To nie będzie łatwy blo. Gdy zaczynam go pisać, siedzę jeszcze w Kijowie na konferencji „It’s T time!” organizowanej przez IGLYO. I wszystko byłoby fajnie, bo konferencja jest całkiem udana, gdyby nie to, że oczywiście musiałam zaszaleć i zrobić coś głupiego. A dodatkowo ostatnią blotkę napisałam 10 dni temu… Więc sporo tego będzie. Gotowi?
Zacznijmy jednak od początku, czyli od piątku ponad tydzień temu. Prawie cały dzień spędziłam w zaprzyjaźnionej firmie. To dlatego, że potem mnie nie będzie jakiś czas i wiem, że moja nieobecność przypada w te dni, kiedy miałabym czas, żeby się u nich zjawić. A skoro chcę dostać od nich kasę i skoro tę kasę dostaję jednak co jakiś czas, to chcę swoje zrobić i odrobić (czy też nadrobić).
Więc spędziłam tam sporo czasu, robiąc dużo różnych rzeczy. Ale to nie koniec. Po południu miałam spotkanie samorządowe. Grupa macherska omawiała strategię na najbliższe czasy. Widzimy bowiem, że źle się dzieje w samorządzie studenckim na UW (coraz trudniejszy dostęp do dokumentów, coraz mniej osób zaangażowanych, coraz trudniejsza współpraca, coraz mniej ludzi chcących współdecydować o naszej wspólnej rzeczywistości). Więc chcemy to zmienić. Nie będę zdradzać szczegółów, wiadomka. Głównie dlatego, że Nowa Koalicja, która aktualnie rządzi, czyta mojego blo. Więc nie będę im ułatwiać. Przy okazji: pozdrawiam serdecznie! Spotkanie było miłe, ale bardzo szybkie. Bo się okazało, że nie tak łatwo znaleźć salę, w której je zaplanowano i trzeba było potem przyśpieszać omawianie poszczególnych spraw i problemów. Ale w miarę się udało.
Ze spotkania samorządowego popędziłem do Rasko. Tam bowiem odbywało się otwarte dla chętnych spotkanie osób, które chcą zaangażować się w organizację Parady Równości 2011. Ja chcę. Okazało się, ku mojemu OGROMNEMU zaskoczeniu, że chce także Marcinek. O tyle to dziwne, że on nigdy w Paradach nawet nie chodził. Więc zaskoczył mnie pozytywnie.
Spotkanie otworzył Szymon Niemiec, który zarejestrował nazwę Parada Równości i jest teraz jej jedynym dysponentem. Ludzi było mało. Bardzo mało w sumie. Zabrakło niektórych, których się tam spodziewałam. Rozumiem, że dziennikarze LGBTQ z Krakowa nie mogą przyjechać i szanuję to. Ale już brak niektórych warszawiaków mnie zdziwił. Spotkanie było – jak dla mnie – nieco za bardzo poświęcone ideologicznej sferze, ale Marcinek z kolei mówił, że jego zdaniem było to dobre. Więc niech będzie.
Mnie bardziej interesowała praktyczna strona. Zaangażowałam się trochę, jestem oficjalnie członką Społecznego Komitetu Organizacyjnego Parady Równości 2011. Czy jakoś tak. Nie wiadomo jak się będzie nazywać ostatecznie, ale jakoś tak. Oczywiście zapraszamy wszystkich chętnych, bo jesteśmy otwarci i inkluzyjni. Oczywiście, zadeklarowałam, że zaangażuję się przede wszystkim w dwie rzeczy. Po pierwsze: udział osób trans, jako temat mi bliski. Po drugie: organizacja konferencji naukowej okołoparadowej, jako sprawa dla mnie ważna. Obie inicjatywy ciepło przyjęte, więc mam nadzieję, że coś z tego wyjdzie. Z obu rzeczy.
A dzisiaj dowiaduję się, że… Fundacja Równości także chce paradę robić. Czy więc będą dwie takowe?
