Środa rano. Wstaję specjalnie wcześniej, żeby nadrobić zaległości. Nie wyrabiam się ostatnio z niczym – za dużo mam na głowie, albo wyszedłem z wprawy. W sensie, że przecież w zasadzie nic nowego mi nie doszło poza tym, że już nie mam laby totalnej, jaką miałem jeszcze ze dwa-trzy tygodnie temu. Wracam do rytmu sprzed lipca. W sumie mi się to podoba, bo wiadomo, że lubię, jak się dużo dzieje… ale z drugiej strony: mam trochę jeszcze niedosyt takiego po prostu leżenia. Tym bardziej, że nie miałam takiego czasu w zasadzie ani przez chwilkę w te wakacje.

No, ale nic. Jak wracamy, to wracamy. W siedzibie firmy, z którą w te wakacje współpracuję, straszne zamieszanie. Dużo się dzieje, jeszcze więcej trzeba ogarniać. Nagłe sprawy, przerywanie dotychczasowych zajęć – to normalne. W jednej chwili omawiamy to, co chcemy wspólnie zrobić i planujemy jakieś terminy a dwie minuty później wszystko się sypie, bo się okazuje, że nagle pojawia się coś superpilnego. Niemniej, udało mi się zgodnie z planem wrócić do domu. Tutaj: megazamieszanie. Michał w trakcie przeprowadzki, więc dzieją się rzeczy straszne. Większości rzeczy już nie ma, ale jednak nadal coś się wala. My w trakcie pakowania na wyjazd… A dodatkowo zamówiłam na ten dzień dezynsekcję. Raz na jakiś czas w moim bloku, niestety, musimy to zrobić. Tym razem okazja była wyjątkowo sprzyjająca: wyjazd na kilka dni a pan od dezynsekcji zamówiony był dosłownie na godzinę przed naszym wyjściem. A więc użyte przez niego środki mogły sobie spokojnie działać, bez obawy, że zaraz zaczniemy sprzątać, myć i usuwać to, co zostawił. Jest szansa, że jego wizyta była niepotrzebna, ale… roczna gwarancja pozostaje, więc się chociaż o tyle pocieszam.

W drodze na peron, udało mi się jeszcze wskoczyć do Vision Express, bo zadzwonili, że moje okulary są gotowe (nareszcie!). Odebrałam je więc i z nimi już mogłam dalej po Londynie szaleć. Dobrze, że się wyrobili, bo mi zależało. W sensie, że jednak z nich widzę lepiej, a chciałam Londyn dobrze widzieć…

Spakowani, wyruszyliśmy w podróż. Do Poznania, bo to nasza pierwsza destynacja. W pociągu Michał robił mi awantury, że nie chcę się przesiąść do innego wagonu. W sensie, że też do bezprzedziałowego, ale takiego nowszego. Podróż minęła nam jednak dość szybko a na dworcu Poznań Główny odebrała nas Kaśka, u której mieliśmy spędzić noc. Kaśka, a nie znajomi Michała, bo okazało się, że nagłe i poważne problemy zdrowotne uniemożliwiły im bezpieczne przenocowanie nas. Odezwałem się do Kaśki – dość to dziwne, bo nie mieliśmy kontaktu od dawna a tutaj takie nagłe odezwanie się i to od razu z dość poważną i nagłą prośbą. Ale Kaśka okazała się łaskawa i dobrotliwa i nas przyjęła. Odebrała nas też z dworca i odwiozła do siebie, co było naprawdę miłe.
Na miejscu okazało się, że dostaniemy na noc tymczasowo nieużywany pokój. I że do Kaśki wpadają jacyś znajomi. No, czemu nie. Nowych ludzi można poznać. Okazało się, że dość sympatyczni. Niełatwo nam było momentami znaleźć wspólny język i wspólne tematy, bo ani nie mamy wspólnej przeszłości, ani nie wiemy o sobie w zasadzie nic. Daliśmy jednak radę i dość miło ten wieczór minął na gadaniu o bzdurach i o Play. Goście ostatecznie poszli, Michał odpadł wcześniej a i ja się ostatecznie ewakuowałam do łóżka jakoś przed 2. Czas to był niezły, bo czekała nas poranna pobudka koło 4 czy tam 5. Wykąpaliśmy się, ogarnęliśmy i chcieliśmy zamawiać taxi na lotnisko, ale… okazało się, że nie znamy adresu. Kaśka wybudzona ledwo przypomniała sobie, gdzie mieszka (najpierw podała jakiś zupełnie inny adres…) i jakoś daliśmy radę. Pan taxi nie był zbyt rozgarnięty, ale sprawnie dowiózł nas na lotnisko na czas.

