Wysoki Sądzie, jestem niewinna! Taki krzyk ćwiczyłam przed rozprawą, która miała miejsce w miniony czwartek. Oj, wiem, że niepotrzebnie. Ale lubię na całe mieszkanie krzyczeć histerycznym głosem. I tutaj chcę Wysoki Sąd pozdrowić, bo wiem, że czyta mojego blo. Ale o tym za chwilkę.

Powrót do Warszawy z Kijowa okazał się łatwy. W sensie, że poniedziałek miałem już wolny i mogłem oddać się spokojnie ogarnięciu rzeczywistości. To znaczy… W sumie nie do końca, bo wieczorem Paulina miała wpaść, żeby pogadać o korekcie. Bo takie mam doświadczenie, że zaczynam korektę prac dyplomowych robić. Ale rozumiem Paulinę. Wiem, że każdy ceni sobie uwagi innych czytelników i że są one zawsze pożądane. Dlatego pozytywnie chcę wypowiedzieć się o tych wszystkich, którzy tak robią :) Pamiętajcie, że ja też mogę Waszą pracę sprawdzić. Za niewielką opłatą. No co?! Cenię swój czas!
Wtorek poświeciłam na nadrabianie zaległości. Gdzieś koło 78 wysłanego maila, przestałam liczyć ile ich naprodukowałam. Ale oceniam tak szacunkowo, że gdzieś ze dwa razy tyle. A i tak nie odpisywałam ze wszystkich skrzynek, bo mamy awarię dwóch serwerów i nie mogę z nich pisać. Inaczej pewno byłoby trzy razy więcej czy coś. Nie jest łatwo być mną :)

Po południu podjechałam na Uniwersytet Warszawski, żeby się obronić. Na 17.30 wyznaczyli mi termin, więc jakieś 15 minut wcześniej byłam na miejscu. Przede mną jeden chłopak, za mną też jeden. Ten przede mną już czekał na werdykt komisji, ten za mną czekał i opowiadał czerstwe żarty. I myślałam, że go walnę. Powstrzymało mnie to, że dość szybko szanowna komisja poprosiła mnie do siebie na rozmowę. Moja promotora, wyproszony profesor-recenzent, którego bardzo szanuję i na którego zdaniu mi zależało no i przewodniczący komisji wyznaczony przez dyrekcję. Trzy pytania. Pierwsze – o przydatność kategorii dyskursu w naukach humanistycznych, drugie – o wizerunku śmierci w polskich mediach, trzecie – o media religijne w Polsce. Proste wszystko. Na dużo gadania. I chyba sporo gadałam, bo jak wyszłam, to stwierdzili, że strasznie długo siedziałam. No, nie wiem. Dla mnie to chwila. Ledwo zaczynałam się rozkręcać z jakimś tematem, a tutaj trzeba było do kolejnego pytania przechodzić.
Po chwili poproszono mnie do środka. Na stojąco tym razem. Przewodniczący Komisji pogratulował i podziękował. W tym momencie zostałam podwójną magistrą. Profesor-recenzent bardzo miło mówił o pracy, że ciekawa, że fajne badanie, że warto kontynuować. Pytali mnie dlaczego nie wzięłam pod uwagę „Naszego Dziennika”. Ach, bo nie wszyscy wiecie o czym pisałam :) Moja praca to krytyczna analiza dyskursu prasowego w II i III rocznicę śmierci Jana Pawła II w ogólnopolskich dziennikach drukowanych. Mam 5 za pracę. I 5 z obrony. Nic chyba zaskakującego. Moja przyjaciółka Gacek (złego słowa o niej nie powiem) napisała mi SMSa „To 5 czy 5-?” Miłe to z jego strony, że tak wierzy we mnie.

