Mój chroniczny brak czasu wynika z tego, że jeszcze nie wróciłam do normalnego rytmu po wakacjach. Naprawdę. No i z wyjazdów, ma się rozumieć. Weekendy były dla mnie zawsze czasem nadrabiania zaległości, a teraz są czasem ich kumulowania. Bo nie mam czasu na nic poza zabawą, wyjazdami, imprezowaniem. Ale to trzeba opowiedzieć po kolei.

BUW mnie kiedyś wykończy. Głównie finansowo. Bo przecież jak płacę za jedną stronę ksero 40 gr to naprawdę mogę zbankrutować na tak prozaicznej czynności. W poniedziałek po powrocie z Londynu zaoczyłam wizytę w bibliotece, bo przecież muszę mieć te materiały potrzebne do napisania referatu na Zjazd Socjologiczny. Chodzi o gazety z dni 10-12 kwietnia 2010, zaraz po katastrofie smoleńskiej. Sama tylko „Rzeczpospolita” miała w poniedziałek 12 kwietnia ponad 50 stron. Odkserowanie tylko tej jednej kosztowało mnie więc 20 zł. Wkurzałam się więc i kserowałam dalej… „Rzeczpospolita”, „Wyborcza”, „Fakt”, „Super Express”, „Metro”. Najgorsze było to, że bardzo mało miałam wydań z soboty i niedzieli – tych darmowych specjalnych numerów, które rozdawano na ulicach. Nie wiem czemu ich w bibliotece nie było, ale stwierdzam, że ewidentnie brakowało.
Z tymi gazetami to w ogóle się bujałam jeszcze potem… Ostatecznie „Wyborczą” i „Metro” wysłał mi w PDFie Piotr Pacewicz z „Wyborczej” a „Fakty” pani rzecznika prasowa z Axel Springer. Szkoda, że inne tak się nie ogarnęły :( „Rzeczpospolita” wciąż ma mi coś udostępnić – czekam na to. Co prawda, gdy piszę te słowa, jestem już po Zjeździe Socjologicznym i po wygłoszonym referacie, ale badanie chcę tak czy owak powiększyć i uzupełnić o te brakujące elementy. Myślę, że naprawdę ciekawie będzie za rok – około 10 kwietnia 2011, gdy uda się porównać to, jak przez 12 miesięcy zmienił się sposób mówienia o zmarłym tragicznie prezydencie.

Z Pauliną – skoro mowa o badaniu mediów – zastanawiamy się czy nie spróbować złożyć wniosku na taki jeden unijny program, gdzie można kasę na badanko dostać związane z dyskryminacją LGBTQ. To miałoby właśnie dotyczyć mediów elektronicznych i być podobne do innego badania z Wielkiej Brytanii. Gdyby się udało, byłoby fajnie. O programie jednak dowiedzieliśmy się dość późno i nie wiem czy damy radę wypełnić wszystkie potrzebne dokumenty na czas, bo do dead-line’u zostało niewiele. No nic, zobaczymy. Ale pomysł jest.
Nie wiem też co będzie z badaniem mediów w czasie kampanii samorządowej. Fundacja Batorego znów chce robić coś, na podstawie wypracowanej przez nas metodologii podczas wyborów samorządowych. Wiem, że szukają już ludzi. Dziwię się na razie, że koordynator ówczesny (i obecny) nie odezwał się do nas. W sensie, że do osób, które robiły pierwsze to badanie. Nie wiem, czy to tylko ja i Paulina nie dostaliśmy wiadomości, ale dziwi mnie to poważnie. Aż tak nas nie lubi? Zapomniał o nas? Czy po prostu wie, że trans w zespole badawczym to same kłopoty?

We wtorek – spotkanie z Iloną. Śmieszne jest to, że po 4 latach wspólnego studiowania z różnymi ludźmi, tylko z nią pozostał mi jakiś kontakt. Nie wiem czemu tak się stało. Pozostałe osoby widuję tylko w przelocie rzadko na mieście. Il ma z nimi kontakt – widać, że po prostu dba o te relacje jakoś. A ja, co zawsze podkreślałam na blo, traktowałam je od razu jako coś krótkiego, tymczasowego i nigdy nie zabiegałam o ich trwanie. Il wybiera się do Indii – ciekawy pomysł, ale nie dla mnie. Tam jest za ciepło :)
Wpadłam do Gacka wieczorem jeszcze, żeby uzgodnić ostatecznie co będziemy robić w nadchodzący weekend. Szczecin czeka na nas, więc musieliśmy ogarnąć co i jak, tym bardziej, że Gacek wybywał do niego już w środę jakoś.