Wieczorny clubbing zaczęliśmy u Gacka, gdzie zebraliśmy się dosłownie na chwilkę. Potem ruszyliśmy do Centralnego Basenu Artystycznego. Okej, to był mój pomysł. Ale to dlatego, że tam była impreza urodzinowa Solidarności. Wiem, brzmi nieco drętwo, ale zapowiadało się normalnie. W sensie, że normalny dj, normalny vj, wszystko normalnie jak na imprezie. No, ale okazało się, że tak nie było. CBA był totalnie pusty. Nikogo tam nie było. Więc spędziliśmy tam jakieś… bo ja wiem? 5 minut? Może nawet nie. Tragedia.
Więc przenieśliśmy się do Galerii. Urodziny klubu, więc mogła być naprawdę fajna impreza, prawda? Okazało się, że nie jest. Wkurwiłam się. Mało ludzi w sumie. Okej, co prawda Druga Maryla jest dobra, a dj na parkiecie dolnym grał całkiem dobrze, ale… ale jednak ten brak ludzi zrobił swoje. Jedyny plus był taki, że zgarnęłam jednego chłopca z Galerii – widziałam go ostatnio we wtorek już i uważałam, że jest bardzo ładny. Więc jakoś tak (sama nie pamiętam dokładnie jak…) zagadaliśmy i się zgadaliśmy i wzięłam go do Toro. Bo tam pojechaliśmy dalej w nadziei, że chociaż tam będą ludzie. I byli, na szczęście.
Natomiast Toro, jak wiadomo, to nie najlepszy klub na świecie i pewne rzeczy jednak dzieją się tam tak, jak ja nie lubię. Musiałam to jednak znieść w imię dobrej zabawy. Młody chłopiec, którego zgarnęłam, zainteresował się Damianem.be. Z wzajemnością. Okej, mogę teraz przyznać, że nie do końca było mi to na rękę. W sensie, że jakoś tak mi się dziwnie zrobiło. Był to jeden z tych momentów, kiedy myślę, że życie w celibacie jest jednak trudne. No co? Nie mogę mieć takiej refleksji?
Dziabnięta wróciłam do domu.
Sobota zapowiadała się wspaniale. Dostałam zaproszenie na utopijną imprezę w Confashion, więc wiadomka. Moja przyjaciółka Gacek (złego słowa o niej nie powiem), uparła się, żeby u niej był b4. No to okej, niech będzie. Tam się ludzie zebrali, było nas całkiem sporo. Ja przyjechałam z Adamem i ze ślicznym Arkiem z Krakowa, który się do mnie odezwał, że nie ma co robić i że chce ze mną gdzieś iść. Ja podejrzewam, żenikt z jego znajomych nie chciał iść albo poszedł gdzie indziej i dlatego się do mnie odezwał, ale tego nie wiem. No więc razem, we trójkę, odwiedziliśmy moją przyjaciółkę. Z ciekawostek mogę też powiedzieć, że piętro wyżej mieszkają teraz nowi współlokatorzy już (odwiedził ich piękny Hubert!) i oni też mieli b4. Ponoć sąsiedzi reagowali już po tym dzień wcześniej, więc wiadomo było, że coś się będzie złego dziać i tego wieczora. I tak było. Pukali, stukali, przychodzili. A ja się śmiałam, bo mówiłam Gackowi, żeby u mnie robić b4y. Moi sąsiedzi nie są tacy wrażliwi. A jeśli coś im przeszkadza, to nie przychodzą, tylko wzywają policję. I to mi wystarczy. W sensie, że z policją sobie zawsze radzę jakoś. No więc b4 u Gacka zakończył się szybciej niż planowano. Przenieśliśmy się do Confashion. Ludzi było sporo, mimo że dopiero 1 minęła.