Prosto z obrony pojechałam do Rasko. Tam, kolejne spotkanie Społecznego Komitetu Organizacyjnego Parady Równości 2011. Temat drugiej parady, którą chce jakoby Fundacja Równości robić mimo zastrzeżenia nazwy przez Szymona Niemca, w zasadzie się nie pojawił aż do końca. Dopiero wtedy jakieś tam przebąkiwania. Miło, że dołączają do nas kolejni ludzie. Dopiero po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że jak nas tak będzie przybywać, to trzeba będzie pomyśleć nad pewnymi procedurami – choćby w kwestii zabierania głosu. Bo, jak widzę, niektórzy mają problem z czekaniem na swoją kolejkę, jeśli idzie o wypowiedzi…
Jacek Kochanowski pozytywnie odpowiedział na prośbę Szymona o włączenie się w organizację wydarzenia naukowego okołoparadowego. Szymon nie wie pewno, że wcześniej Jacek otrzymał takiego maila z propozycją ode mnie ;) Nieważne, liczy się efekt. No i zapowiedział Jacek, że chętnie, pod warunkiem, że ja będę z nim to robić. A ja jestem bardzo na tak, bo uważam, że to może być wspaniała rzecz i niezapominana przygoda. Chcę tego. I o ile ta sprawa mnie jakoś tam nie zaskoczyła, o tyle…
Pojawił się pomysł, żebym została rzecznik prasową Parady Równości 2011. Nie ukrywam, że trochę mnie to zaskoczyło. Pozytywnie, to jasne. To naprawdę miłe, że o mnie pomyślano i że mnie się chce w to włączyć. I oczywiście od razu pojawiły się wątpliwości. Ponieważ sprawę – na moją w sumie prośbę – pozostawiliśmy do rozwiązania drogą „negocjacji mailowych”, to przyznam, że od razu napisałam do wszystkich wiadomość, żeby powiedzieć im jak się mają sprawy. Uważam, że dałabym sobie radę z funkcją, o której rozmawialiśmy. Mam duże doświadczenie w pracy z mediami, a od kilku dni jestem też magistrem dziennikarstwa i komunikacji społecznej. Bardzo schlebia mi propozycja i zdanie członków Komitetu co do tego, że powinno to być zadanie przydzielone właśnie mnie. Bez ściemniania powiem, że to dla mnie ogromny zaszczyt. Myślę, że działalność na rzecz rzecznikowania Paradzie 2011 nie byłaby aż tak czasochłonna, żebym nie dał sobie rady. W sensie, że podołałbym. Ale zarazem wszyscy muszą mieć świadomość, że posługuję się imieniem Jej Perfekcyjność i nie zmieniłabym tego na czas bycia rzecznikiem. Z jednej strony to fajnie, że jakiś queer/trans/cokolwiek jest rzeczniką/rzecznikiem wydarzenia o charakterze rewolucyjnym ale z drugiej strony – trzeba pomyśleć, czy na pewno chcemy, żeby tak było. Mniejsze znaczenie ma dla mnie to, czy byłaby to funkcja rzecznika, rzeczniczki czy rzeczniki, choć osobiście uważam, że ostatnia forma jest najwłaściwsza.
Moja wiadomość spowodowała, że kolejne osoby napisały, że popierają moją kandydaturę. Marcinek jedynie napisał, że ma wątpliwości – nie co do merytoryki, a bardziej co do ideologii. I dobrze, że napisał. Chciałabym, żeby dyskusja była wokół tego, bo ja sama nie mam przekonania. Nie dlatego, że się obawiam czy coś, tylko dlatego, że nie chcę, żeby moje ewentualne rzecznikowanie zaszkodziło Paradzie. W jakikolwiek sposób. Ja wiem, że cokolwiek nie zrobię i tak będą głosy, że się lansuję i wszystko robię dla lansu.

Wieczorem w domu – impreza! Oblewanie magisterki. Marcinek zrobił dwa ciasta, Gacek przyniósł kwiaty, Adrian wódkę a Maciuś wino. Przybyło ostatecznie mniej osób niż się zapowiedziało (normalka), ale zabawa była na całego. Dużo alkoholu poszło (2,5 l wódki i prawie litr Johnny’ego Walkera), dużo dobrej muzyki. Była wizyta sąsiada spod dwóch pięter, było głośno, huczno i gwarno. Tak, jak powinno być na imprezie z okazji ważnego dnia JP :)
Skończyło się na tym, że ostatni goście w zasadzie nie wyszli. Adam i Adrian spali u mnie. A nawet ze mną. Na moim półtoraosobowym łóżku. W zasadzie przyznać muszę, że to chyba rekord, bo jeszcze nigdy w trzy osoby na nim nie spałem. Dziwne doświadczenie w sumie – byłam między nimi. Każdy ruch jednego albo drugiego powodował, że się budziłam. Więc, choć sympatycznie, to nie wyspałam się za bardzo ;) Oni zresztą też nie! A Adrian, gdy już wstał, prosto ode mnie poszedł na jakieś zajęcia. Jakiś czas później złapałam go przypadkiem na Krakowskim Przedmieściu i uciekał właśnie do domu z zajęć, bo nie był w stanie wytrzymać :)
Moja partycypacja w zajęciach tego dnia też pozostawia wiele do życzenia… Nic na to nie poradzę! Październik zawsze – z różnych powodów – jest miesiącem wyrwanym z życia akademickiego. A Paweł S. ma rację, że powinna być na ten czas jakaś specjalna taryfa telefoniczna dla samorządowych działaczy. Bo tyle, co my wówczas wykonujemy telefonów…

