Będzie trochę chronologicznie, a trochę zagadnieniowo. Tak się złożyło, że momentami się pokrywają te dwie perspektywy. Zacznę więc od weekendu.

Najważniejsza rzecz: 24th Floor-Sitting Party „Picture Yourself”. Och, było cudnie! Wszystko działo się jak za dawnych dobrych czasów. Goście dopisali (choć procentowo, jak zawsze, ta sama liczba potwierdzonych ludzi wycofała się z przybycia – zawsze uważałam i nadal uważam to za duże faux pas i wyciągam z tego powodu konsekwencje towarzyskie). Zaskoczył Paweł, który się nie zjawił z powodu choroby, ale wysłał kuriera z kwiatkiem i winem musującym, który koło 23.00 zapukał do moich drzwi. To było bardzo gustowne!
Zdjęcia, które robił Hugo i Burges wyszły bardzo fajnie. Goście też raczej zadowoleni z pomysłu mini-studia foto, które powstało w jednym z pokoi. Czasem się opierali, ale generalnie chyba wszystkim się to podobało. Świadczy o tym choćby fakt, że fotki potem na Facebook sobie na główne powstawiali ;)
Ciasto się udało, choć – o tym wie tylko Dawid, jako świadek jego przygotowywania – miało wyjść zupełnie inaczej :) Na szczęście ja zawsze do przepisów podchodzę dość „twórczo” i przerabiam je po swojemu. Tak było i tym razem.
Ledwo udało mi się ze sprzętem muzycznym… Musiałam zapłacić o prawie 1/3 więcej, żeby panowie z wypożyczalni zechcieli zaczekać 20 min, gdy gnałam taxi do nich. Oczywiście, wszystko przez Dawida :) Tak nam się dobrze spędzało czas wspólnie, że nie zauważyłam, że się późno zrobiło. No, ale nic to, dałam radę. Warto było więcej kasy wydać za te miłe momenty. Set Eflera – cudny! Pięknie zagrał i czuł się jak ryba w wodzie. Szkoda, że nie udało się nagrać tego, co kompilował, bo jednak live dj act ma swoją moc, swój przekaz, swoją siłę… Muzycznie było bardzo dobrze.
Fotki-wspomnienia z całego roku też się chyba podobały. Początkowo mało kto oglądał, bo skupili się wszyscy na robieniu sobie zdjęć, ale jednak potem widziałam zainteresowanie. Ludzie się poznawali, ludzie się witali po długim niewidzieniu. Było dwugodzinne szaleństwo w stylu F-SP.
Nieskromnie też przyznam, że potem same pozytywne komentarze i dużo w stylu „dobrze, że znów zrobiłaś Floor-Sitting Party”. No, ja też się cieszę, że się udało :)
I na pewno będę co jakiś czas je robić. Ale to za jakąś chwilkę. Bo jednak minione kosztowało mnie tyle, że muszę odsapnąć finansowo.

Potem większość do Glam się przeniosła. Dla mnie to była ważna impreza, bo odkryłam coś bardzo ważnego. Że to mnie kiedyś bardzo zaboli. W sensie, że ta znajomość z Dawidem. Widziałam jak bawi się z innymi, jak – dla żartu – flirtuje. Jasne, był cały czas obok mnie i to było miłe, ale przypomniałam sobie o co tak naprawdę chodzi. Przypomniałam sobie na czym polega ta opowieść, ta historia, ta narracja.

***

Nie za bardzo wiem, jak to nazwać. Rozstanie? Rzucenie? To nie pasuje. „Zaprzestanie spotykania się” byłoby najwłaściwsze chyba. No więc moje z.s.s. z Dawidem przebiegło według tego samego scenariusza, co miliardy innych tego typu wydarzeń na świecie w historii. Ma rację Jędrzej Polak, gdy pisze w „Życie jest gejem”: „Nasza tragedia nie polega na tym, że nie mamy nic do powiedzenia. Nasza tragedia polega na tym, że nie mamy nic do opowiedzenia, bo stało się tak, że opowiedziano już wszystko, niemal wszystko, a każda opowieść zaczynająca się w punkcie A, biegnąca do punktu B, dalej C, D i kończąca się po kolei w punkcie Z jest nieodmiennie wariacją pierwszej opowieści, z której, jak ze wszystkich, absolutnie nic nie wynika. Podobnie jak z naszego życia. Poza tym jednym, że boli.” Dokładnie tak było. Ta sama wariacja.

