Dobrze zrobiłam, nie idąc spać przed lotem. Nie było na to czasu. Gdy Adam usnął, po naszym powrocie z kantoru, ja dokończyłam pakowanie, wykąpałam się i zaraz dochodziła 4.30. Wsiadłam w taxi i przed 5.00 byłam gotowa do odprawy. Muszę się przyznać, że nie leciałam nigdy z Okęcia. Nie wiem, jak to się stało, ale jakoś moja aktywność lotnicza (generalnie niewielka), zawsze omijała Fryderyka Chopina. Więc miałam swój pierwszy raz na Okęciu.
Lot przebiegał spokojnie i oczywiście w czasie jego trwania spałam. Sporo ludzi, co mnie zaskoczyło. Po co oni do Malmo lecą?! Bo przecież lotnisko w Malmo jest malutkie i obsługuje prawie tylko jakieś małe tanie linie lotnicze. Typu Wizz Air, którym ja się wybrałam. Oczywiście, moje zaplanowanie wszystkiego z wyprzedzeniem się przydało. Miałam już bilet na autobus, na który co prawda musiałam czekać chwilkę, ale w tym czasie sama służyłam za informację biletową innym ludziom. Oni nie ogarnęli tego wcześniej ;)

W samym Malmo w zasadzie z miejsca wyrzucenia mnie do hotelu miałam blisko (to wiedziałam), ale zapomniałam wziąć mapkę i nie wiedziałam w którą stronę dokładnie mam się udać. Więc zapytałam jakąś ładną młodzież na przystanku autobusowym. Pokierowali mnie, jak potrafili. Nie najlepiej, ale dałam radę. Nie musiałam się śpieszyć. W centrum Malmo byłam jakoś koło 10.00, a konferencja zaczynała się dopiero wieczorem. Więc nie śpieszyłam się, zaczynałam chłonąć miasto.
Dotarłam do hotelu, zostawiłam bagaż (bo check-in dopiero od 14.00 jakoś miał być) i ruszyłam na miasto. Coś zjeść, czegoś się napić. Całe szczęście, że miałem netbooka do testów – wziąłem go ze sobą i mogłem sobie internetowa do woli. Poszedłem na taki mały ryneczek i zabukowałem się w McDonald’s. Plan był taki, że wypiję kawę, dokończę poprzednią blotkę i w ten sposób czas mi minie. Nic z tego. Było tylu ładnych chłopców w wieku gimnazjalno-wczesnolicealnym, że nie mogłam się skupić. Musiałam iść do hotelu i tam w lobby internetowałam sobie.

Bo Szwedzi mi się bardzo podobają, tak generalnie. Wiadomka. Dużo blondynów niebieskookich, a ja mam do takich słabość. Dużo także szczupłych chłopców, a to ważna rzecz przy ocenie atrakcyjności. Więc podziwiałam ich sobie.

Na samej konferencji w zasadzie ładnych chłopców/transów nie było. Podobał mi się co najwyżej Roman, chłopak Wiktora (takiego znanego aktywisty ruchu trans w Polsce) i potem poznany taki jeden Robin, co startował do mojej współlokatorki – Kelly z USA.
Bo byliśmy w pokojach czteroosobowych. Jak się domyślacie, na konferencji dla transów, nie ma czegoś takiego jak pokoje „jednopłciowe”. Bo tutaj sprawa płci jest drugorzędna. Czy też może: nieokreślalna. Mi się trafił pokój ze wspomnianą Kelly z USA (przebywa aktualnie w Kopenhadze na czteromiesięcznym stypendium), jednym transem K/M z Izraela i Valkasem z Litwy. Pokoje były duże (Kelly opisywała swojej mamie podczas rozmowy na Skype: „This room is like a palace!”), miały nawet wyposażoną w pełni kuchnię. Więc na to narzekać nie mogę. Jakoś też udało się nam zgrać, jeśli idzie o współlokatorów. Więc nie mam nic do zarzucenia.