Wszystko to działo się w chaosie przeprowadzkowym. Michał ostatecznie opuścił mieszkanie, Tomeczek z Pawłem się wprowadzili. Nie ma lekko, bo rzeczy mają w chuj i ciut-ciut. Naprawdę, nie wiem jak oni się wcześniej mieścili z tym u Whitney i w jej aneksie kuchennym… Ale spokojnie, dadzą radę. Rozstawianie wszystkiego w pokoju za ścianą obok mnie zajęło im trochę czasu, zdążyli już nawet po zakończeniu dokonać pierwszego przemeblowania… Tym niemniej jednak, roboty z tym było mnóstwo. Aż powiem szczerze, że nie wierzyłam, że pójdzie im tak dobrze i tak sprawnie i że się z tym tak dobrze rozłożą. Bo jak wnieśli te wszystkie meble, torby, walizki, reklamówki… To ja się przeraziłam trochę :)

Rekrutacja na studia trwa. W sensie, że rano w czwartek zebrała się komisja rekrutacyjna Instytutu Socjologii UW, której mam przyjemność i zaszczyt być członkiem. Posłuchaliśmy kolejnych osób – nawet tak źle nie było. Jedna z dziewczyn, chyba po SGH, jeśli dobrze pamiętam, była zresztą najlepiej przygotowaną jak na razie osobą w ogóle w całej rekrutacji. Więc fajnie. Ostatnia tura rekrutacji – 27 września. Zapraszam tych, którzy chcieliby zaocznie studiować w IS UW socjologię na studiach II stopnia :)
Odwiedziłam też przy okazji siedzibę Zarządu Samorządu Studentów UW. Jeden z członków Komisji Prawnej zajmował się właśnie ogarnianiem sprawy, na którą zwróciłam uwagę. Przy okazji organizacji uroczystości związanych z 30-leciem samorządności na UW stworzono stronę do rejestracji. Jednakże zapomniano o formalnościach związanych z przetwarzaniem danych. Po pierwsze – o odpowiednim oświadczeniu, które musi się znaleźć w takich miejscach, a po drugie – co ważniejsze – o sprawdzeniu jak wygląda formalnie możliwość przetwarzania danych przez ZSS UW. Po moim piśmie do ZSS UW ktoś nareszcie postanowił się za to wziąć. Mam jakieś pierwsze nieoficjalne informacje w tej kwestii, że udało się to sformalizować chyba. Co nie zmienia faktu, że wcześniej zebrane dane powinny być usunięte. W tym moje, bo ja także zgłosiłam chęć udziału w obchodach 30-lecia samorządności na UW.

W czwartek zaliczyłam znów BUW. Tym razem z Adamem, który – dla zabicia czasu – towarzyszył mi i pierwszy raz w życiu miał okazję być w tej bibliotece. Żałuję, że nie miałam czasu na to, żeby poświęcić go na pokazanie mu całej biblioteki i wyjaśnienie co i jak i gdzie. Ale nic to, może jeszcze będzie okazja.
Adam potem wpadł do mnie wieczorem na noc. A chłopcy mieli nastrój na opijanie nowego lokum w swoim życiu. Rozumiem to, dlatego dołączyłam i także z nimi opijałam. Tak, wiem że dieta białkowa wyklucza alkohol. Robię to na własną odpowiedzialność. A impreza się nam gruba zrobiła. Najpierw grzecznie oglądaliśmy „Edge of seventeen”. To jeden z homo-filmów, za które miałam się wziąć od dawna, ale jakoś nie było czasu i okazji. Więc się cieszę, że teraz się taka nadarzyła. Chłopcom – tak jak mnie – film się nawet podobał. Dupy nie urywał, ale coś tam fajnego w nim było. Potem – w miarę upływania kolejnych mililitrów wódki – Paweł wszedł na swój ulubiony kam-czat. To śmieszne nawet. Idea jest prosta. Wchodzisz i czat łączy cię losowo z jedną z dostępnych osób. Widzicie się, bo macie kamerki. Podoba się? Zaczynacie pisać. Nie podoba? Klikasz „next”. I tak zmarnowaliśmy z półtorej godziny. Paweł z Adamem byli widoczni na kamerce, ja klikałam i pisałam ewentualnie, jak kogoś znaleźliśmy. Paweł co chwilę podnosił koszulkę, pokazując sutki do kamerki :) Śmiesznie było. Potem nam się znudziło (bo nikogo ładnego w zasadzie nie spotkaliśmy) i wtedy zaczęliśmy słuchać muzyki. Skończyło się na tym, że o 5 nad ranem głośniki w mieszkaniu napierdalały „One (Your Name)” Swedish House Mafia a my skakaliśmy jak głupie kurwy. Dosłownie skakaliśmy. Ostatecznie jednak udało mi się pójść spać.
I całe szczęście, bo o 10.00 chciałam być w zaprzyjaźnionej firmie. Mniej więcej mi się to nawet udało! A rozpierdówa w mieszkaniu była rano nie do opisania :)