Najpierw w ciągu dnia (niedziela) Dawid napisał, że chce się spotkać i pogadać. I ja już wiedziałam. No bo c’mon, skoro nigdy tak nie pisał a nagle to zrobił, to wiadomka. No, ale to wszystko musiało się zadziać. Więc zebrałam się i wybrałam się do W Biegu Cafe. Jeśli nawet miałabym jakiekolwiek wątpliwości, to pierwsze zdanie jakie wypowiedział, rozwiałoby je całkowicie. „Dużo ostatnio myślałem.”
No więc myślał i wymyślił, że chce zatrzymać rozwój naszej znajomości, a nawet cofnąć go nieco do wcześniejszego etapu. I że tak będzie lepiej dla mnie. Bo jak mu powiedziałam w piątek na imprezie, że „to mnie kiedyś zaboli”, to on stwierdził, że jego też może. Za jakiś czas, gdy ja nadal będę mieć lat 18, a on będzie już mieć 35. I że impreza jest moim życiem. I czy chcę to jakoś skomentować?
Nie za bardzo chciałam, ale wiedziałam, że on chce. Nie chciałam, bo przecież to niczego nie zmieni. Mogłabym być dramatyczna (To strasznie boli! Przemyśl to może jeszcze raz?), banalna (Czemu mi to robisz?) czy cokolwiek, ale przecież wiecie, że taka nie jestem. Więc powiedziałam prawdę. Że wiedziałam co chce powiedzieć. I że „dla Twojego dobra” to fajna wymówka, bo troskę o siebie ubiera w troskę o kogoś innego. I że „to mnie kiedyś zaboli” to ucieczka od wyzwań – wiem, że sama chciałam ją zastosować. No i że najpewniej już się za bardzo nie zobaczymy, może gdzieś przypadkiem. „To zróbmy coś, żeby tak się nie stało!” Ale co mamy zrobić? Tego nie wiedział. Moim zdaniem nic się zrobić nie da. To się musi tak zadziać. „Nieodmienna wariacja pierwszej opowieści”. Banalne wręcz.

Powiedziałam mu też, że najsmutniejszą rzeczą jaką mi powiedział w naszej relacji było podczas sobotniej imprezy, coś o tym, że sama ryzykuję dużo, zabierając go na przykład na Floor-Sitting Party, gdzie jest dużo ładnych chłopców dokoła niego. Miło, że uważa, że na F-SP byli ładni chłopcy. Zabolało jednak to, że każdy inny ładny chłopiec mógłby mnie niejako zastąpić. A to oznacza, że nasza znajomość nie jest wyjątkowa. A po drugie: że to nie on bierze odpowiedzialność za swoje czyny. To mnie poruszyło.

Po naszym z.s.s. nie miałam nawet negatywnej emocji. Raz, że wiedziałam, jadąc na spotkanie, po co się tam wybieram. Dwa, że wydaje mi się, że już te emocje przeżyłam. W piątek. Wtedy, gdy płakałem tańcząc na parkiecie w Glam. Kiedy widziałem, co się dzieje i obudziłem się (uwaga, będzie prawie poetycko) z tego przyjemnego letargu czy snu jakim było spotykanie się z Dawidem. Letargu, który sprawił, że prawie zapomniałam o tym, o czym uczy nas Giddens. Że w przeciwieństwie do więzi osobistych w społecznościach tradycyjnych, czysta relacja nie jest zakotwiczona w warunkach zewnętrznych życia społecznego i ekonomicznego. Ma luźny charakter i trwa o ile obie strony odczuwają satysfakcję. Czysta relacja ma wartość tylko dlatego, co sama oferuje partnerom. Relacje te istnieją wyłącznie dla samych siebie. Czysta relacja jest zatem ustrukturowanym refleksyjnie związkiem o otwartym i ciągłym charakterze. A wiodącym motywem jest pytanie: „Czy wszystko jest w porządku?”, ciągłe zaś upewnianie się o stan relacji ma wyraźny związek z refleksyjnym projektowaniem własnego ja („Jak ja się czuję?”).

To było przyjemne, nie powiem. Paulina stwierdziła w rozmowie telefonicznej, że ostatnio mi się to zdarza znów. Że mimo mojego już chyba sześcioletniego celibatu, pozwalam sobie znów na jakieś szaleństwo i emocjonalne zaangażowanie się w jakąś relację z chłopcem. Fakt, to już drugi raz. Pierwszy był Grzegorz. I choć Dawid mnie znienawidzi za to porównanie, to ja naprawdę w rozwoju i zakończeniu tych dwóch sytuacji widzę coś podobnego.
I tak, impreza jest moim życiem. Bo, cokolwiek się nie dzieje, jakkolwiek nie zmienia się świat, ktokolwiek jest aktualnie przy władzy, jakiekolwiek emocje są w danym momencie w nas, jest jedna niezmienna rzecz: impreza. Ona trwa cały czas. Zawsze ktoś gdzieś się bawi. I w każdej chwili można do nich dołączyć. A ona nie zawiedzie, jako jedyna!