Po zakupach w Carrefour, ogarnąłem się w domu i czekałem na gości. Przyjechał do mnie Anton z Mińska ze swoimi dwiema koleżankami (jedna z nich była dotknięta chorobą heteroseksualną). Zatrzymać się chcieli gdzieś w Warszawie na noc. No a że ja nigdy ładnym chłopcom nie odmawiam… wiadomka :) Więc wpadli, zjedli coś i… chcieli na imprezę. A przecież wiadomo, że w Warszawie nic się w środę nie dzieje. Padło na Galerię. Niestety.
Tam nawet karaoke nie ma w ten dzień. Jest za to jakaś żenująca impreza z konkursami, które są zabawne głównie dlatego, że biorą w nich udział bardzo pijani ludzie. Tak właśnie było. Łącznie z tym, że jedna z uczestniczek, bardzo już pijana, leżała w pewnym momencie na scenie i nie chciała wstać. Anton i jego lesbijska koleżanka bawili się dobrze (hetero została w domu). Ja – średnio :) Był Hubert i to mi dawało trochę radości. Dawno nie gadaliśmy, a ja wciąż jestem zachwycona jego urodą. Posiedzieliśmy tak prawie do drugiej w nocy. A potem trzeba było się zbierać, bo już niewiele się działo a poza tym ja wstać musiałam o 7. Pod sam koniec zjawił się młody Karol, który albo mnie nie widział… albo mnie nie widział. Nie ma innej opcji ;)

W czwartek wstałam rano. O 9.00 było posiedzenie Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego, na którym rozpatrywano sprawę z mojej skargi na bezczynność Przewodniczącego Zarządu Samorządu Doktorantów UW w zakresie udzielenia informacji publicznej. Był i Przewodniczący (który cały czas podkreśla, że nie może być w tej ani żadnej innej sprawie stroną). Sędziowie nas trochę przepytywali, to dla mnie nowa sytuacja, bo w zasadzie zazwyczaj powtarzam tylko, że podtrzymuję treść skargi i tyle. A tym razem chcieli widzieć. Mam wrażenie, że ustalić chcą czy Przewodniczący tudzież Zarząd Samorządu Doktorantów UW realizuje zadania publiczne lub/i korzysta z publicznych pieniędzy. Dla mnie to drugie jest bezspornie prawdziwe, a to pierwsze – wydaje się, że tak. Skoro UW realizuje zadania publiczne (jako uczelnia publiczna), to Samorząd Doktorantów, który przejmuje niejako część tych obowiązków (w myśl zasady subsydiarności), także je realizuje. Rozbawiły mnie dwie rzeczy:
– sędzia sprawozdawca poprosił mnie do stołu, bo chciał mi pokazać ksero jakiegoś dokumentu. Pochodzę, oglądam, przyznaję, że miał rację a ja źle coś tam pamiętałam. Pyta mnie o coś jeszcze, czego za nic nie pamiętam. Więc mówię, że nie jestem w stanie odpowiedzieć, bo nie pamiętam. Na co on mówi: „no tak na co dzień, to pan wszystko dokładnie na blogu opisuje a teraz nie może sobie pan przypomnieć?” W sensie, że tak – czyta mojego blo. Bardzo to było zaskakujące i miłe zarazem. Dziękuję za to i gorąco pozdrawiam wszystkich sędziów, którzy czytają mojego blo.
– argument Przewodniczącego, że on nie dysponuje pieniędzmi, a jedynie – uwaga – doradza pani rektor jak powinna je wydać. W sensie, że wszystkie uchwały Zarządu Samorządu Doktorantów UW plus faktury, które on opisuje i przedstawia do realizacji Kwesturze UW nie są dokumentami wydającymi dyspozycje kasie, tylko wskazówką dla Pani Rektor. Przezabawna interpretacja.
Oczywiście, dzień po posiedzeniu mam już na dysku skan upoważnienia od Pani Rektor, który daje Przewodniczącemu Zarządu Samorządu Doktorantów UW możliwość dysponowania majątkiem UW i zaciągania zobowiązań wobec UW w wysokości do 14 tys. euro każde. Jeśli to nie jest dysponowanie majątkiem publicznym, to ja nie wiem co nim jest. Sąd zobowiązał panią rektor do udzielenia odpowiedzi w ciągu 14 dni na pytanie czy Przewodniczący ZSD UW działa w sferze zadań publicznych oraz czy dysponuje majątkiem publicznym. Ciekawa jestem odpowiedzi.