Konferencja zaczęła się wieczorem od rejestracji i małego poczęstunku. Z którego, ma się rozumieć, nie mogłem zjeść niczego, poza małymi ogórkami kiszonymi czy coś. Dieta trwa. Ale można było pooglądać sobie siebie nawzajem. No i – jak wspominałam – ładnych transów w zasadzie nie było. Potem, podczas konferencji, zobaczyłam jeszcze dwóch. Drobni obaj, szczupli, bardzo delikatna uroda… Wiecie, tak jak lubię takich bardzo przegiętych pedałów, tak mam słabość do niemęskich facetów. I transów. Więc mogę śmiało powiedzieć, że zakochałam się w tym Robinie (który zresztą aktualnie też żyje w Kopenhadze) i takim jednym Skandynawie – na imię miał jakoś na L – chyba Lasse – ale nie dane mi go było poznać osobiście. A wielka szkoda.

Kolejny dzień był dniem pracy właściwej. Zaczęło się od sesji plenarnej, na której wyemitowano nagranie-wiadomość od Komisarza ds. Praw Człowieka Rady Europy Thomasa Hammarberga. To rzeczywiście było ważne, bo on się przyczynił trochę do walki o prawa osób trans, dzięki publikacji pewnego raportu jakiś czas temu. Więc wszyscy się cieszyli. No więc pierwsza sesja „Embracing Diversity” pokazała jak będzie wyglądać całe 3rd European Transgender Council. Bardzo fajni goście – Komisarz ds. Równości i Praw Człowieka Wielkiej Brytanii, szef Szwedzkiej Narodowej Rady Zdrowia i Welferstate (jako socjolog, nie odważę się tłumaczyć tego wyrazu) i inni. Było ciekawie, przyznaję.
Po lunchu zaproszono nas do grup warsztatowych. Nie wiem jak było u innych, ale dla mnie to na pewno nie były warsztaty. A szkoda. Po prostu mini wykłady, tak prawdę mówiąc. Także ciekawe, bo mogłem sobie wybrać tematykę dowolnie… Ale jednak nie warsztaty. Ja wzięłam udział w „Transrespect versus Transphobia Worldwide”. Dość ciekawe, bo pokazywał jak różne państwa na świecie radzą sobie z transami. Większość rzeczy wiedziałam, ale jednak zawsze coś nowego wpadnie. Drugi warsztat, po przerwie, nazywał się „The European Social Charter and the enjoyment of fundamental social rights without discrimination”. Chciałam na to iść, bo niedawno zastanawiałam się nad robieniem badania z grantu związanego z Kartą Praw Podstawowych, ale… warsztat odwołano. Osoba nie przybyła. Miały się odbyć jakieś pokazy video nt. sytuacji osób trans w Turcji w zamian, ale się nie odbyły. Więc wróciłam do hotelu i sobie zaczęłam opracowywać wniosek na wyjazd na inną imprezę LGBTQ – sesję poświęconą kwestiom zdrowotnym w środowisku, która odbędzie się na początku grudnia w Strasburgu. No i zjadłam coś, bo na kolację miały być bułki. A ja nie mogę. Kupiłem sobie sałatkę na mieście.
Wróciłam, ale wieczorny wykład także się nie odbył z powodu nieobecności prelegenta Za to odbyła się prezentacja-spotkanie z autorką wystawy pt. „Proudly African & Transgender”. Dość poruszające ze względu na obecność jednego z transów na Radzie. A że ja się łatwo wzruszam… No, sami rozumiecie.
Po powrocie do hotelu wysłałam zgłoszenie do Strasburga. Dziś już wiem, że było warto, bo dostałam informację, że mnie zakwalifikowali!