Muzycznie impreza była doskonała. W sensie, że dje dali radę. Gorzej było z jakością muzyki. Głośniki i cały sound system w Confashion nie należy do najlepszych… Światła też są tam słabe. Ale to wszystko się nie liczy. Liczą się ludzie, których znów można było spotkać i z którymi można było się bawić. O to właśnie chodziło, tego mi brakowało. Była także Królowa, za którą chyba wszyscy się stęsknili. Gdy podeszłam się przywitać, wstała z miejsca i podeszła do mnie, żeby mnie uściskać. Wymieniliśmy uprzejmości, pocałunki i zniknęłam. Nie chciałam jej przeszkadzać, bo wiem, że wiele osób chciało się z nią przywitać. Szanuję to i wiem, że wszyscy są za nią stęsknieni.
Sama impreza: cudna! Dobrze, że się tak bawiliśmy. Dobrze, że można było poszaleć. Dobrze było spotkać znów ochroniarzy, djów, selekcjonera (pozdrawiam Cię i gratuluję wytrwałości w tych trudnych chwilach!) i wszystkie utopijki. Dobrze, że byliście, że byliśmy w Confashion. Szalałam jakoś doi 6, czy jakoś tak. Potem wróciłam do domu. Po drodze, oczywiście, musiało się coś wydarzyć.
Zorientowałam się w pewnym momencie, że nie mam torebki. A w niej miałam kasę, komórkę, kartę… Więc zaczęło się szukanie. Pomagał mi Adam, Maciuś i inni. Dziękuję Wam za to! Potem Hugo zagrał „One (Your Name)” i musiałam przestać szukać :) Potem znów wznowiliśmy szukanie. Niestety, torebki nie było. Wyszłam więc przed klub, moja przyjaciółka dała mi swój telefon, żebym mogła zadzwonić do mBanku zablokować Visę Electron i do Play, żeby SIM zablokować. Udało się to szybko załatwić.
Wróciłam do klubu, żeby dalej się bawić. Gacek dał mi już swoją kredytową, która miała mi uratować życie. W sensie, żebym mogła jakoś funkcjonować z inną kartą. A po kilku minutach Adam znalazł torebkę. Wszystko w niej było nietknięte. Kurwa mać.
W niedzielę umówiłam się z Marcinkiem na spotkanie. Tak po prostu. Chciałam z nim pogadać, bo mam wrażenie, że nasza relacja się zmienia tak, jakbym nie chciała. Zamiast kłócić się – jak dawniej – o to czy powinnam ułatwiać mojej mamie zaakceptowanie mnie czy nie, gadamy głównie o pogodzie i o tym czy miałam udaną konferencję. Nie chcę tak. Dlatego spotkanie.
Zobaczyliśmy się w Wayne’s Coffee, bo chciałam w Złotych Kutasach odebrać nową kartę SIM, żeby mieć sprawny telefon. Udało się, oczywiście. Szybko, od ręki, od razu działała.
Poszliśmy na spacer. Obok Pałacu Prezydenckiego oczywiście zamieszanie. Modlitwy, duperele. Zrobiłam kilka fotek i poszliśmy. Co ciekawe, tej nocy na Placu Zamkowym był jakiś festyn organizowany z okazji Dnia Papieskiego. Idealnie trafili. Najpierw ludzie mogli postać i posłuchać religijnych piosenek a potem mogli pójść pod Pałac. Sprytnie ;) My poszliśmy jednak dalej. Marcinek wpadł na pomysł, że pójdziemy zjeść do jakiegoś miejsca, które on zna. Ja nie. To znaczy teraz już tak. W Podwalu zamówiłam… pół kurczaka. Bo mogę go jeść na diecie w dowolnych ilościach. Nie byłam aż tak głodna, ale na widok tego pysznego dania, które kuchnia zrobiła, zgłodniałam jeszcze bardziej. I zjadłam! Marcinek jadł chyba jakąś kaczkę czy coś takiego. No, ale jedzenie jedzeniem, dla mnie ważniejsza była rozmowa. Udała się. Wydaje mi się, że się udała :) Pokłóciliśmy się trochę. No, może przesadzam. Ale mieliśmy rozbieżne opinie, rozmowa nie była płytka i udało mi się zmusić Marcinka do powiedzenia dlaczego zmienia się jego stosunek do mnie. Wydaje mi się, że ważnym wydarzeniem dla niego był ten moment, kiedy nie chciałam podać mu daty urodzenia swojej. W sensie, że kiedyś tam pytał mnie o dzień i miesiąc, a ja nie chciałam podać. Czemu? Tak po prostu. Uznaję to za daną nieistotną dla mnie i staram się ją eliminować z mojego życia. Chyba dlatego. I to był – takie mam wrażenie – impuls dla Marcinka. Szkoda, że taka głupota coś psuje. Ale, jak powiedział M, to na moje własne życzenie.