Przyznać muszę, że ostatni raz osobiście leciałam samolotem dobre… no, wiele lat temu. Gdzieś tak w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Więc, nie ukrywam, musiałam sobie coś tam przypomnieć, jak funkcjonują lotniska. Ławica w Poznaniu to małe, ale nieźle ogarnięte lotnisko. Od czasu mojego ostatniego lotu zmieniło się też to, że staliśmy się członkami Unii Europejskiej… Oraz że zaostrzono środki bezpieczeństwa po 2001 roku. Z Michałem mieliśmy jedną wspólną torbę jako bagaż rejestrowany oraz – co oczywiste – dwie podręczne. Może i jakoś dalibyśmy radę z tymi podręcznymi tylko, ale żeby się nie stresować, nie musieć niczego odkładać i z niczego rezygnować oraz by mieć pewność, że nam się nic z bagażem nie stanie, wzięliśmy jeden wspólny. To znaczy: formalnie na niego, ale razem płaciliśmy. Lot w ogóle udało nam się tanio znaleźć, bo za dwie strony zapłaciliśmy jakoś – nie pamiętam już dokładnie – koło 350 zł. Bez problemów dostaliśmy się na pokład, znaleźliśmy dobre miejsca w naszym Wizz Airze i ruszyliśmy na podbój Londynu.

Luton, jak wiadomo, obsługuje chyba głównie loty z Polski. Przynajmniej takie można mieć tam wrażenie. Jasne, lecieli z nami jacyś Brytyjczycy (jeden, taki śliczny blondi z pieprzykiem i kolczykiem pod wargą, zwrócił naszą uwagę na tyle, że cały lot się na niego gapiliśmy), ale generalnie na Luton słychać polski bardziej niż jakikolwiek inny język. Z Luton miał nas zabrać EasyBus do centrum Londynu. Też dobra opcja (tutaj będzie część poradnikowa) dla wszystkich nie-znających tego rozwiązania. To coś na zasadzie EasyJet – im wcześniej, tym taniej. Można bilety od £2 już kupić, więc naprawdę tanio. Nasze były jakoś po £3,5 chyba od osoby, więc narzekać nie można. Chwilkę czekaliśmy na jego przyjazd – mieliśmy zapas czasu na wypadek jakiś przejść i zajść z bagażem. I słusznie, bo chwilę się na niego naczekaliśmy. Ale idealnie daliśmy radę potem z autobusem i zdążyliśmy. Po godzinie byliśmy na Marble Arch, tuż przy Oxford Street.

Spacer. To słowo klucz. Bardzo, bardzo dużo chodziliśmy. Przede wszystkim dlatego, że to najlepszy sposób na chłonięcie miasta. Na jego poznanie, poczucie tego, co stanowi o jego wyjątkowości. Mijani na ulicy ludzie, panujące nieformalne zasady, istniejące instytucje czy nawet grożące niebezpieczeństwa – to wszystko składa się na to, czym jest miasto. I – takie mam wrażenie – trochę już wiemy czym jest Londyn.
Spacer nie był krótki, bo musieliśmy spory kawałek Oxford Street przejść, by dotrzeć do Carr-Saunders Hall. Ten akademik London School of Economics and Political Sciences mieści się przy Fritzoy Street, która jest naprawdę blisko Oxfrodzkiej. Doszliśmy tam po ponadpółgodzinnym spacerze (bilety, mapki, rezerwacje, wszystko było wcześniej ogarnięte! Wierzę, że to jest połowa udanego wyjazdu: wcześniejsze ogarnięcie jak największej ilości rzeczy) i… zostawiliśmy tylko torby. Było jeszcze rano, a check-in od 15.00 Zostawiliśmy je więc i ruszyliśmy dalej na spacer. Tym razem, by móc już spokojnie zwiedzić Oxford Street i jej okolice. Oxfrodzka to, tak w sumie, wielki pasaż handlowy. Zaliczyliśmy naprawdę sporo sklepów tam się znajdujących. Niewiele tego dnia kupiliśmy, bo bardziej zależało nam chyba na poznaniu okolicy, rozejrzeniu się, niż na kupowaniu czegokolwiek. Ja zresztą w ogóle jechałam do Londynu z myślą, że nie zamierzam tam niczego kupować. To, że się nie udało… to inna sprawa.
Po 15.00 wróciliśmy do Carr-Saunder Hall i się check-in’gowaliśmy. Okazało się, że system rezerwacyjny nie poradził sobie z polskimi znakami w imieniu i nazwisku Michała. Były problemy przez chwilę z odnalezieniem nas w systemie, ale – co było oczywiste – miałam ze sobą wszystkie potwierdzenia, wydruki, numery i pokwitowania rezerwacyjne, więc ostatecznie się udało.