W piątek musiałam się ogarnąć, bo wyjazd do domu rodzinnego wieczorem! Wpadłam na chwilkę do Vision Express, gdzie czekały na mnie drugie okulary. Skoro bowiem kupiłam poprzednie i była promocja, że drugie gratis (a trzecie dla kogoś innego), to czemu nie skorzystać? Zamówiłam je dzień wcześniej z Adamem, gdy byłam. On dostał ode mnie też okulary. Bo mu się szkła kontaktowe kończą, a pracy aktualnie nie ma. Więc żeby cokolwiek widział, dałam mu ten prezent.
Odebrałam swoje okulary na 5 minut przed odjazdem pociągu do domu.
W Szczecinie z dworca odebrała mnie Pola z Gackiem. Tak, ta Pola, co już wszyscy myśleli, że całkiem umarła. Nie wiem jak Pola, ale Szczecin umarł na pewno. Piątek wieczorem, idziemy kawałek ulicą – z miejsca, gdzie nas taxi wysadziła do mieszkania Poli i… mimo, że to w sumie centrum miasta, żywej duszy brak. Nie spotkaliśmy ani jednego człowieka, ani jednego samochodu. Trochę jak w filmach, gdy bohater budzi się i jest jedynym człowiekiem na świecie, bo wszyscy pozostali nagle wyparowali. Trochę tak właśnie wyglądała nasza sytuacja. Ogarnęliśmy się u Poli szybko i polecieliśmy do Inferno. To taki gejowski klub, który wiele lat temu był mi bliski. Gacek z Polą liczyli na dobrą noc, bo gdy byli w środę, było ponoć super.

Może i w środę tak, bo w piątek na pewno nie. Pusto – to przede wszystkim. Pani nas zaskoczyła przy wejściu, bo kazała nam płacić za wstęp. Na szczęście miałam ze sobą kartę VIP klubu i za wstęp płacić nie musiałam. Gacek też nie. Bo to, co było w środku, nie warte było płacenia 10 zł… Pani mi powiedziała, że mam szczęście, bo karta jest ważna do 11 września. Zdziwiło mnie to, że karty VIP mają termin ważności. Poinformowała mnie, że jeśli potem 150 zł zapłacę, to mam ważną ją o rok dłużej :) No nie, to ja na pewno nie chcę :)
Plusem imprezowania poza Warszawą są ceny. Wszędzie jest dramatycznie taniej niż w stołecznych klubach. No i zazwyczaj też w Szczecinie mogłam się ciut bardziej jednak anonimowo czuć. Ale nie tym razem. Ludzie podchodzili, witali się, przedstawiali. To bardzo miłe, ale i zaskakujące nieco. Nie wiem czy wcześniej po prostu nie mieli ochoty/odwagi podchodzić czy że rzeczywiście teraz mnie tam kojarzą bardziej, niż dawniej. Nie wszyscy podchodzili. Jak zwykle, znaleźli się tacy, co mnie rozpoznawali, ale informowali o tym znajomych, komentując dodatkowo to, co o mnie sobie przypomnieli w jakiś niewybredny sposób. No cóż, przywykłam :)
Muzycznie było słabo. Z dobrymi momentami. Zaskoczyło mnie „Gdzie jest krzyż” – ten mix wypowiedzi spod Pałacu Prezydenckiego z ostrym podkładem. Na pewno kojarzycie. Więc w trakcie imprezy DJ postanowił to zagrać. Generalnie grał dziwnie, ale obawiałam się, że będzie gorzej. Wyszliśmy z imprezy stosunkowo szybko, posiedzieliśmy u Poli z kwadrans i zamówiliśmy taxi na dworzec. W pociągu do naszej pięknej i wspaniałej rodzinnej miejscowości, spotkaliśmy z Gackiem jego pijanych znajomych od nas. Prawie przeszli nie zauważywszy nas, ale nagle słyszę „O, to Jej Perfekcyjność!” i lecą do nas. Nieładnie się zachowali, bo nie mieli biletu (za 3,15 zł…) a przed panem konduktorem udawali, że śpią. Ten wezwał policję, ale jej się nie śpieszyło. Potem mi i Gackowi mówił, że mógł wstrzymać pociąg na jednej stacji do czasu, aż policja by się zjawiła, ale mu się nie opłacało… I tak właśnie przestępcy uchodzą na sucho ze swoimi czynami. Niedobrze i nieładnie. A poza tym… 3,15 zł? No, c’mon…