W poniedziałek znów nadrabiałam godziny w firmie, z którą współpracuję. Wiele, wiele godzin. Ja jednak nie potrafię tak długo siedzieć w jednym miejscu. Męczy mnie to, moja efektywność szybko spada. No, ale czasem trzeba się pomęczyć.
Potem musiałam szybko jechać na UW, bo w Instytucie Socjologii prowadziłam zajęcia z I rokiem studiów doktoranckich. Miały to być zajęcia „pokazowe”, żeby wiedzieli jak będą wyglądać ich kolejne poniedziałkowe seminaria. Było ciekawie. Wzięłam specjalnie na warsztat temat, który nie jest moją specjalnością, żeby także się czegoś nauczyć. Dali radę. W sensie, że wytrzymali, aktywnie brali udział, odzywali się. Ja jestem dość zadowolona, choć oczywiście nie wszystko, co zrobiłam, było okej. Ale to już dla mnie nauczka. Prosto stamtąd udałam się szybko pod bramę UW, gdzie czekał na mnie Adam oraz Gacek z Polą. Oni tylko na chwilkę, bo miałam w kurtce Poli dowód osobisty, który od piątku jej przechowywałam. A z Adamem poszłam do Galerii na „Zaproszenie 2”.
Spektakl niezły. Treść może nie taka ważna, co gra aktorska. Ja nadal uważam, że to dobrze, że w środowisku są ludzie, którzy się jakoś tam realizują, dobrze bawią i wyrażają. Nowy aktor teatru Faktoria Milorda okazał się bardzo, bardzo ładny. I dużo latał w samych majtkach (a raz nawet dupkę pokazał), co znacząco podniosło estetyczne walory przedstawienia :)
Adam chyba się średnio bawił, ale daliśmy radę. Potem jeszcze kebaba zjedliśmy. Bo ja mogę mięso kurczaka i warzywa! Więc mogę jeść kebaba :)
We wtorek miałam iść na zajęcia, ale nie dałam rady. W sensie, że chciałam skończyć pewną pracę zleconą, bo jej termin mijał mi właśnie we wtorek w nocy. Więc CAŁY DZIEŃ, ale naprawdę CAŁY spędziłam na pisaniu pracy. Oczywiście, nie udało mi się całkiem nie wychodzić z domu. Okazało się, że tego dnia wieczorem posiedzenie ma Uczelniana Komisja Wyborcza Samorządu Studentów UW, która wyczynia jakieś dziwne rzeczy przed nadchodzącymi wyborami samorządowymi… Miałam przy okazji dwa spotkania w sprawie wyborów oraz dodatkowo udało mi się wydrukować plakaty celem promocji idei spotkania organizacyjnego Koła Naukowego, któremu przewodniczę, a w którym udział umożliwi studentom Instytutu Socjologii UW zaliczenie praktyk zawodowych. Więc fajna sprawa. Dostałam też prezent. Litrową Finlandię. Ale to już inna sprawa :)
Posiedzenie UKW SS UW całe zarejestrowałam audio, ma się rozumieć. Jest już w sieci. Ale, co śmieszne, okazało się, że Przewodniczący tejże naprawdę nie ogarnia wielu spraw. Prawie niczego. Wezwali posiłki w czasie posiedzenia, ale posiłki przybyły za późno i udało się pewne rzeczy uchwalić przed ich pojawieniem się. Jestem na tak. Po tylu latach działania w Samorządzie Studentów UW wiem, że różne rzeczy ludzie mogą robić, uchwalać, załatwiać, żeby tylko móc wygrać wybory… No, ale to już jakby wiadomka.