Nasz pokój nie był duży, ale nie potrzebowaliśmy więcej. Swoją drogą, jeśli to jest akademik, to raczej na pewno jest to coś innego niż w Polsce. Polskie bowiem akademiki są nie tylko zazwyczaj starsze i o niższym standardzie, ale dodatkowo są bardziej… personalizowane. Studenci malują ściany, zmieniają wystrój i tak dalej. Tutaj: nic z tych rzeczy. Wszystko wyglądało tak, jak miało być. Dwa identyczne łóżka (jeśli w ciągu roku mieszkają tam studenci, to raczej jeden tylko, bo biurko gdzieś wstawić trzeba!), telefon, umywalka, szafa. I tyle. Jako że akademik świadczy usługi – za przeproszeniem – hotelowe, to codziennie ktoś sprzątał pokój, zmieniał ręczniki i takie tam.
Po odpoczynku i lekkim rozpakowaniu… ruszyliśmy dalej! Trochę mnie głowa bolała (mała ilość snu + podróż + lot + emocje), więc po drodze zaliczyliśmy McD gdzie Cola Light (czy też raczej Diet Coke) i paracetamol kupiony po drodze, ocaliły mi życie. Z tym McD to w ogóle inna sprawa. Bo, jak wiadomo, jestem na diecie proteinowej. I generalnie cały mój pobyt w Londynie łapał się na pięciodniowy okres drugiej fazy, gdy powinnam jeść tylko to, co w pierwszej fazie – samo białko (kurczak, ryba, jaja, serki, jogurty). Nie jest to jednak takie łatwe. Miałem nawet problem ze znalezieniem cottage cheese w marketach, więc musiałem pójść na pewne ustępstwa względem samego siebie. Stąd też podczas mojego pobytu w Londynie zdarzyło mi się zjeść raz w KFC jakąś kanapkę z kurczakiem (sos! pieczywo! pomidor!), raz kanapkę z SubWaya (pieczywo!) oraz dwa razy zjeść sałatkę z Eat., gdzie znajdował się w składzie ziemniak. Jadłam też warzywa (pomidory, ogórki, marchew, brokuły, kalafior), które w tym pięciodniowym interwale nie powinny się pojawić. Mogę je jeść, teoretycznie, od najbliższego poniedziałku… W tej jednak sytuacji wiadomo, że robić tego nie będę.
Jednakże efekt tych kilku dni w Londynie nie jest taki zły – schudłam ok. 0,5 kg.

Nie mieliśmy Internetu. I w zasadzie mi to nawet nie przeszkadzało. W sensie, że nie potrzebowałam go aż tak bardzo. Jasne, mogliśmy kupić horrendalnie drogi dostęp w Carr-Saunders Hall (£1 za 20 minut!), ale ja nie potrzebowałam. Jasne, w piątek i w sobotę się nam przydał, bo szukaliśmy na mapkach (niech żyje Google Maps i Google Locals!) drogi do klubów gejowskich, ale tutaj okazało się, że Play za granicą daje radę. Jasne, płaciłam za to sporo więcej niż w Polsce, ale przecież nie przyjechałam do Londynu oszczędzać!