W czwartek spotkałem się także z zainteresowanymi działalnością w moim kole naukowym. Przyszło kilkanaście osób, dwie napisały jeszcze potem maila, że nie mogły przyjść a chciały. I super, to rozumiem! Coś się dzieje, jest nadzieja. Wstępna rozmowa to była tylko, bo mieli przerwę i nie chciałem im zajmować. Wstępnie też, po kilku dniach wiem, że zjawią się na kolejnym spotkaniu – już normalnym – bo sami sobie termin wyznaczyli. Więc super się to zapowiada. Może nareszcie na poważnie uda się reaktywować działalność. Wierzę w to i będę trzymać kciuki za nich, za nas :) Może – daj boże – uda mi się porzucić to koło za rok-dwa? W sensie, żeby ktoś inny przejął. Bo, oczywiście, ja mogę… ale czy to ma sens?
Od czwartku mam też swój drugi telefon. Walka zakończona :) Mam nauczkę, żeby nie gubić komórki. A – uprzedzając fakty – kilka dni później udało mi się także naprawić dwa serwery pocztowe. Więc wszystko jakoś wraca do normy. Nareszcie!!!

W piątek rano wybrałam się na zajęcia, na których jeszcze od początku roku nie byłam (wiem, skandal!), ale okazało się, że… one są w jakiejś innej sali i nie wiadomo w jakiej. Słodko. Więc pocałowałam klamkę i znów nie poszłam na nie. Niedobrze się dzieje. Napisałam w trakcie zajęć do prowadzącego, żeby mu wyjaśnić powody swojej absencji, ale nie mam wciąż odpowiedzi. Będą z tego kłopoty, coś czuję. No, ale nikt nie powiedział, że będzie łatwo. To jest październik w samorządzie na UW.
Po dyżurze w mojej zaprzyjaźnionej firmie, przyszykowałam pokój na gości. Bo u mojej przyjaciółki Gacek (złego słowa o niej nie powiem) na razie nie za bardzo można. Sąsiedzi się czepiają :) U mnie w zasadzie się nie czepiają. A jeśli nawet, to wspieram ich w tym. Niech wyrażają swoje niezadowolenie, o to chodzi!

Więc był b4. Przyszedł Gacek z Polą i Kasiąspyrką (tak, tak!), Damian.be, Adam i kilka innych osób. Może nie tyle tłoczno, co sympatycznie było. Dużo alkoholu wypito. Ja nie za bardzo chciałam, ale Gacek stwierdził, że na żywo mogę nie przeżyć tego wszystkiego. Ponieważ obawiałam się, że może mieć rację… coś tam wypiłam.
Po zrobieniu rozpierdówy w domu, pojechaliśmy do Undergroundu. Po drodze zgarnęłam Ernesta z daleka, który wpadł do Warszawy i chyba za bardzo nie miał planu. Więc ze mną się splanował. Okazało się, że wstęp jest płatny! I to 20 zł! Śmiesznie, bo to urodziny klubu. Ja nie płaciłam, ale… jakoś tak wyszło, że za innych zapłaciłam. Wiem, wiem, muszę to ograniczyć. W środku sporo ludzi. Była i Królowa, miło mnie przywitała i do open baru nawet potem zaprosiła. Śmiesznie pan do tego wyodrębnionego VIP roomu nie chciał mnie wpuścić. Podchodzę, on mnie pyta czy tu już byłem. „No oczywiście!?” wykrzyczałam. Przeprosił mnie i wpuścił. Gościem specjalnym urodzin był zespół Monopol z hitem „Zodiak na melanżu” z charakterystycznym refrenem „To na melanżu, to było na melanżu”… No, nie jest to szczyt moich muzycznych marzeń, ale jakieś szaleństwo mogło w tym być. Ponieważ moi ludzie nie bawili się za dobrze, postanowiliśmy się przenieść. Oni chcieli do Capitolu, ja – nie. Ale uległam i podjechaliśmy tam na chwilkę. Oczywiście, znów musiałam ich ratować, bo inaczej staliby w kolejce nie wiadomo jak długo. Na szczęście ja mam jakąś kartę Capitolu i udało się nam wejść bez kolejki. To była impreza Candy Andy czy tam G Party. Nie odróżniam ich. Moja pierwsza chyba w życiu, jak tak teraz myślę. I jakie wrażenie? Negatywne. Oczywiście, ludzi sporo, dobrze się bawili i w ogóle… Ale cała ta impreza to podróbka. Nic oryginalnego. To pomysł, który ktoś gdzie indziej miał a organizatorzy go zapożyczyli i udają, że są fajni. Nie podoba mi się to. Dlatego nie bawiłam się i zaraz chciałam wyjść. Nie wiem ile czasu tam spędziłam… 15 minut? No, może 20, bo na taxi chyba czekałam.
Potem zgarnęłam Damiana.be i pojechaliśmy do Toro.