Wieczorem chłopcy postanowili kupić wino. W sensie, że pili jakieś a potem jeszcze ja dołączyłam. Tomeczek, wysłany do sklepu po kolejne (bo się skończyło), kupił zamiast jednego dwa a trzecie dostał gratis, bo pani nie policzyła za nie. Więc te trzy wina obaliliśmy. I tak właśnie kończy się pisanie pracy zleconej ;)
A to ważne było dla mnie, bo przecież następnego dnia jadę do Kijowa!
Wyleciałam z Warszawy z kilkoma innymi osobami, które do Kijowa na „It’s T time” zmierzały. O Romanie wiedziałam. O Pat i Agacie, nie. Miło zatem, że nas aż tyle. W drodze na lotnisko zahaczyłam kantor przy skrzyżowaniu Bitwy Warszawskiej 1920 i Grójeckiej i się okazało że… nie mają ukraińskich hrywien. Zaskoczyli mnie tym. Bo raz, że kantor dobry. A dwa, że przecież nie pytam o walutę kraju oddalonego o milion km, tylko o Ukrainę, z którą organizujemy Euro2012! Musiałam więc na lotnisku kupić, trudno. Przed wejściem na pokład samolotu okazało się, że zmienili nam samolot na inny i miejsca od nowa wydawali. W sensie, że mój booking, żeby siedzieć koło kogoś znajomego, nie udał się. Trudno.
W Kijowie czekaliśmy na lotnisku na jeszcze kogoś i powoli poznawałam ludzi. Powoli, bo mi nigdy do tego nie jest śpieszno, prawdę mówiąc. Potem zawieźli nas do hotelu.
Prolisok, bo tak się nazywa, położony jest na obrzeżach Kijowa. To stary, rozwalający się hotel. Brzydki, śmierdzący, brudny. Ale jedyny, jaki udało się im wynająć. W sensie, że trzy inne wcześniej odmówiły goszczenia u siebie konferencji. To, moim zdaniem, bardzo ważne. Chcę przez to powiedzieć, że argument o wykorzystaniu rynkowych mechanizmów do walki o emancypację środowiska LGBTQ okazuje się naprawdę być bzdurny. W sensie, że często powtarza się: muszą nas tolerować, bo mamy kasę i chcemy ją wydawać u nich. Taksówkarz nie wygoni mnie ze swojego samochodu, bo ja też zapłacę. Okazuje się, że to nieprawda. Trzy hotele w centrum Kijowa odmówiły, gdy dowiedziały się o czym będzie konferencja.
W hotelu generalnie było zimno. To przede wszystkim. W pokoju wylądowałam z niejakim Iraklim z Gruzji. Gruby gej, ale sympatyczny nawet. Z bardzo dobrym angielskim. Tym bardziej, że studiował w USA jakiś czas.
Nie zamierzam opowiadać step by step co się działo na konferencji. Większość z Was ma to w dupie, wiem. Ja nie mam. Ale fakt faktem, że opisywanie wszystkiego po kolei mija się z celem. Dlatego chcę tylko podsumować całość na czterech poziomach. Zawsze w głowie oceniam każdą konferencję w ten sposób.