Spacery były naszą główną czynnością życiową. Przeszliśmy przez 3 dni jakieś 45 km. Zobaczyliśmy przeróżne rzeczy. Od Oxford Street, przez London Bridge, Trafalgar Square, Soho, Regent’s Park, The Monument, Poland Street (nie mogliśmy sobie darować!), Camden Town, Marble Arch i wiele, wiele innych, mniejszych i większych rzeczy. Jasne, można było zobaczyć więcej. Ale ja nie chciałam mieć wycieczki z przewodnikiem po Londynie w ręku i biegać tylko po to, by zaliczać i odhaczać kolejne elementy na liście „zobaczone”. Bo nie po to do Wielkiej Brytanii poleciałam. Chciałam poczuć to miasto.
Tak jak bardzo specyficzny klimat ma Berlin, tak samo – okazało się – ma go Londyn. Mało słychać tutaj angielskiego. Ludzie mówią po hiszpańsku, francusku, niemiecku, holendersku, hindusku, w językach afrykańskich oraz… tak, po polsku też. Głównie w tańszych sklepach z ubraniami w stylu dresy (naprawdę, nie żartuję) oraz jeśli idzie o budowy i osoby sprzątające ulice. Nie ma co ukrywać, nasi zajmują się tam głównie takimi rzeczami. Mnóstwo, ale to mnóstwo jest hindusów i im podobnych. To oni pracują w restauracjach i podają jedzenie. I te wszystkie skecze widziane w serialach, w których przychodzi Anglik do sklepu a tam sami imigranci pracują… okazują się mieć podstawy w rzeczywistości. To dość zaskakujące, bo spodziewałam się, że będzie tego mniej.

Polkę odkryliśmy też w Carr-Saunders Hall. Na szóstym piętrze (mieszkaliśmy na drugim) podawano śniadania, które wliczone były jakby w cenę usługi B&B. I pierwszego poranka naszego w tym miejscu pani, która podawała posiłek okazała się być Polką. Zagadała do Michała z pytaniem: „Czy jesteś Polakiem?”. Rozpoznała go, jak mniemam, po akcencie. Sobie poczytuję zatem za sukces, że mnie nie poznała ;) Śniadania – swoją drogą – były niezłe i w miarę obfite. Ja, oczywiście, musiałam się ograniczyć z powodów dietetycznych, ale też coś tam mogłam dla siebie znaleźć i sobie radziłam jakoś.
Jedzenie w Wielkiej Brytanii to jest w ogóle temat na osobny tekst. Oni są pierdolnięci. Mają absolutnego pierdolca na punkcie rzeczy typu „organic” oraz recyklingu opakowań. Wszystko, co się kupuje, jest organic. Jeden jogurt, który kupiliśmy, przebił wszystko, bo był „Organic unsweetened low fat natural probiotic yogurth”. Nie można było znaleźć więcej słów-kluczy… Nawet w sieci Eat., która szybko stała się moją ulubioną kawiarnią, wszystko, co podawano, było organic. Mleko, kawa, wszystko. Najgorsze jest to, że pewno moda na takie żarcie dojdzie do nas. No i recykling. Wszystko jest opisane gdzie i jak można to recyklować. Że wierzch to tutaj, że dół to tam… Domyślam się też, że ze strony producentów więcej jest w tym zagrywki marketingowej niż autentycznej troski o środowisko, ale świadczy to niemniej o potrzebie konsumentów…

Spacer, który ogarnęliśmy w piąte był wyjątkowo długi. Wieczorna drzemka, którą wbrew namowom Michała, sobie ucięłam, okazała się zbawienna po tak dużej ilości przebytych kilometrów. Bo jednak, co by nie mówić, nie wiem czy inaczej dalibyśmy radę wieczorem. Michał sam zresztą spał wówczas jak zabity, więc widać, że też jej potrzebował… Także w piątek odezwał się do mnie mailowo mój były krótkoterminowy współlokator Piotr Wtulich. Pamiętają go pewno jeszcze niektórzy… Chciał się zobaczyć. Ja tam nie mam nic przeciwko! On w Londynie od lat mieszka, więc zna lepiej, pokaże, ogarnie. Ostatecznie nasze próby umówienia się na spotkanie spełzły na niczym. Nie wiem w sumie czemu. Ja do niego pisałam, podałam mój nr komórki, nawet jemu smsa wysłałam… Ale nic z tego nie wyszło. Widać, nie było nam pisane.