Są, oczywiście, także plusy. Rozmowa z Damianem.be w klubie w sobotę. Powiedział, że zrozumiał ostatnio, co mam na myśli mówiąc, że ktoś z moich znajomych zawsze „przejmuje” nowopoznanych przeze mnie młodych chłopców. To był (i jest) mechanizm obronny, jaki wykorzystuję przy swoim celibacie. Zawsze, ale to zawsze, gdy jest jakaś nowa osoba w towarzystwie, którą ja poznaję i z którą miło mi się spędza czas, pojawia się ktoś z moich znajomych, kto wykazuje zainteresowanie tą nową osobą. Zainteresowanie o tyle istotniejsze, że wiążące się z możliwością zaoferowania rzeczy, których ja zaoferować – z racji celibatu – nie mogę. Więc zawsze w tym momencie zaczynam się wycofywać, odchodzić, nie przeszkadzać. I to się potem dzieje. Wiadomo co i jak. Damian.be też przejmował nowe osoby. I okej. Ważne jednak dla mnie, że zrozumiał chyba teraz co to tak naprawdę znaczy. Chyba.

I a propos Damiana.be, który zresztą bardzo ładnie się wobec mnie zachował w sobotę i na moją prośbę, umożliwił mi rozmowę z Dawidem… Zaraz po z.s.s. zadzwoniłam do niego (był w Trójmieście) żeby mu o tym opowiedzieć wszystkim. Po co? A no właśnie… nie wiem w sumie. Przynajmniej nie świadomie. Dopiero potem się nad tym zastanowiłam. I chyba wiem. Myślę, że zrobiłam to po to, by znów się stało to, co zwykle. Bo „to, co zwykle” ma także swoje plusy. Mianowicie – najłatwiejszym sposobem, by o kimś zapomnieć jest znienawidzenie tej osoby. I właśnie „to, co zwykle” pozwoli mi znienawidzić Dawida, a wtedy całość się domknie, historia się zamknie.
A ta historia „jest nieodmiennie wariacją pierwszej opowieści, z której, jak ze wszystkich, absolutnie nic nie wynika. Podobnie jak z naszego życia. Poza tym jednym, że boli.”

***

Poniedziałek był dniem na wskroś szalonym. Nie wiem co się stało, ale gdy wstałam o 6.30 rano, żeby zająć się zaplanowanymi na ten dzień rzeczami, pół godziny później zaczęłam odbierać telefony. I to tak bez przerwy. Rozmawiam z kimś i słyszę, że na drugiej linii ktoś jest. Odkładam słuchawkę, odbieram pocztę głosową, oddzwaniam i znów się powtarza: na drugiej linii ktoś się dobija. I – przyrzekam – działo się to bez przerwy do 15.00. Czasem ważne sprawy, czasem duperele… Niemniej, cały czas coś! Czułam się jak pani w call center. I nie mam nic przeciwko rozmawianiu przez telefon, ale sam fakt, że nagle wszystkich wzięło na dzwonienie do mnie jednego dnia, to już dziwny zbieg okoliczności. Udało mi się jednak jakoś z tych rozmów wyplątać.