W domu u mamy byłam jakoś koło 6 czy coś. Położyłem się spać jeszcze na chwilkę. Potem normalne funkcjonowanie. Dziwnie w sumie, bo wyjątkowo krótki ten mój pobyt w domu. I z założenia niekonkretny – w sensie, że bez jakiegoś ściśle określonego celu. W sobotę zobaczyłam się z Bibliotekarą. Tym razem to wyjątkowo ona przyjechała do mnie na jakieś 2 czy 3 godzinki. Bo jakbym z tych dwóch dni obecności w domu połowę jednego spędziła u niej w miejscowości, mama by mnie na pewno zabiła :)
Spotkałam się z bratem, jego żoną, synem. I z babcią. Odwiedziłem ją zresztą jeszcze w niedzielę, żeby nie było. I w zasadzie tyle. Nic wielkiego. Trochę miałem się zająć przygotowaniem jakiś rzeczy: jednej zleconej pracy + referatu na Zjazd Socjologiczny, ale oczywiście zawsze były ważniejsze i ciekawsze duperele do zrobienia. I niewiele z zaplanowanych udało mi się ogarnąć.

Poniedziałek był dniem mojego wyjazdu. Po 5 byłam już w pociągu do Warszawy. Dzięki temu po 11.00 odwiedziłam już moją zaprzyjaźnioną firmę. W deszczu, ale z parasolką. Niestety, z walizką także. A w zasadzie to z torbą, ale na tyle wypchaną, że szkoda gadać. Co prawda mama nie zamroziła mi nie wiadomo jak dużo rzeczy a i ja nie szalałem z braniem ich, bo przecież zdecydowanej większości na mojej ukochanej diecie białkowej jeść nie mogę…
Udało mi się wieczorem na jakieś OG-UNy zarejestrować przez USOS. Oba przez Internet. Nie wiem czy będę oba zaliczać – potrzebne mi to i na doktoranckich i na Wydziale Polonistyki. Walczę o miejsce u dr Łuczewskiego na zajęciach w Centrum Myśli Jana Pawła II. Okazuje się, że chętnych jest sporo, a Michał chce zrobić ostrą selekcję. Póki co, jestem na liście oczekujących na egzamin-rozmowę. Nie wiem jak to ma wyglądać, ale zależy mi na tym z wielu powodów. Jeśli się dostanę na to, rezygnuję z jednego z OG-UNów przez Internet. I lecę dalej.
Generalnie to tak sobie myślę o przyszłym roku akademickim a wciąż nie mam skończonej pracy magisterskiej na dziennikarstwie. Co prawda zostało mi jakieś 10-15 stron, a więc dzień (no, góra weekend!) roboty, ale nie mam kiedy. Postanowienie jednak jest: przed 30 (ale po 15) września muszę to oddać już zatwierdzone przez moją promotorę, więc lada dzień skończę. Muszę! Mam zamiar przed wyjazdem do Berlina.

W ogóle przyszły rok akademicki na razie jest dla mnie niewiadomą. Co prawda dałam ogłoszenia o korepetycjach w sieci, ale po 1. wiem, że lepiej i skuteczniej byłoby je wywiesić w okolicy, tylko że nie mam czasu na to jak zwykle a po 2. dałam dość dużą cenę (50 zł/60 min), bo zależy mi tylko na osobach zdeterminowanych. Ktoś tam dzwonił, dopytywał i w ogóle, ale na razie konkretów nie ma. Rozmawiałam za to z wydawcą i ustaliliśmy zasady naszej współpracy. Jak zwykle jednak, nic pewnego. Bo na razie plan jest taki, żeby do grudnia gazeta się ukazywała. A co potem? Nie wiadomo. Co prawda nie wynegocjowałam z nią tyle, ile chciałam, ale nie jest źle. Muszę jeszcze z zaprzyjaźnioną firmą pogadać, co dalej. Bo w sumie ja od sierpnia miałam już z nimi nie pracować dalej, a teraz się wrzesień kończy a ja nadal tu jestem. Chcę jednak tym razem spróbować umówić się na np. 3 miesiące od razu, bo perspektywa zastanawiania się co 30 dni „i co teraz będzie?” mnie nie bawi. Nie mam na to czasu. Więc zobaczymy jak to będzie – na razie muszę sobie plan zajęć ustawić. A to niełatwe, bo – oczywiście – rejestracja na zajęcia rusza pod koniec września.

We wtorek odwiedził mnie Maciuś ze swoim Monkym. Maciuś chciał pogadać o swojej pracy dyplomowej. Potrzebuje mobilizacji i porady i liczy na to, że z mojej strony, jako osoby doświadczonej w tych kwestiach, otrzyma odpowiednio i wsparcie i rady. Zrobiłam co w mojej mocy, żeby mu podpowiedzieć, ale to od niego zależy czy da radę czy nie. Osobiście wierzę, że da. Musi tylko zacząć, a to jest zawsze najtrudniejsze, wiem. Sama nie napisałam jeszcze ani słowa w temacie swojej pracy doktorskiej. A powinnam.