Tak, do Toro. Bo ten klub ma przewagę jedną – jest autentyczny i nie udaje czegoś, czym nie jest. Jest przaśny, ale czuje się z tym okej. I tak powinno być. Bawiłam się średnio, ale tak ma być. To jest Toro :) Ernest do nas doszedł i gdy widziałam, że się dobrze z Damianem.be zaczynają bawić, poszłam do domu. To już nie klimat dla mnie.
A propos Toro. Marcinek wypomniał mi ostatnio, że nie napisałam, że płakałam w Toro. Jakby to było coś, co chcę ukryć. Otóż nie. Po prostu czasem pomijam rzeczy, o których w danym momencie nie pamiętam. Zresztą, tłumaczyć się nie muszę. Tak, owszem, płakałam w Toro. Wtedy, gdy byliśmy tam poprzednio. Damian.be był, ja byłam i ten młody Karol był. Płakałam, gdy zdałam sobie sprawę z pewnych rzeczy, które w życiu mi uciekają, bo się ich wyrzekłam. Karol, uprowadzony przeze mnie w sumie wówczas z Galerii, zaczął bardzo dobrze bawić się z Damianem.be. W sensie, że no wiecie… A mi się zrobiło przykro. Nie dlatego, że to się dzieje, tylko że dzieje się to tak szybko. Bo jednak ja lubię kontrolować tego typu sytuacje, a tutaj kontroli nie miałam. A może to wina alkoholu? Nie wiem, nieważne.

Sobota to oczywiście praca, praca, praca. Cały czas coś, cały czas jakieś pisanie, czytanie, liczenie… Czasem, przyrzekam, mam dość. Nie będę opowiadać jakie dokładnie tego dnia pisma spłodziłem, do kogo wysłałem maile i czym się zajmowałem. Dość powiedzieć, że było tego sporo i że wiązało się to – znów – z wykonywaniem telefonów. Głównie dlatego, że Przewodniczący Uczelnianej Komisji Wyborczej Samorządu Studentów UW poinformował mnie dzień wcześniej, że zgłoszenie mojej listy wyborczej w ramach wyborów do Parlamentu Studentów UW na Wydziale Polonistyki UW jest nieważne. Nie za bardzo potrafił powiedzieć dlaczego i jak, ale też i na wiadomości odpisywał sporadycznie.
Ponieważ Komisja Wyborcza działa w tym roku tragicznie, dwoje członków tejże postanowiło zwołać posiedzenie w niedzielę. Wysłali do Przewodniczącego odpowiednie pismo w piątek – wszystko zgodnie z przepisami i wymogami. On to posiedzenie w piątek zwołał. I dobrze, bo chciałam na nie przyjść (są otwarte dla każdego) i dowiedzieć się co i jak, podać swoją propozycję rozwiązania. Miałam przekonanie, że się uda, że wystartujemy w tych wyborach. Co się jednak okazało? W niedzielę wyszło na jaw, że posiedzenia nie będzie. Przewodniczący stwierdził, że je odwołuje (potem, że jednak przekłada), bo nie będzie quorum. To dla mnie bardzo interesująca konstrukcja prawna. Że nie będzie quorum wiedział już przed posiedzeniem! Podoba mi się to rozwiązanie. Następnym razem jak ja będę gdzieś imprezę mieć w planach (w niedzielę, w trakcie planowane posiedzenia, szef komisji bawił się chyba w Hybrydach) pokrywającą się terminowo z posiedzeniem jakiegoś organu, któremu przewodniczę, odwołam (przełożę), bo „nie będzie quorum”. Bardzo mi się to podoba. Może nawet nie będę robić głosowań, bo nie będzie quorum albo „bo nie będzie głosów ważnych”. Bardzo mi się to podoba. Mieliśmy w niedzielę wieczorem poważną rozmowę przez telefon w tej sprawie. Łącznie z tym, że poprosiłem o podanie podstawy prawnej odwołania (wtedy stwierdził, że to przełożenie). Nie potrafił jej podać, obiecał zadzwonić za 5 min. Tak też zrobił i wyrecytował formułkę, którą mu podsunięto.
Bo to chyba jest jego największy problem. On tego nie ogarnia, ktoś go postawił i jak marionetka teraz robi dokładnie to, co mu każą. A że każą mu różne rzeczy, to potem on dostaje za to po uszach. Bo robi albo rzeczy niewłaściwe (bo mu każą) albo robi rzeczy niewłaściwie (bo nie ogarnia). Tak naprawdę to mi go szkoda. I szkoda, że tak się nad nim Nowa Koalicja znęca – zamiast postawić na czele Komisji osobę, która naprawdę nią rządzi, to stosują takie dziwne ściemy. Po co to? Nie wiem.