Mój wcześniejszy plan był taki: skoro w sobotę organizatorzy chcą nas zabrać na jakąś imprezę w Malmo, a Kopenhaga jest tak blisko, to trzebaby się wybrać tam z kimś w piątek w nocy. Ale ludzie niechętni. Co mnie zdziwiło, zainteresowała się tym Kelly, która… rano pojechała do Kopenhagi na jakieś egzaminy i wróciła kilka godzin temu do Malmo. Była chętna jechać do Kopenhagi znów! Boże, jaka radość!
Poznałam też wówczas Robina, który ewidentnie uderzał do niej. Robin to trans K/M przed dodaniem penisa. Opowiadał zresztą o swoich kutasoprotezach. Ciekawe doświadczenie, bo ja nigdy protez nie używałam. Niemniej, zdecydowali się. Jedziemy! Bilet do Kopenhagi kosztuje 100 koron szwedzkich, czyli jakieś 50 zł. Pociągi jeżdżą co chwilkę, więc daliśmy radę szybko dostać się do stolicy Danii. Żałuję, że tak krótko tam byliśmy, bo chciałabym bardziej, mocniej i bliżej poznać miasto. Wiadomka. Ale że nie dało rady, to zdałam się na nich. Co prawda Kelly przebywa w Kopenhadze od niedawna, ale razem z Robinem dawali radę. Zabrali mnie na imprezę o wszystko mówiącej nazwie: Strap On It. Jednakże, że było tam dość kiepsko (niezła technicznie DJ, która wykorzystała Ninę Simone!), to poszliśmy gdzie indziej. Towarzystwo kojarzyło Vailę, czy jakoś tak. To lesbijski bar. Zgodziłam się, mając świadomość, że nie wywalczę niczego innego a poza tym bardziej gejowska impreza czeka mnie kolejnej nocy. Okazało się, że to prawdziwe zagłębie lesbijek. Chociaż bar nie był duży, wypełniały go szczelnie. Poznaliśmy jakieś dwie – w tym jedną z polskimi korzeniami… Jej mama jest Polką :) Posiedzieliśmy tam, wnieśliśmy trochę swojego alkoholu, pogadaliśmy, posłuchaliśmy muzyki, Robin popodrywał trochę Kelly (a ona bardzo chętnie się na to podrywanie zgadzała) i nie obejrzeliśmy się, a trzeba było wracać. To jednak ważne, bo o 9.15 mieliśmy być już na konferencji.

Całe wydarzenie miało miejsce na terenie kampusu Uniwersytetu Malmo. Szybko okazało się też, że walka o prawa transów nie może wykluczać osób interseksualnych oraz kwestii rasowo-etnicznych. To wyraźne tendencje. Ciekawe swoją drogą. Skoro sam ruch LGBTIQ się jakoś dzieli na poszczególne litery, które walczą o swoje, a tutaj taka tendencja inkluzyjna dotycząca jakiś zagadnień. Ale to też związane jest z dwoma rzeczami. Po pierwsze: w Polsce, jak w Polsce, ale w innych krajach imigranci i osoby niebiałe są częstszym zjawiskiem i bardzo często transfobia miesza się z jakimiś rasistowskimi kwestiami. Na konferencji podkreślano też, że – w drugą trochę stronę – imigrantów postrzega się czasem jako tych „złych obcych”, którzy transfobię i homofobię ze swoich „krajów pochodzenia” przywożą do Nowoczesnej Europy. Więc może rzeczywiście ma to znaczenie.
Dodam tylko, że pierwszej nocy, po rejestracji i przywitaniu, trójka transów z Turcji poszła do restauracji. W drodze spotkali grupę 5-7 młodych mężczyzn, którzy coś do nich krzyczeli i czekali potem na nich, gdy wychodzili z restauracji. Obrzucali ich jajami i kontynuowali wykrzykiwanie. Dwójka z tych transów kolejnej nocy poszła do klubu Crown, gdzie jeden z klientów uderzył ich w twarz czy jakoś tak. Poprosili o reakcję managera klubu a ten… poprosił ich o wyjście z klubu. Więc dwa niemiłe incydenty o charakterze rasowo-transfobicznym naznaczyły sporo dyskusji podczas European Transgender Council.