Clubbing w Londynie wygląda inaczej niż u nas. Po pierwsze, pamiętajmy, że w zasadzie po 23.00 nie da się kupić nigdzie alkoholu. Nigdzie, poza pubami i klubami, ma się rozumieć. To też wpływa na to, jak się bawią ludzie. A bawią się dobrze. Soho to dzielnica, która jest trochę mitycznym miejscem rozpusty i zabawy. Okazuje się jednak, że swoją sławę ma zasłużenie nadaną. Tam naprawdę są tłumy ludzi spragnionych tego, by się bawić na całego. Tysiące mieszkańców Londynu i drugie tyle turystów. Olbrzymie tłumy. My w tym wszystkim dotarliśmy pierwszej nocy do G-A-Y Bar. Dwupoziomowe miejsce, gdzie grały sobie teledyski z „najnowszymi hitami” okazało się hitowe. W sensie, że były tam tłumy ludzi, kilku ładnych chłopców, miła atmosfera, choć… no, dość spokojnie jak dla mnie. Może nawet za spokojnie. Na ścianach wbudowane monitory, na których lecą teledyski, z głośników słychać muzykę do nich, ściany podświetlone miejscami na różowo i inne kolory. Sympatycznie tam, ale – jak dla mnie – za grzecznie, za mało szaleństwa. Więc posiedzieliśmy tam trochę i zmyliśmy się po jakiejś godzinie czy półtorej. Wyszliśmy przed klub, naklejono nam opaski na rękę, dzięki którym mieliśmy mieć przez najbliższe dni tańszy wstęp do Heaven. W ogóle to nie wiedziałam, że klub Heaven też należy do właścicieli G-A-Y i że to wszystko to jedna marka. Mają więc ci właśnie właściciele jakieś 6 miejsc dla gejów w Londynie. Nic dziwnego, że jeden z lokalnych darmowych magazynów gejowskich („QX Mag”) określa G-A-Y mianem „uber marki”. Dzięki zaś tej opasce w sobotę do klubu wejść mogliśmy za £3 zamiast £8 czy tam £10.
Ponieważ jednak Heaven jest miejscem osławionym, po wyjściu z G-A-Y Baru mieliśmy zmierzać do nieba. Ogarnialiśmy właśnie jak najlepiej tam pójść, gdy podeszli do nas dwaj młodzi chłopcy i zapytali, czy zmierzamy do Heaven. No, że tak. No to fajnie, bo oni też, a nie ogarniają, gdzie to jest. Przyznałam, że my też tam pierwszy raz, ale zareklamowałam Michała jako osobę znającą się na mapach. I ruszyliśmy.

Jeden z chłopców to Alex. Drugi… nie wiem. Ten drugi miał ładne ciało, dobrą figurę i wszystko w ogóle bardzo na tak… tylko twarz nie taka :) Alex za to był typową wychudzoną osiemnastoletnią ciotą o twarzy piętnastolatka. Czyli idealnie jak dla mnie. Nic dziwnego, że potem mówi się, że nastolatkowie się sami do łóżka pchają! Przecież ten sam podszedł do mnie, prawda? Nie, no łóżka żadnego oczywiście nie było, nie miało być i być nie mogło. Ale chodzi o samą ich otwartość.
Chłopcy byli z Francji, z okolic Lionu. Swoją drogą… mnie mama nie puściłaby na samodzielną wyprawę do Londynu kilka lat temu. Chłopcy dali radę. Co więcej, okazuje się, że poprzednią noc spędzili na małym szaleństwie klubowym także – Alex ponoć został wyprowadzony z klubu po tym, jak rozebrał się na scenie w Heaven. Tak, bo tam właśnie byli, ale nie pamiętają jak tam dotarli ;) A mi pozostało żałować, że nie widziałam Alexa (pół)nago. Bardzo ładny chłopiec. Po jakimś czasie spytał mnie o to czy mam Facebook. I masz babo placek. Wyjaśniłam, że mam ale zablokowany. No i tak umknęła mi szansa na dodanie ładnego chłopca do znajomych. Eh, szkoda.