Wracając jednak do soboty, gdy jeszcze nie wiedziałam, że posiedzenie komisji wyborczej się nie odbędzie, wyskoczyć musiałam z łóżka dość wcześnie, bowiem o 11.00 właściciele mieszkania po kasę przyszli a o 13.30 byłam umówiona na zdjęcia. Książka naczelnego „Wyborczej” jest na totalnym finiszu i potrzebne było moje zdjęcie do niej. No to połaziłam chwilkę z fotografką i coś tam wykombinowaliśmy. Dostaliśmy ochrzan na Wydziale Pedagogicznym UW od pani z biblioteki. Robiliśmy sobie zdjęcia na tle szufladek z katalogu kartkowego, na co pani stwierdziła, że to jest jej autorski katalog i ona się nie zgadza. Na nic zdały się tłumaczenia, że nas interesują szufladki a nie katalog. Dobrze, że już byliśmy po wszystkim w zasadzie. A na marginesie – katalog może i jest jej autorstwa, ale majątkowe prawa autorskie ma do niego na pewno Uniwersytet Warszawski, który za przygotowanie i prowadzenie tego katalogu pani bibliotekarce co miesiąc płaci :)
Wpadłam wieczorem do Pawła S. Wtedy bowiem zrobił, wymuszoną przeze mnie, mini parapetówkę. Wynajął bowiem swoje pierwsze mieszkanie w życiu i chciał to uczcić. I słusznie. Miałam nadzieję, że wezmę ze sobą Adasia oraz swoich współlokatorów, ale ostatecznie dotarłam tam sama. Na miejscu za to byli poza gospodarzem dwaj chłopcy i dwie niewiasty. Jeden z chłopców ładny. Tak, wiem, że hetero.
Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, pośmialiśmy się. To nie takie łatwe, bo w zasadzie ja ich nie znam. Ale po jakimś czasie Paweł stwierdził, że czas się przenieść do jego znajomego. Którego zresztą już znam z jakiś poprzednich imprez. I byłam na tak. Pojechaliśmy na Rakowiecką, gdzie – jak się okazało – było ‘quite a party’. Nie wiedziałam też, że w tym samym mieszkaniu mieszka Daniel, który musi mi Baumana książkę oddać :) Ludzi było sporo, impreza mocno offowa. W sensie, że siedzenie na podłodze, muzyka z gramofonu, świeczki, wino, część brzydko ubranych ludzi. Takie to trochę teatralne mi się wydawało momentami. Ale był też Mariusz Edgar. Nie znałam go wcześniej, ale ładny chłopiec, więc poznałam. Po chwili zaczął podkreślać, że ma dziewczynę :) Dość zabawne w sumie, ale zaiste – poznałam ją w kuchni.
Sympatyczna impreza, ale dochodziła godzina, gdy trzeba mi było uciekać. Zamówiłam taxi i pojechałam na róg Świętokrzyskiej i Nowego Światu.