Wieczorem Adam spał u mnie, bo chciał w środę rano iść na rozmowę do call center niedaleko mnie. Był na niej nawet. Ale zrezygnował, bo mu nie odpowiada. Ja w tym czasie myślami już powoli szykowałam się do wyjazdu. Ledwo mi ubrania wyschły po przyjeździe ze Szczecina, a już trzeba się do Krakowa pakować.
Podróż lekko tylko się opóźniła z powodu osuwisk aktywnych na trasie pociągu Warszawa-Kraków. Więc nie narzekam. Na dworcu odebrała mnie Czekolada, która potem mnie do Grzesia do domu odwiozła. Tam okazało się, że – zgodnie z zapowiedzią Grzesia – z jego gościny pod jego nieobecność korzystała też Emilia. Wszystko spoko, mi to przecież nie przeszkadza. Ale problem pojawił się, gdy pomyślałam, że Paulina ma jeszcze ze mną nocować, potem Gacek i Damian.be… Dlatego z Grzesiem ustaliliśmy, że przeniesiemy się raczej do jego drugiego mieszkania w bloku po drugiej stronie alejki. Pierwszą noc jednak spędziłam w jego głównym lokum. Wstałam w miarę rano, żeby dokończyć to, co było do zrobienia. Czyli pracę zleconą. Po 12.00 poleciałam na małe zakupy do pobliskiego Pasażu Ruczaj a po południu odebrałam Paulinę z dworca. Od razu poszliśmy na spacer, bo w Krakowie przebywał na wycieczce klasowej Filip i chcieliśmy się zobaczyć. Po tym jak ktoś źle postawił (przekręcił?) znak i poszliśmy nieco w złą stronę, udało się nam ostatecznie zobaczyć. Wypiliśmy w jakimś dziwnym miejscu drynk i musieliśmy z Pauliną spadać, żeby mogła odebrać bagaż z przechowalni przed 22.00. Potem wielkie przenosiny do drugiego mieszkania i można było zacząć mieszkać. Mieliśmy plan: napisać referaty, popijając drynk a potem dokończyć wódkę. Niestety, nie udało się. Byliśmy na tyle zmęczeni, że poszliśmy spać, wiedząc że obudzimy się po 5.00, żeby dokończyć dzieła.
Rzeczywiście, wstaliśmy przed 6.00 i pisaliśmy dalej. Ja musiałam absolutnie ukończyć prezentację, bo tego dnia było moje wystąpienie na Zjeździe Socjologicznym. I udało mi się! A jakżeby inaczej :) Sama prezentacja może nie zajęłaby mi tyle czasu, gdyby nie to, że ja jednocześnie musiałam robić badania. W sensie, że niektóre gazety dopiero co do mnie dotarły i musiałam to ogarnąć wszystko na szybko. A i tak nie mam m.in. „Rzeczpospolitej” z 10 i 11 kwietnia (ale mam je obiecane!), więc badanie uzupełnić będzie trzeba. Dam radę za jakiś czas.