Trzeci dzień konferencji rozpoczął się znów od sesji plenarnej. Znakomici goście – Rzecznik Praw Człowieka Szwecji, babka ze Szkockiej Jednostki Rządowej ds. Równości, szef biura Amnesty International z Brukseli i inni. Tutaj mam pewne zastrzeżenie. Obawiam się, że część panelistów podchodzi do osób trans jak do „oswojonych dzikich”. O ile generalnie Inni mają w społeczeństwie status dzikich, nieludzi, prawieludzi, półludzi, nie-do-końca-ludzi, a więc status niepodmiotowy (tylko człowiek może być traktowany podmiotowo!) i należy się ich bać, unikać, zamykać, eliminować, oddzielać, o tyle jednak są pewne grupy, które traktuje się jak oswojonych dzikich. A więc mówi się im: „okej, możecie być częścią społeczeństwa mimo że jesteście tacy, jacy jesteście”. Uznaje się więc ich/nas jako członków społeczeństwa ale na zasadzie nadanego nam przez „normalnych” przywileju (skoro nadanego, to i mogącego zostać odebranym). Taki oswojony dziki jest kimś, kogo się już nie boimy (bo go oswoiliśmy), ale nadal jednak pozostaje dzikim, innym, zjawiskiem, niepodmiotem. I chyba nieświadomie część panelistów tak właśnie nas traktowała.
Pierwszy warsztat tego dnia nosił nazwę „Deconstructing White Supremacism Within our Moovements”. Okazał się średni. Osoba prowadząca dość specyficzna i to chyba zaszkodziło samej treści. Nie mówiąc o tym, że chciała w nami zrobić w ciągu 1,5 godziny coś, co normalnie robi w 4-5. Więc wiadomo, jaki będzie efekt.
Na drugi warsztat nie poszłam, bo w tym czasie zaczynała się Malmo Pride. Tak, tak – parada LGBTIQ w Malmo. Oczywiście, dołączyliśmy do nich. Czułam się dumnie, bo poproszono nas o maszerowanie na czele pochodu. Szliśmy więc, krzycząc: „Trans rights are human rights!” i oglądaliśmy pozytywne reakcje ludzi dokoła. W paradzie szło sporo ładnych chłopców, ale nie za bardzo była okazja popatrzeć na nich, bo przecież szłam na czele :) Niemniej, fakt że załapaliśmy się na paradę uważam za zajebisty. Było miło, choć momentami chłodno. Ciekawe, inaczej, radośniej. Ważne dla mnie doświadczenie, bo to pierwsza moja zagraniczna parada!

Wczesnym wieczorem szef rady miejskiej Malmo zaprosił uczestników do Ratusza na wino i przekąski. Skorzystaliśmy z tego zaproszenia. Przepraszał za zajścia na mieście i zapewniał o tym, że policja szukać będzie tych ludzi. Policja zresztą zachowała się niewłaściwie wobec transów z Turcji i to też nie umknęło uwadze uczestników, którzy na ten temat także żywo dyskutowali podczas różnych okazji.
A wieczorem? Manifestacja. Pod klubem Crown zorganizowaliśmy się w manifestację walczącą o prawa osób trans z racji tego, co stało się w klubie noc wcześniej. Krzyki, śpiewy, manifest, transparenty, blokowanie jezdni… Było bardzo fajnie. Co ciekawe, bardzo pozytywnie reagowała ochrona stojąca pod klubem. Ewidentnie chciała współpracować i uznała nasze prawo do manifestowania pod klubem. Pomagali, informowali, nie przeszkadzali. Bardzo mnie to zaskoczyło. I jestem na tak :)
Manifestacja trwała około 40 minut i następnego dnia pojawiła się w mediach informacja o niej. To dobrze, o to też nam chodziło.

No a potem? Rainbow Party w Chokladfabriken. Wpadliśmy tam, ale szaleństwa nie było. Nibyqueerowa impreza. A skomercjalizowany queer nie jest dla mnie najatrakcyjniejszy. Po prostu uważam, że jest kiepski. Dlatego po wypiciu jednego drynk, wyszłam stamtąd. Towarzyszył mi Roman. Dotarliśmy do klubu Wonk, o którym wiedziałam, że jest naj- klubem gejowskim w Malmo. Wstęp? 100 koron. Roman zrezygnował. Ja weszłam. Bardzo fajny klub. Dwa poziomy – na górze nuda, jakieś kanapy, gry, karaoke, coś takiego. Na dole impreza. Dość ostro. Półnadzy tancerze, szaleństwo. Mnie wkurzyło to, że mój bank miał przerwę, o czym oczywiście zapomniałam. A ostatnią gotówkę wydałam na wejście… To sprawiło, że nie siedziałam tam za długo. Niemniej jednak, klub godny polecenia. Było bardzo ciekawie, dość estetycznie, ładnie, muzycznie okej, bez rewelacji. Jakbyście się wybierali do Malmo, zajrzyjcie ;)