To dość dziwne, bowiem w Nowym Wspaniałym Świecie zagrał DJ Hugo i DJ Alex Efler. Też zastanawiałam się czy ze strony lewicowych najemców lokalu, organizowanie takich komercyjnych imprez z komercyjną muzyką jest okej. Ale nie interesuje mnie to w sumie. Muzyka jest dla mnie ważniejsza od ideologii. Więc przyszłam się tam dobrze bawić. I robiłam to. Doskonale mogłam sobie poszaleć na parkiecie.
Potem dołączyła do mnie moja przyjaciółka Gacek (złego słowa o niej nie powiem), z Polą i pedalstwem. Było kolorowo, pięknie. Że chłopcy dobrze grali to ani zaskoczenie, ani niespodzianka. Ale brakowało mi tego ich grania bardzo. Za tydzień co prawda impreza utopijna w Confashion, ale akurat Hugo na niej grać nie będzie, więc tym bardziej się cieszę, że dane mi było poskakać do tego, co grał.
Ludzi było sporo, trochę offowego środowiska też. Ale to wiadomka, bo przecież to Nowy Wspaniały Świat :) Impreza zatem udana. A po wszystkim jeszcze z Hugo i Perełką poszliśmy na kebaba. W domu byłam jakoś przed 5 czy coś takiego. Skandal, nie?

Niedziela minęła na pisaniu jakiś tam zaległych rzeczy, konfigurowaniu serwerów pocztowych, żeby mogły od rana w poniedziałek ruszyć pełną parą a potem wieczorne wydarzenia z komisją wyborczą w roli głównej jeszcze mnie dobijały. A ponieważ miałam w zasadzie wolny wieczór – powinnam być wówczas na posiedzeniu, którego nie było – to obejrzałam sobie film. Co mi się już bardzo, bardzo dawno nie zdarzyło. „(500) dni miłości”. Widzieliście? Ot, taki sobie. Bez rewelacji. Z jednej strony autorzy próbują mrugać okiem do konwencji, w której tworzą, a z drugiej – siedzą w niej po uszy. Ale nie powiem, miło mi się tym czas zabijało.

W poniedziałek przesiedziałem kilka godzin od rana przy komputerze (dla odmiany) i ogarniałem rzeczywistość. Znów setki maili wysłane. No, może nie setki, koło 40 poszło. Plus serwery pocztowe. Działają, to najważniejsze. I gdy już tak sobie siedziałam i w ogóle, to okazało się, że zaraz muszę na UW lecieć. Raz, żeby zagłosować na Wydziale Polonistyki UW. Bo choć uważam, że wybory zorganizowano z pogwałceniem prawa, to znajduję inne niż odmowa udziału w nich środki działania, by swoje niezadowolenie wyrazić. Byłam, zagłosowałam. Musiałam też pogadać z moim współkandydatem, co robimy w tej sytuacji.
A że zdałam sobie sprawę z tego, że komisja wyborcza w trakcie tych wyborów, które właśnie trwają, dokonuje złamania szeregu przepisów, to postanowiłam to poobserwować jako członek Komisji Rewizyjnej Samorządu Studentów UW. Poobserwowałam liczenie głosów także i napisałam wieczorem pismo do odpowiednich osób, żeby zająć się sposobem przeprowadzenia tych wyborów.
Nie mogłem dłużej siedzieć i obserwować „czynności wyborczych”, bo miałem korki. Miejsce na nie okazało się nie do końca dobre, muszę je zmienić na przyszły tydzień. Niemniej, tak, znów udzielam korepetycji.

Do domu wróciłem jakoś koło 20. Odpisywanie na maile (dla odmiany), pisanie pism (dla odmiany) i planowanie działań na kolejne dni (dla odmiany) wypełniły mi wieczór. No i pisanie blo :) Ale to miałam w planach od piątku. W sensie, że wówczas zapisałam sobie na różowej karteczce na biurku, że w poniedziałek mam wieczór z głowy na rzecz blo.
Swoją drogą, dodałem już rządek dat do archiwum na 2011 w bocznym menu, jak zwykle z wyprzedzeniem. Dziwnie to wygląda, tyle cyferek. Ja naprawdę piszę tego bloga od zawsze.

Wypowiedz się! Skomentuj!