Po pierwsze – merytorycznie. I tutaj absolutnie nie mam nic do zarzucenia. Wszystko było dobrze opracowane, zaproszono odpowiednie osoby. Bardzo dużo w tej konferencji należało do nas, w sensie, że sami uczestnicy musieli wypracowywać różne rzeczy. A że wszyscy siedzimy w środowisku LGBTQ, to wiadomo, że nie było to takie trudne. Podobało mi się, gdy okazało się, że część uczestników wyczuwa pewną hierarchię w grupie, zrzucono to z powrotem na grupę. A było to tak: czasem zdarza się, że wśród osób trans poświęca się szczególną uwagę transseksualistom i transseksualistkom. Inne osoby trans, zwłaszcza najbardziej wykluczone z tego środowiska osoby transwestytyczne oraz cross-dresserzy mogą więc czuć się wykluczeni. Co więc zrobili prowadzący konferencję, gdy dowiedzieli się, że niektórzy uczestnicy to odczuwają? Wywlekli to na światło dzienne i zostawili uczestnikom znalezienie rozwiązania. Poświęciliśmy na to 1,5 godziny a i tak nie udało się znaleźć wyjścia. Sama jednak rozmowa już była formą terapeutycznego załatwienia sprawy. Bardzo sprytne to było i bardzo ciekawe. Poza tym cała konferencja była bardzo inkluzywna, co nie jest łatwe. Bardzo podobało mi się też, że przez pierwsze 2 dni powtórzyliśmy ze 3 razy rundkę dokoła wszystkich, w której każdy mówił imię, państwo i preferowaną formę zaimkową (on, ona, inna ewentualnie). To bardzo ułatwiało komunikację.
Po drugie – organizacyjnie. Wszystko było dobrze. No, hotel chujowy, ale to już mówiłam. Tragiczne były momentami te warunki. Brak ciepłej wody, przenikające zimno, rozwalające się elementy hotelu… No, ale to jakby trochę niezależne od organizatorów. Problemem było też wegeteriańskie jedzenie. Hotelowa kuchnia była zaskoczona tym, że ryba nie jest wegetariańska oraz tym, że nie wystarczy odjąć mięso z potrawy, którą się zrobiło, by była wegetariańska. Były problemy z liczebnością tych, którzy identyfikowali siebie jako wegetarianie, ale ostatecznie wszystko udało się pozytywnie rozwiązać.
Po trzecie – towarzysko. Ludzie byli całkiem fajni. Jasne, nie wszyscy, ale to chyba normalne. Natomiast dobrze dogadywałam się z polskojęzyczną częścią uczestników (po angielsku, ma się rozumieć) i fajnie było pogadać z osobami dobrze mówiącymi po angielsku generalnie. Poza tym wszystko raczej w porządku, z wyjątkiem mojego współlokatora, który przedostatniej nocy się na mnie obraził. Może i słusznie, ale to zaraz wyjaśnię.
Po czwarte – imprezowo. Kijów by night okazał się być całkiem przyjemnym miejscem. Może bez rewelacji, ale klub Androgin mogę polecić wszystkim z czystym sumieniem. Plusem jest oczywiście tania wódka. W klubach nie jest aż tak tanio (drink, piwo – 12 zł), ale poza tym w sklepie można kupić wódkę za 7 zł za pół litra. To jest jednak rozpijające ;) Nie narzekam! Z ludźmi z konferencji też się dobrze bawiło, także poza klubami. Byli całkiem zabawni, gdy trzeba było pić wódkę naprzeciw wejścia do sklepu spożywczego (prosto z butelki), bo było tak zimno, albo wtedy gdy się okazało, że ostatniej nocy skończył się alkohol i ludzie zaczęli otwierać butelki „do domu” kupione.
W Androgin byłam dwa razy. W piątek, jak i w sobotę. Klub jest specyficzny, wyłożony srebrnym materiałem w pierwszej sali (house, electrom, dance etc.), stonowanymi kolorami w drugiej sali (rosyjskie przeboje popowe) no i czarnym darkroomem. Jest spory. Dodatkowo pierwsza sala ma scenę, na której występowały naprawdę dobre drag queens. Byli wokół nich chłopcy, był ogień buchający na scenie i generalnie bardzo udane, bardzo dobre show. Polecam polskim drag queen :) W piątek byliśmy tam całą grupą, więc to ma swoje plusy – nowe miejsce, ale czułam się dość bezpiecznie i komfortowo z nimi. W sobotę już z kolei, gdy samiuteńka tam poszłam (po zwiedzaniu Kijowa z kilkoma osobami), czułam się też okej, bo to nie było dla mnie nowe miejsce. Więc wszystko fajnie.