Moja sesja „Śmierć i umieranie we współczesnej kulturze” zaczynała się po 15.00. Wcześniej jednak były dwie plenerowe sesje – w jednej z nich przemawiała moja pani promotor, więc zjawić się chciałam. Bo to nie jest tak, że ja chcę się pojawić dla pojawienia się. Ale po prostu ona jest dla mnie inspirująca. I to najbardziej w niej cenię. Że jak mówi, to ja się dziwię. Zastanawiam, myślę. To mnie napędza, inspiruje. I dlatego się wstydzę, że nie udało mi się jeszcze dostarczyć jej nic z tego, co powinienem. O, tyle.
Potem był obiad. Niezły nawet. Ale wrażenie robiła przede wszystkim liczba ludzi. To było coś! Tylu socjologów a do tego socjologicznych fejmów w jednym miejscu nie zdarza się często. To robi wrażenie. Z Pauliną dosiedliśmy się do stolika, gdzie większość stanowili doktoranci mojego instytutu.
Moja prezentacja wypadła chyba nieźle. Wydaje mi się, że byłam komunikatywna, zmieściłam się w czasie i powiedziałam wszystko, co było w planie. Było okej, pytań w zasadzie nie było, kilka miłych komentarzy i pomysłów. Więc jestem zadowolona.
Potem wybrałam się na sesję poświęconą socjologii queer, czy też perspektywie queer w socjologii. Jacek Kochanowski przedstawił bardzo ciekawą propozycję spójnego programu teoretycznego i metodologicznego dla perspektywy queer w polskiej socjologii. Odważną, to muszę podkreślić. Ale i spójną i jasną. Więc możemy zacząć na ten temat dyskusję. Oczywiście najwięcej oburzenia wzbudzać będzie to, że jest to metodologia podkreślająca moralny charakter perspektywy queer wynikający z jednostkowego cierpienia, jakiego doświadcza się przez opresję heteronormy i obowiązkowość heteroseksualizmu. To będzie trudne.
Ciekawe wystąpienie Joanny Mizielińskiej. Mam wrażenie, że miała do powiedzenia sto razy więcej i niewiele udało się jej z tego wszystkiego przekazać. Co nie oznacza, że nie przekazała dużo. To dla mnie ciekawe dodatkowo, bo chyba pierwszy raz miałam możliwość posłuchać jej, gdy mówi na żywo. A że mówiła o wykluczaniu osób Bi i Trans ze środowiska LGBT, to tym ciekawiej dla mnie. Bo to jest teza, którą ja stawiam od dawna także i podkreślam fasadowość afiliacji „LGBTQ” przy wielu organizacjach pozarządowych, które przede wszystkim przejmują się lesbijkami i gejami. Kolejne wystąpienia – dobre, ale już bez rewelacji. W komentarzach po wszystkich wystąpieniach pozwoliłam sobie podziękować Jackowi i pozwoliłam sobie dodać do wypowiedzi Mizielińskiej, że KPH i Lamdba wykluczają osoby trans nawet ze swoich raportów o dyskryminacji w Polsce. Niby w tytule są (tak samo jak w deklaracjach i statutach), ale jak przychodzi co do czego, to w ostatniej edycji osoby trans nie pojawiają się ani razu. Jacek miło referował do mojej skromnej osoby w swoim komentarzu, za co dziękuję. Czasem mam wrażenie, że niektórzy przeceniają to, co ja robię. Co nie zmienia faktu, że to bardzo miłe.
Moja skromna osoba pojawiła się także w referacie Pauliny następnego dnia rano. Co prawda nie miałam okazji go posłuchać (o tym zaraz), ale czytałam go wcześniej, więc wiem. Paulina mówiła o Facebooku jako oazie (nie)wolności. I mówiła oczywiście o tym, że mnie Facebook zablokował.

Blokada trwa. Czekam na rozwiązanie. 10 dni temu Facebook dostał ode mnie pewne skany, których się domagał i wciąż nie reaguje. Nie wiem co teraz zamierza zrobić. Ale ponieważ długo milczą, wysłałam im maila pośpieszającego :)

Wracając zaś do Krakowa… Wieczorem odebrałam Gacka i Damiana.be z dworca Kraków Główny. Ogarnęliśmy się w domu, ale Paulina stwierdziła, że skoro ma już za hotel zapłacone, to idzie tam spać. Poniekąd, jak się okazało, była to słuszna inicjatywa.
Bo nam się zachciało imprezy. Planem nocy zarządzał Gacek. On wymyślał, gdzie chcemy iść. Damian.be mówił jedynie, gdzie nie chce iść :) Ja odradzałam, ale Gacek się uparł. Że on widział reklamę Fresh na Fellow.pl i dlatego musimy, bo tam fajnie. Nie słuchał moich zapewnień, że nie.
Więc pojechaliśmy tam. I co? Miałam rację. Ludzi ni ma. Pusto, nudno, beznadziejnie. Posiedzieliśmy tam jeden drink i się zbierać chcieliśmy. Ale tam mają jakiś dziwny system z tymi karteczkami, które są zamiast płacenia gotówką. Nie ogarniam tego, dlaczego pan nie może nas skasować, tylko musi na karteczce jakiejś nam zapiać a potem dopiero możemy na koniec to zapłacić. Totalnie bez sensu. Niemniej, gdy okazało się, że ludzi jest tak mało i że ich nie przybywa, a dodatkowo jakiś stary facet się na barze obnaża do majtek – musieliśmy wiać.
Dokąd? Do Kokonu. Znów mnie nikt nie słuchał, że tam w piątki marnie. Miałam rację. Ludzi niewiele. Co prawda coś tam się działo, ale dość symbolicznie. W Krakowie alkohol rozdają prawie za darmo. Więc wiadomo było, że tej nocy sporo go spożyjemy. Ja nie powinnam w ogóle, bo dieta białkowa… Ale wiadomo, jak to jest. Więc piłam też. Plusem Kokonu okazało się to, że byli dwaj ładni, ale naprawdę ładni chłopcy. Okazało się też, że jeden z nich pracuje i spotkaliśmy go jeszcze następnej nocy. Impreza była średnia, bo i muzycznie bez rewelacji i ludzie nie porywali. Dobrze, że zjawił się David ze swoim b.s.p.s. i zaproponowali, żebyśmy się jednak do Kitschu przenieśli. Gacek lekko tylko protestował. Ja byłam bardzo za. Więc pojechaliśmy tam. Nie obyło się bez problemów, bo coś tam taxi źle zamówili i musieliśmy wziąć inną. Daliśmy jednak radę, bo aż tacy pijani nie byliśmy jeszcze. Jeszcze.
W Kitschu tłumy, wiadomo. Ja bardziej w Off Centrum się bawiłam, bo tam muzycznie coś ciekawego się działo. Poznałam dziewczynę Szyn Szyla oraz jakiegoś Piotrka, który znał Szyn Szyla także, ale i… Madoxa, ku zaskoczeniu wszystkich. No więc było naprawdę miło. Dobra, głęboka, lekko electrująca muzyka house’owa powodowała, że bawiłam się doskonale. Zresztą nie tylko ja. W tym czasie moja przyjaciółka Gacek zdążyła już pocałować barmana z Off Centrum. Na sam koniec zamknęli Offa już i skakaliśmy chwilę w Kitschu jako taim. Ale to już był na nas czas. Pan taxi zaproponował, że zawiezie nas do kebaba. Ostrzegał, że to nie po drodze, ale chłopcy bardzo chcieli. Potem za to taxi zapłaciliśmy jakąś kosmiczną kwotę, ponad 100 zł. Nikt nie wie dlaczego aż tyle. Ale z kebabami wróciliśmy do domu. Tak, ja też. Tak, nie powinnam. Tak, żałuję.
Do domu dotarliśmy około 7.10 w stanie mocno, mocno wskazującym.