Dotarliśmy do Nieba. Kolejka ułożona dzięki ograniczającym ruch barierkom. Przy wejściu – dwie bramki do wykrywania metalu. Jedna dla wchodzących, druga dla wracających z papierosa. Najpierw jeden Pan Ochrona (żółta odblaskowa narzuta na ubraniu) wita i pyta czy jesteście gejami. Tak po prostu pyta. Chłopcy przed nami przyznali się, że są, więc my z Michałem nie musieliśmy odpowiadać. Nie chciałam kłamać a tym bardziej tłumaczyć, że jestem transem a nie pedałem. Ale łorewa.
Ja piszczałam przy bramce, więc pan inny już mnie przeszukał. Jeszcze inny zaprosił nas do środka. Liczą dokładnie wchodzących. Ma to znaczenie na przykład w sobotę, gdy każdy wchodzący do przynajmniej £3. Organizacja takich typowo technicznych rzeczy w Heaven jest doskonała. Michał, oddający kurtkę do szatni dostał wydrukowany właśnie numerek (jego kopia powędrowała na wieszak z kurtką). Dodatkowo pan zapisał na kartce z numerkiem pierwszą literę jego imienia (zapytał potem o nie, przy odbiorze) – to na wypadek, gdyby ktoś niepowołany znalazł numerek i chciał odebrać kurtkę zamiast Michała.

Samo Heaven robi wrażenie. To olbrzymi klub. Wielki powierzchniowo i wysoki bardzo. Gówna sala jest w stanie pomieścić, na oko z tysiąc ludzi. 10 głośników zapewnia doskonały dźwięk a do tego czterdzieści (!) niezależnie sterowanych świateł tworzy atmosferę odpowiednią do każdego wieczoru. W piątek grali trochę shit jak dla mnie. Dużo hitów eskowych bez szczególnego ładu i składu. Ale ludzi sporo, bawili się dobrze.
Mniejsza sala, znajdująca się kawałek dalej, a do której wchodzi się przez salę chill-outową z wielkim ekranem na całą ścianę, robi mniejsze wrażenie. Tylko 8 świateł, tylko 4 głośniki (ale za to dwa ładne basy) i dużo mniejsza powierzchnia. No i muzycznie – to taki trochę nasz utopijny Revival. Czyli starsze hity, bez jakiegoś szczególnego obrabiania ich, poprawiania czy upgrade’owania. Furorę robi za to wielka (ale naprawdę wielka) dmuchawa wiatrakowa, która ochładza salę. Taka sama jest na głównej sali i naprawdę wiele daje. Dje w obu salach są tylko ledwo widocznym dodatkiem. Nie są mistrzami ceremonii, nie mają kontaktu za bardzo z publicznością. Jeszcze na tej mniejszej sali – jak cię mogę, ale na większej DJ jest tak wysoko, że nie ma szans na jakikolwiek kontakt.
Muzyka jest najważniejsza, dlatego pierwszego wieczoru bawiłam się jako-tako. Jasne, fajnie było popatrzeć na ładnych chłopców (a kilku ich było – z Alexem na czele), ale dupy nie urywało. W trakcie nocy wystąpił zespół Same Difference, czyli jacyś tam lokalni bardziej gwiazdorzy. Było trochę szaleństwa w związku z tym no i w związku z premierą ich singla zapowiedzianą na poniedziałek. Dali radę, choć – przyznać trzeba, olbrzymią robotę robią znów światła i oprawa ich występu. Zespół jest dwuosobowy – chłopak i dziewczyna. Chłopak ma ładne ciało, więc organizator koncertu pod koniec jego trwania powiedział, że mogą zaśpiewać nowy singiel, jeśli chłopiec się rozbierze. Początkowo protestował, ale ostatecznie ustalili, że jak ona zejdzie ze sceny po piosence, to się rozbierze. I tak też się stało. Rozebrał się do naga (nie pokazując wszystkiego, ma się rozumieć), wywołując ogromny aplauz zgromadzonego pedalstwa (i mój też).
Było fajnie, tyle powiem. Klub można porównać do Toro, jeśli idzie o styl zabawy, z tym że nikt nikogo piwem nie oblewa, nie depcze i nie ma przemocy. Pełna kultura. Co chwilkę „I’m sorry” i „Excuse me”. Tak, jak powinno być. Albo – dla przykładu – toaleta. Po pierwsze: unisexowa. Stojący w niej pan pilnuje porządku i podaje ręczniczki papierowe. Wchodzi też co chwilkę, żeby odświeżyć w nich powietrze. I choć kabin jest 5 czy 6, to kolejka nie jest jakaś wielka. Do kabiny można wejść tylko pojedynczo, nie można też wchodzić do niej z drinkiem. Więc jest spokój, porządek. Kolejne osoby wchodzą, wychodzą, myją ręce, pan podaje im ręczniczki i wychodzą. W toalecie dodatkowo ostrzeżenie o tym, że nie wolno w klubie brać niedozwolonych substancji typu narkotykowego. Że każda osoba podejrzanie zachowująca się, zostanie wyprowadzona i zgłoszona na policję. I rzeczywiście, przyznać to trzeba, nie ma za bardzo jak chyba nawet tutaj ćpać. Co najwyżej mogą sobie ludzie jakieś tableteczki próbować zaaplikować na parkiecie. A i niewiele osób bierze, to widać.