Ostatni dzień zaczął się o 10.30. Było okej. Okazuje się, że największym problemem osób trans jest walka o depatologizację. Żeby bycie transem nie oznaczało zaburzenia psychicznego, jak jest obecnie. Od razu uprzedzam pytania: ja nie mam zaburzenia tożsamości płciowej, tylko zaburzenie rozwoju psycho-seksualnego typu nieokreślonego :) Więc mnie to mniej dotyczy. Ale jednak walka o to trwa. Jest nawet kampania cała w tej sprawie obmyślona. 23 października ma się coś dziać w tej sprawie. A celem jest depatologizacja tego w ICD-11, który ma być ogłoszony za jakiś czas.
Po tej sesji i obiedzie, udałam się „na miasto” celem kupienia sobie czegoś. No i mojej przyjaciółce, ma się rozumieć. Sobie kupiłam zegar na ścianę. Jemu: świnkę-skarbonkę z napisem „I’m a fat pig. Feed me, so I can but some diet pills”. Pasuje do niego.
Wracałam do Gdańska z Wiktorem i Romanem. Poszło nam to dość gładko. W Gdańsku oni wsiadali do pociągu, a ja czekałam na samolot do Warszawy. Zjadłam tam kolację i przyleciałam do stolicy. Tak skończyła się dla mnie 3rd European Transgender Council. I zgubiłam tam telefon jeden :)

***

W poniedziałek: dyżur w zaprzyjaźnionej firmie. Okazało się, że jest problem z jednym z projektów. I że trzeba ludzi szybko znaleźć do pracy w roli hosta. Ja oczywiście po znajomych od razu dzwoniłam. Skoro mam dać komuś zarobić, to czemu nie im? :) Pawła zatrudniliśmy ostatecznie na 8 godzin dziennie na cały miesiąc. Tomeczka na 10 godzin tygodniowo na 4 tygodnie. Oczywiście, proponowałam to także Adamowi, który – tradycyjnie – szuka pracy, ale on nie chciał. Czym mnie wkurzył trochę, prawdę mówiąc. I postanowiłam, że więcej nie będę mu pomagać szukać pracy. Bo skoro odrzuca propozycję, to jego strata. Generalnie, srania z tym szukaniem ludzi było strasznie dużo. Ale udało się jako tako, więc się cieszę.
A prosto stamtąd pojechałam do Centrum Myśli Jana Pawła II. Tam bowiem odbyć się miała rozmowa kwalifikacyjna na zajęcia dra Michała Łuczewskiego. Chcę wziąć w nich udział z wielu powodów, więc się zjawiłam na wyznaczoną godzinę. Młodzież dokoła była w lekkim szoku, gdy zobaczyli, że przechodzący przez korytarz Michał wita się ze mną „Cześć”. Ale to ich sprawa. Sama rozmowa? Miła. Pytanie w zasadzie jedno: o czym chcę napisać pracę na koniec seminarium. Trochę szyłam na miejscu, przyznaję, bo nie spodziewałam się, że o to mnie zapyta. Niczego się nie spodziewałam, prawdę mówiąc. Ale dałam radę. Michał chyba był zadowolony.

Szybkie spotkanie z Kaktusem potem w sprawie jego nowych studiów. Bo po magisterce z fizyki na Politechnice zaczął nie tylko doktoranckie, ale dodatkowo II stopnia z filozofii na UW :) A że to mój wydział, to wypytywał. I odwiózł mnie do Carrefour Reduta. Pojechał potem do siostry, a ja zakupowałam sobie.