Teraz już wiadomo, dlaczego nie dam rady iść na 9.00 na referat Pauliny, prawda? Już koło 5.30 trzeźwo napisałam jej: „Nie oszukujmy się, jest 5.30 a ja jestem na imprezie” i wiadomo było, że się nie zjawię na jej grupie.
W ciągu dnia, gdy już ostatecznie udało się nam wstać, poszliśmy sobie na spacer. Oni się uparli, że na Wawel chcą a ja chciałam Paulinie oddać jej Play Online przed jej wyjazdem do Warszawy. I wszystko udało się nam załatwić – Gacek i Damian.be przeszli obok sarkofagu prezydenta L. Kaczyńskiego i jego małżonki. Nie dotykali go jednak, mimo że w zasadzie wszyscy pielgrzymi dotykają sarkofagu i napisów na nim. Ja ostrzegam tylko: co czwarta osoba w komunikacji miejskiej ma bakterie kałowe na dłoniach. Potem tymi dłońmi dotykają sarkofagu, zostawiając tam owe bakterie. A potem przychodzimy my i też dotykamy, zbierając te bakterie na swoje ręce. Tak tylko ostrzegam.
W drodze powrotnej do domu zaliczyliśmy Pasaż Ruczaj i zrobiliśmy drobne zakupki. Dzięki temu mogłam chłopcom w domu zrobić na obiad/kolację pyszną pieczoną rybę. Także dzięki temu mogliśmy podziwiać kilku naprawdę ładnych chłopców w komunikacji miejskiej w Krakowie. Pozdrawiam was, ładni krakowscy chłopcy, bardzo ciepło!

Lada moment nastał wieczór. Tym razem ja decydowałam o trasie imprezowej. Zdecydowałam się na LaF, Taawę i Kokon. Z potencjałem pójścia potem do Kitschu, ma się rozumieć. Ostatecznie ten ostatni odpadł. Źle było w LaF. No, może nie tyle źle, co nie najlepiej. Dużo lesbijek (to tutaj normalne), ale i generalnie ludzi sporo i się schodzili. Muzycznie: bez szału, ale potupać nóżką można było. Niemniej, szybko stamtąd uciekliśmy. Do Taawy. To klub hetero. Ale za to jeden z ładniejszych i wartych-bywania-w. Więc chciałam chłopcom pokazać. Muzycznie było całkiem ok. Może ciut za spokojny ten house jak dla mnie, ale pamiętajmy, że to Kraków. Pan śpiewający – okej, ale bez rewelacji. Sporo ludzi, niewielu ładnych. Chłopcom klub się podobał, ale po dłuższej chwili chcieli iść. Jednak nie tak łatwo przychodzi nam zabawa w heteroklubach. I nie chodzi nawet o jakieś skrępowanie, a bardziej o brak ładnych pedałów dookoła.