Wszystko po to, by podążyć do W Biegu Cafe przy pl. Zbawiciela. Wiedziałem, że Dawida tam nie będzie, ale chciałem zostawić tam rzeczy dla niego – kapelusz, po imprezie zostawiony i foremkę do ciasta, której użyłem u niego robiąc ciasto na F-SP. Dorzuciłem jedno jego zdjęcie wydrukowane przez Hugo (wydrukował 6, bo miał akurat tyle papieru). A celem mojego przybycia było spotkanie z Hubertem z Radia Kampus. Rozmowa na potrzeby audycji na temat Queer UW. Ja się cieszę, że media są zainteresowane sprawą. Fajnie, że nasze wyniki badań będą najpewniej szeroko przekazywane… ale czasem mam już dość :) W sensie, że zwyczajnie jestem zmęczona opowiadaniem po raz tysięczny „co to jest queer”, „po co powstało Queer UW”, „co zamierzacie robić” i „ile osób LGBTQ studiuje na UW”. Wiem, wiem, że muszę odpowiadać. I wiem, że to moje narzekanie brzmi tak co-to-nie-ja. Ale to nie o to chodzi. Chodzi o to, że tak naprawdę media nie interesuje co to jest queer. Bo jakby chcieli wiedzieć, to by sobie wygooglali. Chodzi o to, żeby odmieniec/dziwak odpowiedział na to pytanie, ożywił tekst. Przecież sama piszę teksty, więc wiem jak się to robi. Trzeba dodać bohatera, bo inaczej jest nudno i szaro. Nie obchodzi ich też meritum odpowiedzi, bo przecież to nie ma znaczenia. Równie dobrze pisać można o okolicznościowym spektaklu w przedszkolu miejskim numer 22. Dobry dziennikarz potrafi napisać o wszystkim, bo bardziej niż na istocie sprawy, skupia się na tym, jak ubrać to w atrakcyjną dla czytelnika formę. I dlatego właśnie po rozmowie z Radiem Kampus miałam sesję foto dla „Wyborczej”, bo potrzebują mojej „główki” do tekstu o badaniu robionym przez Queer UW.
Ja to wszystko wiem. Ale mimo tego muszę czasem grać w tę grę. Co innego mi zostaje? Przynajmniej mam jakąś szansę przebicia się ze swoim przekazem do innych. To trochę jak inicjatywa „Whatever” na Europride 2010. Swoim strojem chciałam zwrócić uwagę na to, co kryło się na banerze. Na Whatever. Jasne, że nie zawsze się udaje. Ale łatwiej tak coś ugrać niż powolnym drążeniem.

Potem spotkanie z Hugo i Perełką. Zwrot kabli i pogawędka. Miłe takie tam nasze rozmowy. Miał być jeszcze Burges, żeby fotki przekazać po F-SP, ale się zamieszanie zrobiło i nie ogarnął tego. No, nieważne. Zdjęcia mi potem wieczorem na ftp wrzucił, więc jakoś daliśmy radę. A potem jeszcze z Gackiem widzenie, bo miałam dla niego też rzeczy po Floor-Sitting Party zostawione. I skusili mnie! Skusili mnie na KFC! Gdyby nie jedli wszyscy, to i ja bym nie zjadła przecież. Tym bardziej, że ostatni raz w KFC byłam podczas wizyty w Szczecinie. Dawno temu. A i wtedy zjadłam tylko sałatkę bez sosu. Tym razem – nie.

Wtorek miał być dniem bez wychodzenia z domu. I tak się stało. Co było do zrobienia, do nadrobienia, zrobiłam i nadrobiłam. Miałam taki plan, że w środę kończę z zapierdalaniem i mam ciut luźniejszy czas do końca ferii. Skończyło się, jak zwykle. Rozchorowałam się. Grypa i to taka na maksa. W środę leżałam wieczorem z 39,6 st. Celsjusza i nie mogłam tego zbić. Dobrze, że Paulina przyszła mnie podratować troszkę. Rosół przyniosła, okłady zimne robiła i podtrzymywała na duchu. Ale było naprawdę bardzo, bardzo źle. Dawno już nie przechodziłam tak ostro choroby. W ogóle dawno nie chorowałam. Ostatnio chyba jakoś w wakacje.
Bo w ogóle wydaje mi się, że mój organizm zawsze wybiera na choroby te momenty, kiedy „mogę chorować”. To znaczy kiedy nie mam na maksa zapierdolu i nie muszę latać jak nakręcony. Tak jak teraz. Od środy miałam odpoczywać i w środę się rozchorowałam. To psychosomatyczne. Kiedy mogę „odpuścić” psychicznie, puszcza też moja obronność. I potem mam za swoje. No, ale z dwojga złego wolę chorować teraz niż gdy naprawdę muszę być w pełni sił.

Czwartek spędziłam w łóżku, z małym wyjątkiem. Wybrałam się do lekarza. Oczywiście, w mojej przychodni nie tylko moja pani doktor nie miała już miejsc na dziś, ale żaden internista… Musiałam się umówić prywatnie. Wybrałam LuxMed i wydałam 120 zł za konsultację u doktora Bochenka. No, miły, fajny, sympatyczny. Wyjaśnił, narysował, wszystko fajnie. Ale 120 zł?! Wykończą mnie warszawskie stawki.
Mam jakieś leki (objawówka), biorę je i nie mam już temperatury. Mam nadzieję, że do niedzieli wyzdrowieję całkiem, bo na poniedziałek coś tam już wstępnie planuję. Muszę się ogarnąć, co nie?

Wypowiedz się! Skomentuj!