Rozumiem już to, co mieli na myśli bohaterowie „Queer as folk”, gdy mówili, że w Babylonie (absolutnie wzorowanym i inspirowanym na Heaven) wszyscy są równi w tanecznym uniesieniu. Że wszyscy stają się w jednym momencie pewną masą, pewnym organizmem i nie ma tutaj lepszych i gorszych. Wszyscy są zabawą. Jednym i tym samym rytmem. A różnice nie mają znaczenia.

Wróciliśmy stosunkowo szybko, bo nie mogłam znieść muzyki za bardzo. I dobrze zresztą, bo w sobotę w Heaven było lepiej. Zdecydowanie. Przyznaję, że z mojego powodu odpuściliśmy sobie inne miejsca przed Heaven. Raz, że musieliśmy się pakować (po 4.00 rano musieliśmy wyjść z pokoju już na autobus!) a dwa, że nie wiedziałam gdzie iść, żeby się nie rozczarować. Więc Heaven.
Jasne, żałuję, że zabrakło mi czasu na Vaux Hall, gdzie pewno będę chciała kiedyś jeszcze spędzić noc. Ale mieliśmy tam za daleko w sumie, żeby się telepać. Będzie na pewno jeszcze okazja. Poza tym, przyznaję, że nie nastawiałam się na konkretne miejsca, bo i liczyłam na Internet i jego podpowiedzi. A tutaj okazało się, że z Internetem nie będzie tak łatwo. Wydaje mi się jednak, że sama wizyta w Heaven i G-A-Y Bar na początek, to już sporo. Najważniejsze miejsca w Londynie odwiedzone.

Sobota – ostatni dzień – znów spacer. Park, Camden Town, okolice. Dużo, dużo chodzenia. Miałam już kupione jakieś spodnie czy tam sweterek (pod uwagę brałam tylko zakupy w sklepach marek, których nie ma w Polsce, bo inaczej byłoby to bez sensu i dlatego zakupy zrobiłam w UNI QLO), więc się o to nie martwiłam. Musiałam, to oczywiste, kupić „Attitude”, „Gay Times”, „Vogue” czy inne „GQ”, to chyba jasne, nie? Kupiłam też „Daily Telegraph”, żeby zobaczyć jak wyglądają na żywo gazety, o których uczono mnie na studiach. Co by nie mówić, jestem przecież medioznawczynią i wypadało. Wzięłam też jakieś dar mówki – jedną dziennikową londyńską i dwie magazynowo-homoseksualne (w tym jedną lesbijską). Ot, warto.
Tak więc ostatni dzień też intensywnie. Sporo chodzenia, oglądania. Znów, bez jakiś konkretnych „miejsc do zaliczenia” na liście. Po prostu chcieliśmy tym razem nieco dalej od centrum zobaczyć jak wygląda Londyn. I trochę w inną stronę niż zwykle.
Potem pakowanie, ogarnianie się do wyjazdu wieczorne wyjście.