W piątek odkryłam jak gościnni są Ukraińcy. Dwóch z nich bowiem podrywało mnie troszkę w klubie. No, w zasadzie to nawet nie troszkę. Jeden z nich po prosu polizał mnie po szyi, gdy przechodził obok mnie (nie ma to jak wzbudzić zainteresowanie) a drugi mówił dobrze po angielsku. A właśnie! Bo to ważna informacja! Ukraińcy nie mówią po angielsku. Mówią po rosyjsku i to im wystarcza. No, mi nie. Dlatego ten liżący mnie po szyi (Sasha miał na imię) nie za bardzo mógł się ze mną dogadać, co nie zmienia faktu, że spędziliśmy jakiś czas razem w miłej atmosferze. Drugi z kolei – ciemnowłosy śniady Timur dawał radę. Był, jak zrozumiałam, zatrudniony jako kelner na statku i właśnie następnego dnia miał wypływać w rejs na kilka miesięcy. Czy jakoś tak. Bardzo dobrze się nam rozmawiało, bardzo dobrze się tańczyło. Obaj chłopcy byli bardzo szczupli, bardzo ładni. Musiałam wrócić z klubu do hotelu z innymi uczestnikami koło 3. To mi się nie podobało, ale nie było szans na zamówienie taxi po angielsku, więc wiadomka. W hotelu jeszcze piliśmy i się dobijaliśmy alkoholem :)
W sobotę z kolei nikt już nie chciał iść do klubu, bo siły nie mieli. Ja miałam. Najpierw pojechaliśmy więc do centrum Kijowa pozwiedzać, pooglądać, zobaczyć stare miasto. Śmiesznie było. Jakaś suka się do nas przyczepiła i w ogóle, piliśmy Magic Bottle, którą nazywaliśmy Volą. Vola czyli Vódką+Cola. Więc lataliśmy po Kijowie, robiliśmy głupie zdjęcia i mieliśmy fan z byle powodu. A potem, jak mówiłam, ja chciałam do klubu a oni do domu. Więc po drodze wyrzucili mnie pod Androgin i – co było zabawne – zamówili mi taxi do hotelu. W sensie, że dostałam numer komórki do pana, do którego miałam zadzwonić i powiedzieć „Androgin, Prolisok” a on wiedział o co chodzi i miał w ciągu 10 minut przyjechać po mnie i za 100 hrywien (jakieś 40 zł) zawieźć mnie do hotelu. 100 hrywien kosztował też w sobotę wstęp do klubu. W piątek do północy wchodziło się za darmo, a potem nie wiem.
W sobotę także poznałam dwóch chłopców. Jeden z nich, prawdę mówiąc, był podobny trochę do Timura. Tylko jakby ciut starszy. Nie wiem w zasadzie ile miał lat, bo on ani słowa po angielsku. Był sympatyczny i strasznie chciał się przytulać. No, w zasadzie nie mam nic przeciwko, jeśli ładny chłopiec chce się do mnie przytulić. To wiadomka. Chciał też dużo więcej ze mną zrobić rzeczy, ale na to nie pozwoliłam. Nie to, żebym na nic mu nie pozwoliła, ale zdecydowanie nie było mowy o zrobieniu wszystkiego, na co miał ochotę. Ale potem musiałam go zostawić, bo zobaczyłam ładniejszego chłopca. Dużo ładniejszego. Próbuję sobie przypomnieć jak miał na imię, ale nie ma szans. Blondynek słodki. Wysoki, młodo wyglądający (dałabym mu 18 lat a żeby być miłym – 16 nawet, ale miał tego dnia 24. urodziny!) i potrafił mówić po angielsku bardzo dobrze. Od słowa do słowa, od zdania do zdania wyszło, że jedzie ze mną do hotelu. No w sumie, czemu nie. Tym bardziej, że powiedziałam mu, że „no sex” a on powiedział, że łorerwa.