Więc do Kokonu się przenieśliśmy. Miałam w zasadzie tej nocy już nie pić, ale się nie dało. Wszystko przez barmana Michała. To jeden z tych dwóch ładnych chłopców z poprzedniej nocy. Boże, jaki on piękny! Co chwilę coś u niego zamawialiśmy z Damianem.be. Dostawał duże napiwki i generalnie był przez nas hołubiony. Nie tylko przez nas zresztą. To jednak działa, że jak się zatrudnia ładną osobę, to się zwiększa liczba zamówień i są napiwki. Wiem, bo sama to potwierdzałam.
A co w Kokonie poza tym? Mnóstwo ludzi. Kilku naprawdę ładnych chłopców. Pracujący tam Bartek (dobrze pamiętam imię?) też ładny. Też poznałam. I kilku innych. Muzycznie było okej. Zwłaszcza, że dwa razy w ciągu nocy zagrali Swedish House Mafia „One (Your Name)” – raz z Pharellem, raz bez. W ładnym miksie. W bardzo ładnym miksie. Naprawdę ładnie grał jednak DJ na małej sali. Bardzo, bardzo ładnie. Ale mi go szkoda było, bo ludzi tam mało, nie doceniają. A szkoda, bo przez to i on potem sobie pofolgował i w jakieś takie deepowe minimalowe strony poszedł. Ale to pod koniec, a generalnie grał bardzo ładnie.
To była naprawdę dobra noc. A Michał, ten ładny barman – uwaga, uwaga! – dał mi potem swój nr telefonu! Sam z siebie! Chce iść na studia dziennikarskie na UW i dowiedział się w rozmowie, że ja coś-tam, coś-tam i chciał pogadać o tym. Dostał ode mnie smsa potem – nie odezwał się jednak, więc nie wiadomka, co dalej.

Wróciliśmy do domu znów o jakiejś nadrannej porze. Tym razem bez kebaba i bez podróżowania za kilkaset zł. Damian.be został w klubie, ale tak naprawdę wrócił chwilę po nas.

Jak my zapierdalaliśmy, gdy wstaliśmy! To był szok. Chciałam nie tylko zdążyć, ale i posprzątać mieszkanie Grzesia, żeby na nas potem nie było. Pościel wyprana, wszystko zrobione ładnie. Więc ostatecznie się nam udało, ale łatwo nie było, naprawdę. Gacek i Damian.be w ogóle na mnie się wkurzali, że tak cały czas ich pilnuję z porządkiem i każę sprzątać. Mieliśmy o to kilka małych utarczek, ale ja wolę raz podnieść brudną skarpetkę niż za kilka dni grzebać w stosie kilkunastu takowych – żeby podać jakiś przykład. Udało się nam i dojechaliśmy na dworzec na czas. Na TLK, bo udało mi się chłopców namówić, że InterRegio to bardzo zły pomysł. Na miejscu zaś okazało się, że do TLK chce wsiąść tyle ludzi, że to też jest zły pomysł. I dosłownie w momencie, w którym pociąg wjeżdżał na stację, postanowiliśmy, że jedziemy Expressem InterCity za godzinę. Taki był plan.
Poszliśmy kupić bilety i… okazało się, że nie ma! Nie ma miejscówek! To brzmi niesamowicie, ale wszystko było wykupione. Więc musieliśmy kupić na kolejny, dwie godziny później. Tragedia. Jeszcze dodatkowo trafiliśmy na najmniej ogarniętą panią w kasach PKP w Polsce chyba. Dała nam złe miejscówki – nie koło siebie. Potem nas po wagonach porozrzucała a potem jeszcze mi za małą ulgę dała. Wkurwiłam się na maksa. Poszłam do Informacji zapytać jak mogę złożyć reklamację na jakość obsługi w okienku. Pani nie wiedziała, ale jakiś formularz znalazła i poprosiła o jego przekazanie w okienku. Ta mało ogarnięta nie tylko nie dawała rady, ale jeszcze zniknęła sobie na chwilkę oraz używała komórki w czasie pracy – w czasie obsługi pasażerów. Myślałam, że ją zabiję. Ale poszłam do niej – mając już napisaną reklamację w ręku – żeby mi wszystko odkręciła, co się da. I coś tam pokombinowała i dała radę. Trochę, bo nie całkiem.
Wracaliśmy jednak w normalnych warunkach. Lekkim skandalem był tylko brak możliwości płacenia kartą w Warsie… No i to, że chyba zostawiłam w pociągu swoje mp4. Ale tego na 100 proc. jeszcze nie jestem pewna.

To był doskonały weekend. Nie szkodzi, że przytyłam 0,5 kg przez spożyty alkohol. Nie szkodzi, że wydałam kilkaset zł – o kilka stów więcej niż planowałam. Warto było, bo impreza jest moim życiem.

Wypowiedz się! Skomentuj!