Wtorek to pierwszy dla mnie dzień zajęć na UW. Poznaję nowe koleżanki i kolegów. Przedstawiam się wszystkim. Także po to, by podczas wyborów o mnie pamiętali ;) Bo chyba jasne jest, że będę startować w wyborach do Parlamentu Studentów UW, prawda?
Zajęcia nudniejsze i ciekawsze, zależy. Sprawdzanie obecności na wykładach jest passe, ale nic na to nie poradzę. Najgorsze, że dla większości ludzi jasne jest, co to są jery i jacie, ale dla mnie nie. Mam sporo do nadrobienia w sumie… ale dam radę. Jestem Jej Perfekcyjność.
W przerwie między zajęciami: zebranie Zakładu Socjologii Kultury Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Miła atmosfera, miłe ustalenia. W styczniu/lutym będę mieć za zadanie zaprezentować coś a propos mojego doktoratu na podobnym zebraniu. Dobrze, że mam jeszcze chwilkę… Potem krótka rozmowa o tym, kto co robił w wakacje. Śmiesznie w sumie, ale ja powiedziałam o moich wojażach, bo czemu nie. Potem pierwsze zajęcia dla doktorantów. Sprawa nie jest prosta, bo prowadzący zachęca do niechodzenia. Muszę nad tym poważnie pomyśleć.
Po tym całym dniu (była już 19.30!) spotkałam się z Pawłem celem omówienia spraw związanych z działalnością samorządową. Jako, że obaj jesteśmy członkami Komisji Rewizyjnej Samorządu Studentów UW a dodatkowo łączy nas miłość do Uniwersytetu Warszawskiego oraz troska o finanse publiczne i studentów naszej uczelni, podjęliśmy pewne decyzje, o których pisać mi tutaj nie wypada, jako że wyprzedzałyby i niwelowały być może pewne rzeczy, na których nam zależy. O, tyle powiem.

Wpadłam potem do mojej przyjaciółki Gacek (złego słowa o niej nie powiem). Byliśmy umówieni. Podrzuciłam mu prezent ode mnie i generalnie mieliśmy posiedzieć i pogadać. Tak o, bo się dawno nie widzieliśmy. Zastanawialiśmy się nad wyjściem do klubu Galeria celem rozrywkowym i… ostatecznie zapadła decyzja o wyjściu. Damian.be miał być też na miejscu i zaiste, dotarł. Tam odbywało się karaoke, którego – co chyba warto wiedzieć – z całego serca nienawidzę. Więc piłam sobie drynk, czekając aż otworzą parkiet z muzyką bardziej klubową. To też się stało. Gacek chciał iść potem, ja go trzymałam. Pojawił się w Galerii ten piękny Paweł, co zawsze w Utopii myślałam, że jest hetero a on nie jest i jest piękny i w ogóle. Wyglądał jak zawsze cudnie!
Ostatecznie jakoś tam koło 2 chyba wzięłam taxi spod klubu. I się zaczęło. Mam nauczkę, żeby zamawiać taksówki a nie brać pierwszej lepszej. To było Extra Taxi – informuję, żeby stanowczo odradzić. Wsiadam, podaję adres i proszę, żeby po drodze się zatrzymać koło bankomatu. On że się zatrzyma. Pyta mnie czy mam jakiś telefon. Dziwne pytanie, ale mówię, że mam. Więc po chwili mówi, że jak wysiądę, to żebym mu pod zastaw telefon zostawiła. Co to, to nie. Informuję go, że nie ma opcji i że jak się jemu nie podoba, to ja wysiadam teraz. On zjeżdża i mówi, że mam zapłacić za dotychczasowy kurs. Więc ja mówię, że nie ma opcji, bo nie wykonał usługi, którą zamówiłam. Więc on jedzie jednak dalej. Proszę go o pokazanie legitymacji. Proszę o podanie wizytówki z numerem korporacji. Dzwonię tam (cały czas jadę z nim w aucie!) i pytam czy jest u nich problem z tym, żeby zatrzymać się w czasie kursu koło bankomatu. Zdziwiona pani mówi, że nie ma oczywiście. No, oczywiście. Więc jedziemy dalej. Koło mnie jest bank Millennium a w nim bankomat. Wysiadam i idę tam. Tam się otwiera drzwi kartą – ale coś się zacina i nie mogę otworzyć (to już mi się zdarzało w przeszłości). Więc przychodzę i mówię, żeby podjechał pod Halę Mirowską, bo tam jest Euronet. A on mnie pyta gdzie jest adres docelowy… W sensie, że nie wiedział, gdzie jedzie! No to wypłaciłam kasę, kazałam się podwieźć do jakiegoś skrzyżowania, bo widzę, że on nie ogarnia. I mówię mu, że nie ogarnia. I jak tylko wysiadłam, dzwonię do korporacji złożyć skargę na niego. Pytam pani, gdzie mogę coś takiego, a ona że w Urzędzie m.st. Warszawy. No to proszę, żeby mi podała dane jakieś kontaktowe. Ona nie ma. „Ale jak będzie pan następnym razem jechał, to w taksówce na pewno jest informacja”. „Następnym razem?! Pani naprawdę sądzi, że ja kiedykolwiek jeszcze wsiądę do Expres Taxi?!” I na tym się skończyła rozmowa. Tak więc odradzam. Chamstwo, antykliencka postawa no i nie ogarniał trasy! A to nie był przewóz osób tylko taxi, który musi zdać egzamin przecież! Skandal.