I o to była awantura potem ze współlokatorem. Że prywatność powinnam bardziej szanować i w ogóle. No, może i powinnam, ale trudno, stało się. Chłopiec, którego imienia nie mogę sobie przypomnieć był grzechu wart ;) Więc zgrzeszyłam przeciw savoir vivre. A tak w zasadzie, to wydaje mi się, że poszło de facto o co innego. Bo gdy leżałam z chłopcem w łóżku… no dobra, nie tyle leżałam, co byłam z nim w łóżku, Irakli (współlokator) podszedł i wyraźnie był moim gościem zainteresowany. A ja poprosiłam go, żeby położył się do łóżka. Więc moim skromnym zdaniem poszło o to, że nie chciałam dać mu chłopca. Który zresztą chyba nie był w ogóle nim zainteresowany, bo zajęty był czym innym. Mną w zasadzie.
Miło, gdy po raz pierwszy od bardzo dawna człowiek może poczuć się atrakcyjnym. Nie ukrywam, że dieta ma też tutaj swoje zasługi. W sensie, że gdy chudnę, czuję się ze sobą lepiej i mam wrażenie, że pewne moje elementy mogą się wówczas podobać. Nie to, że mi się podobają, ale rozumiem, że mogą się innym podobać. Więc chłopcu bez imienia się coś podobało. Nie pytałam co, nie było czasu. W sensie, że do hotelu dotarliśmy po 6.00, co na ukraińskie warunki oznacza „bardzo, bardzo późno”. Z chłopcem się trochę bawiłam, nie powiem, że nie. Było miło, sympatycznie i wesoło. Pewno w Polsce bym takich rzeczy nie zrobiła (chociaż chłopiec był naprawdę atrakcyjny), ale też i żeby Waszą fantazję nieco ukrócić, mogę powiedzieć śmiało, że orgazmów żadnych nie było :) Żebyście sobie nie myśleli, zboczeńcy! ;) A na fotoblo wrzucę dziś wieczorem pewno zdjęcie chłopca, które zrobiłam mu, gdy spał koło mnie.
Ostatniego dnia mój współlokator skorzystał z okazji, że zwolniły się już jakieś pokoje (ludzie musieli wyjechać), więc wyniósł się po południu do innego pokoju. Nie płakałam. Skorzystał też z systemu wiadomości, które ludzie wysyłali sobie za pomocą takich kopert wywieszonych na ścianie (nie będę wdawać się w szczegóły) i przekazał mi w ten sposób, że jest na mnie zły. Napisałam mu, że jestem gotowa z nim na ten temat porozmawiać, jeśli ma ochotę. Ale widocznie nie miał. Jego sprawa, jego problem.
Ostatnią noc spędziliśmy już w hotelu (tak samo jak pierwszą), pijąc, rozmawiając, słuchając dobrej muzyki, ciesząc się swoim towarzystwem. To było miłe doświadczenie, dobre zwieńczenie całego wydarzenia.
Gdy piszę ostatnie słowa tej blotki, w Kijowie minęła 10 i za jakieś 3 kwadranse mamy autobus, który zawiezie nas na lotnisko. Sporo nas jedzie, bo po południu, między 14 a 16 sporo ludzi wybywa stąd. Jestem spakowana i gotowa do drogi. Nieumyta, bo nie ma ciepłej wody. Ale to w Warszawie nadrobię. Koło 15.05 czasu polskiego będę już w kochanej stolicy i będę szykować się do kolejnych szalonych dni. Mam nadzieję, że uda mi się 2 litry ukraińskiej wódki bez problemu przewieźć przez granicę. Kolejna konferencja dopiero 28 listopada. Tym razem IGLYO zaprasza mnie do Strasburga. A jutro obrona pracy magisterskiej. Na wieczór zaprosiłam znajomych, żeby wpadli ze mną świętować/opłakiwać ten dzień. Okazja jest uzależniona od wyniku egzaminu, wiadomka. Niemniej, mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze i że dostanę 5. Trzymajcie kciuki! No i za udany lot do Warszawy też.
Wypowiedz się! Skomentuj!