet sugestii, że byłoby miło, gdyby się zjawił…

W niedzielę kolejne odwiedziny. Tym razem Adaś, który poszedł mi nawet małe zakupy zrobić a potem moja przyjaciółka Gacek (złego słowa o niej nie powiem). Fajnie, że ktoś wpada, posiedzi, a ja mam się komu wyżali i ponarzekać na to, jak mi źle. Dla mnie to – wstyd się przyznać – ważne. Lubię opowiadać innym jak to mi źle, to mi pomaga. Zawsze w dzieciństwie mama pytała mnie: „Ale po co mówisz mi znów, że ci źle? Przecież wiem, że cię boli. Pomaga ci to?” A ja odpowiadałam: „No tak. Właśnie pomaga.” I wtedy słuchała dalej.

I tak mijały mi te dni. Ja leżę i zdycham (nawet do komputera starałam się nie podchodzić!) a inni mnie odwiedzają. W przerwach śpię i czytam Girarda, który mnie wkurza :) Produktywność: zero. Możliwość skupienia się na czymś: zero. Tragedia.
W poniedziałek odwiedził mnie najpierw Filip, który prosto ze szkoły do mnie przyszedł i po drodze chinkę jakąś zaliczył, racząc mnie w ten sposób obiadem. A potem Adaś wpadł, ale znów to spotkanie wyszło nie-tak. Może to jest tak, że już nie będzie tak, jak kiedyś i to jest ok?
Jakby tego było mało, tego dnia Tomeczek się wyprowadził ode mnie. 28 lutego. Zostawił jeszcze kilka mebli, za zgodą Michała no i wciąż nie oddał mi kasy, na którą – nie ukrywam – czekam. Więc wszystko takie w zawieszeniu. Tę dobę mieszkałem sam. Po raz pierwszy od dawna. Bo Michał 1 marca też wybrał godzinę na wprowadzkę nienajlepszą. Jakoś koło 22 czy coś. Wcześniej więc odwiedziłam przychodnię. Udało mi się zaliczyć mojego lekarza poz (przedłużenie antybiotyku, kontrola w poniedziałek konieczna) oraz dermatologa (bakteryjny charakter wysypki, antybiotyk do smarowania, wizyta w piątek, jeśli swędzenie nie przejdzie).
A wieczorem – zamieszanie wprowadzkowe. Znów razem, śmiesznie wyszło to wszystko.

Środa spędzona w domu… Zdychanie, ciąg dalszy. Ale wzięłam się za ogarnianie. Maile powysyłane, wiadomości napisane, coś tam załatwione, jakieś wyceny, prezentacje, propozycje… coś już muszę robić, bo raz, że oszaleję a dwa, że zaległości mnie potem dobiją.
Rozrywką większą był czwartek, bo to Tłusty. Kupiłam, co trzeba i do dzieła! Zrobiłam faworki. Ludzie poumawiani mieli wpaść i je zjeść. Wpaść, wpadli. Ze zjedzeniem było gorzej. Najpierw o 16.00 pojawiała się Kasia Ewa, Paweł i Marcinek. Nielicznie, ale miło. Kasia zrobiła masakrycznie pyszne ciasto! Przepyszny jabłecznik! Zostawiła je potem dla innych gości, którzy się na noc zapowiedzieli. Strasznie fajnie, że są jeszcze ludzie, którym się chce :)

Potem spotkanie Queer UW. Najchętniej bym je odwołała, ale nie da się. Za dużo rzeczy do zrobienia. I terminy nas gonią. Więc, chcąc nie chcąc, musiałam ruszyć dupkę z domu. Na UW. Najpierw godzinne spotkanie komitetu organizacyjnego konferencji „Strategie queer” i podział obowiązków koordynacyjnych a potem już samo spotkanie Queer UW. Poszło nieźle w sumie. Chociaż, przyznać muszę, dobrze byłoby, gdyby było nas więcej na tym spotkaniu. Omówione, co miało być. Decyzje zapadły, dzieje się.
Szybki powrót do domu. Bo tutaj goście! Ze mną Ewa i Paulina od razu pojechały.

A wieczorem wpadli Gacek, Filip, Kuba Po Prostu, Tomeczek, Paweł, Pola, Adam Ł… Fajnie, fajnie. Tłoczno, zabawnie, śmiesznie. Oczywiście mama mnie potem opierdalała przez telefon, że nie powinnam przebywać z innymi ludźmi tyle, bo jestem osłabiona i ich zarazki mogą mnie dobić. Pewno ma racji trochę. No, ale co ja na to poradzę, że uwielbiam ludzi? :)
Filip został na noc.

Piątek spędzony w domu. Umieralnia się tutaj robi powoli :) Wpadłam do dermatolog, bo swędzenie nie minęło. Obejrzała, stwierdziła, że to teraz już głównie mechaniczne uszkodzenia. W sensie, że od drapania. I przepisała coś łagodzącego, z czego odczytaniem w aptece pan miał potem problemy. Więcej do tej pani nie pójdę. Jeśli do poniedziałku-wtorku nie zauważę znaczącej poprawy, umawiam się gdzieś prywatnie. Bo tej pani szanse się wyczerpały.
Wpadł Filip wieczorem przed wyjściem do klubu. Lekko próbował mnie namówić, ale wiedział, że to skazane na niepowodzenie przedsięwzięcie, więc nie wysilał się za bardzo. I dobrze. Ja naprawdę chcę wyzdrowieć. Mam dość, mam dość. Jak pomyślę, że miałabym spędzić jeszcze jeden tydzień w łóżku z bolącym gardłem i wysypką, to mam dość. Dlatego Filip sam poszedł do klubu. Spotka tam na pewno znajomych, o to się nie boję. Wychodził w nienajlepszym humorze, bo znów złapał ten swój humor, którego nie lubię u niego. Ale nie będę w szczegóły wchodzić.

Sobota mija spokojnie. Siedzę, piszę, coś tam ogarniam od rana. Nadal chora. O 17.00 na UW mam wybory do Rady Wydziału Filozofii i Socjologii UW z ramienia doktorantów. Muszę się więc tam pofatygować.

Mówiłam, że to długie nie-pisanie nie wydłuży blotki? Co tu pisać, skoro głównie śpię i umieram…

Wypowiedz się! Skomentuj!