W środę znów od rana zajęcia. W ogóle to muszę być na UW od wtorku do piątku o 9.45. Na początku się wkurzałam na to trochę, ale teraz sądzę, że to nie taka zła sytuacja. Bo przynajmniej nie muszę jechać na uczelnię specjalnie, jak chcę coś załatwić. Samorządowego czy coś. Więc jest okej.
Zajęcia we wtorki i środy mam dłuuuuugo, ale za to w czwartek i w piątek po jednym. Nie jest źle, nie narzekam. Jeszcze udaje mi się w przerwach różne rzeczy załatwić. Właśnie ogarnęłam, żeby aktywność w moim kole naukowym zaliczała praktyki zawodowe w Instytucie Socjologii UW. Jest dobrze. Odebrałam też zaproszenia na piątkową imprezę w Centralnym Basenie Artystycznym i dostałam do domu zaproszenie na utopijną imprezę w Confashion. Boże, jak to się dobrze złożyło, że ona jest właśnie teraz – dokładnie w ten weekend, kiedy nie mam zaplanowanego wyjazdu. Chociaż, prawdę mówiąc, wstępnie myśleliśmy jakiś czas temu z Marcinkiem, żeby w ten weekend zorganizować wyjazd do niego na działkę do wsi pod Warszawą. No, ale w tej sytuacji… impreza jest moim życiem! Bo za tydzień będę w Kijowie! Na konferencji „It’s T-Time!” o transach znów. I spotkam tam kilka osób z Malmo na pewno, bo już się zapowiadały. A wczoraj wieczorem doszła właśnie informacja, że na początku grudnia do Strasburga z kolei jadę na inną konferencję okołoLGBTową. Miło, miło.

Czwartek mam rozbity zawsze. Rano zajęcia, potem do firmy zaprzyjaźnionej, potem znów na zajęcia. Przynajmniej tak miało być. Ale okazuje się, że wykład, który potem mam, będę mieć zaliczony dzięki innym zajęciom dawnym. Więc nie narzekam, bo to jedyne, co mi przepiszą! :)
A jak wracałam wczoraj, zaszłam do wypożyczalni kostiumów a propos sobotniej imprezy w Confashion. Nic z tego. Beznadziejne stroje. Nie chcę ich.

Wczoraj wieczorem założyłam sobie nową stronę na Facebook. Bo się wkurzyłam. Po 8 tygodniach walki o odblokowanie, odblokowali mnie rzeczywiście. Profil co prawda, nie LikePage, ale nie szkodzi. Po chwili jednak, po jakiś 4 dniach, znów mnie zablokowali. I znów powtarza się korespondencja z początku poprzedniego zablokowania… Więc mam dość. Założyłam LikePage a potem najwyżej go sobie połączę z profilem, gdy mnie odblokują. Co prawda posiadanie samego LikePage bez profilu jest dość ograniczające, ale lepsze to niż nic.

No, i czuję, że powoli wracam do normalnego rytmu życia, gdy o 1.00 jestem padnięta po całodziennym bieganiu, załatwianiu, pisaniu, zarabianiu, słuchaniu, uczeniu, mówieniu i robieniu setek innych spraw. Podoba mi się to, prawdę mówiąc.

Wypowiedz się! Skomentuj!