W Heaven było jeszcze więcej ludzi. Policzyłam, że na pewno tej nocy 2-3 tys. pedalstwa się przewinie przez bramkę. To oznacza, że za same wejścia zarobią pewno koło £6-9 tys. Nieźle, nie? A jeszcze do tego alkohole, szatnie i inne duperele. W klubie pracuje ze 30 osób, z czego z 10 osób to ochrona. Bary są trzy, a czego na jednym pracował taki facet, że nie mogłam się nadziwić jego sprawności. Dawał, skubany, radę. Był błyskawiczny, ogarniał wszystko. Żeby ułatwić im pracę, system, na który nabijali kasę rozpoznawał ich po malutkim chipie, przykładanym kciukiem do monitora. Kasy nie wpisywali tylko pokazywali do monitora a on sam ogarniał ile gotówki trzymają w ręku. Robiło to wrażenie. Za to, jak widziałam, nie robiły wrażenia drinki. Alkoholu leją tylko 25 ml, więc tyle, co kot napłakał ;) Ja nie piłam – tylko woda i jeden Red Bull. Dieta, dieta! Dużo plastikowych kubków, wiadomo – w takim olbrzymie jak Heaven nie da się raczej inaczej. W sensie, że ze szkłem byłoby tu za dużo problemów.
Muzyka w sobotę trochę lepsza. Ale też i bez szaleństwa. Na masowe kluby trzeba być inaczej nastawionym. Nie było Łądnego, dobrego house’u. No, zdarzał się, ale w ramach wyjątku bardziej. Dużo bardzo komercyjnego grania. Ale to się sprawdzało. Balony lecące z sufitu, znów robiące atmosferę światła… Tak, tak, to wszystko robi naprawdę mocne wrażenie. I jeden chłopiec mnie podrywał. W sensie, że tańczył nieopodal, a potem mnie za sutka złapał, gdy przechodził. Miłe, ale wiadomo. Oddaliłam się. Spotkaliśmy znów Alexa z tym drugim (którego imienia nie poznałam ani ja, ani Michał). Tańczył głównie na scenie. Mała gwiazdeczka ;) Takie są najlepsze.
A w ogóle na scenie tego wieczoru wystąpił Olly Murse, czyli jakiś tam zwycięzca „X Factor” brytyjskiego. Muzycznie: nie dla mnie. Wizualnie: tym bardziej. Ale ludzie szaleli. Coś się działo, były emocje.

Wyszliśmy koło 3.00. Taki był, niestety, plan. Musieliśmy się jeszcze umyć, dopakować, przebrać i ruszyć. Jak zwykle, pieszo. Jasne, mogliśmy podjechać autobusem. Ale to nie to samo. Londyn o 5 nad ranem potrafi być niezwykły. Pamiętajmy, że w zasadzie po 4.00 kupienie gdziekolwiek alkoholu jest w zasadzie niemożliwe, a w niedzielę, która właśnie się zaczęła, wszystko jest pozamykane. To dziwne, prawda?
EasyBusem (tym razem po £4,5 na osobę) dotarliśmy na Luton. Chwilę później siedzieliśmy już w Wizz Airze (znów zakochałam się w jednym blondynie – siedział dokładnie przed nami ze swoją dziewczyną) i lecieliśmy do Poznania. Z lotniska taksówką dostaliśmy się na dworzec, coś tam zjedliśmy i wsiadaliśmy do pociągu. Uświadomiłam sobie wówczas, że moje różowe buty, które miałam na sobie, mogą w Polsce wydawać się czymś kontrowersyjnym… InterCity dowiózł nas bezpiecznie do Warszawy. I wróciłam do domu.
Potem zdjęłam różowe buty.

***

Wyjazd był taki, jaki miał być. Plan zrealizowany w 99 proc. Jasne, że zawsze może być więcej, dłużej, mocniej. Ale myślę też, że jak na pierwszy raz… w zupełności wystarczy. Poczułam Londyn, wydaje mi się, że jakoś tam to miasto (centrum jego, ma się rozumieć), ogarnęłam. Dowiedziałam się też, o co w nim chodzi. Najważniejsze miejsca gejowskie także zaliczone. Więc jest dobrze.
Po powrocie do domu dowiedziałam się, że organizatorzy 3rd European Transgender Council w Malmo przyznali mi stypendium i chcą pokryć koszty mojego udziału w wydarzeniu, podróży i noclegów. Więc pierwszy weekend października mam zabukowany. Najbliższy zaś weekend spędzę w domu rodzinnym i w Szczecinie. Będzie zupełnie, zupełnie inaczej.

Wypowiedz się! Skomentuj!