I trzeba to powiedzieć głośno, by dotarło to do mnie. Jestem gruba, powinnam schudnąć. Powinnam trochę biegać. Muszę zacząć znów ćwiczyć rano. Nie mogę pić tyle słodkich softów do drinków. Muszę jeszcze bardziej ograniczyć jedzenie pieczywa. Tragedia.

Bloga zacząć muszę dawno temu. W piątek 18 czerwca, czyli dobre 11 dni temu. Tragedia.
Ale wszystko pamiętam! Bo tego dnia padało. Zebraliśmy się na mały b4 u mojej przyjaciółki Gacek. Okazało się, że na mieście są też Sebastian-Arek i Grzegorz Bóbr, którzy nie mają co ze sobą zrobić, więc powiedziałam im, żeby też wpadali. Tym bardziej, że tego wieczoru w planie był Glam. To miejsce dla nas dość dziwne, ale i offowe. Dlatego chcieliśmy tam wpaść. Wiadomo, offowe miejsca to nasze ulubione ;) Zwłaszcza tak mainstreamowo offowe jak Glam. Ostatecznie, razem z nimi, z Pawłem, Kacperkiem i jego Wojtkiem, Przemkiem i Maksem przeszliśmy się do Glamu. Było trochę w tym ryzyka, bo ja byłam w stroju powszechnie uważanym za kobiecy, a szliśmy normalnie ulicami Warszawy bez jakiegoś większego skrępowania. Mnie jednak czasem nadal takie sytuacje stresują. I na tym polega – to tak na marginesie – zwycięstwo tych, którzy w przestrzeni publicznej i symbolicznej dominują. Nie muszą mi faktycznie czy fizycznie zagrażać, by budzić we mnie pewien strach, obawę i w ten sposób wygrywać ze mną. Gratuluję.

W Glamie… No cóż, szaleństwa nie było. Fakt, że kilku ładnych chłopców się znalazło, ale dupy nie urywało. To już wolałam popatrzeć na Kacperka i Wojtka, jako ładnych chłopców i się ich widokiem nacieszać niż biegać po Glamie w poszukiwaniu tych równie ładnych. No, ale nic. Miło było zobaczyć coś nowego. Wartym odnotowania była uroda DJa, który grał. Któryś z kolektywu Fame Hamster, więc jakby co, to może jeszcze kiedyś gdzieś pójdę, coby na niego sobie popatrzeć. I nie przeszkadzało mi nawet, że miał jakieś takie dziwne owłosienie na twarzy. Mam jednak słabość do blondynów.

Pojechaliśmy więc do Utopii. I to była bardzo szalona noc. Bo skoro już nagrywam filmiki video, to musi tak być. Było wspaniale, szaleńczo, nieopanowanie. Adam Ł tańczył na barze – dołączył do niego Paweł. Tłumy na parkiecie, moja przyjaciółka szczęśliwa, mnóstwo jakiś dziwnych wydarzeń, dużo zaskoczeń. Kilku ładnych chłopców, żeby nie było. I niby to nic zaskakującego, weekend jak weekend. Ale jednak, to jest to coś. Pewność, że będzie dobrze, że towarzystwo będzie fajne, że muzyka będzie okej. Bez tego ciężko się bawić. Że znam dynamikę imprezy – to też istotne! Bo można spokojnie wszystko zaplanować.
Robert postanowił, że mnie upije. Nie wiem skąd ten pomysł, ale wiadomo, że ja w klubach się raczej nie upijam. Powiedziałam mu to. Oświadczyłam, że jak chce, to może do mnie na jakiś after jechać i wtedy możemy się sponiewierać alkoholowo. Przystał na to dość chętnie, choć był już w stanie dość wskazującym. No, a mnie znacie: aftery są moimi ulubionymi imprezami. Więc jedziemy.
Na miejscu okazało się, że to nie był dobry pomysł. Robert padł zanim zaczął dobrze pić pierwszego przygotowanego przeze mnie drinka. Więc poszedł spać. A po chwili ja też. Rano okazało się, że Robert jest całkowicie nagi. No, nie powiem, żeby mi to przeszkadzało, bo tak nie było. Ale zaskoczyło to mnie chyba tak samo bardzo jak jego. Nie wiemy, nie mamy zielonego pojęcia jak to się stało. Chociaż, co podkreśla Robert, w domu sypia nago, więc może w nocy się rozebrał? Nie wiadomo.

Musiałam jednak uciekać szybko z domu na spotkanie z Filipem. Umówiliśmy się we W Biegu Cafe przy pl. Zbawiciela. Filip w zasadzie chyba chciał mi podziękować za załatwienie mu Doroty Gardias na aukcję charytatywną. Powód nieważny. Ważne, że mogłam się z nim spotkać. Bo Filip jest nieprzeciętnie ładnym chłopcem. Pogadaliśmy sobie trochę, głównie o jakiś głupotkach. Dostałam też podziękowanie i zaproszenie pisemne na DUCHa, czyli tę całą akcję charytatywną. I w końcu zaproponowałam Filipowi, żeby został moją Miłością Dnia. Nie odpowiedział od razu, powiedział, że musi skonsultować. Domyślam się, że z Łukaszem (bo chyba nie z mamą?). Potem wysłał mi SMSa, że nie może. No cóż… Szkoda. Może kiedyś nadejdzie ten czas, że się zgodzi i zdecyduje na to.
Wróciłam do domu, poogarniałam sprawy związane z badaniem mediów publicznych i zaraz trzeba było się na wieczór szykować, niestety.

Tym razem coś zupełnie innego: urodziny Macieja Bieacz i Michała Rasmusa, czyli BaStLu – bardzo starych ludzi. Nie wiem ile kończą lat, nie chcę wiedzieć. Wiem, że powyżej 550, więc bardzo dużo. Oczywiście, dostali ode mnie tradycyjny prezent: książkę i płytę DVD z porno.
Sama impreza, bez szału. Bardzo dużo alkoholu, trochę przekąsek smacznych… No, ale bez rewelacji. Niemniej, jako krótki starter, sprawdziło się. Bo alkoholu było tyle, że nawet połowy nie daliśmy rady spożyć. Kasiaspyrka nareszcie się ruszyła z domu, po tym jak jej dysk zaczął nawalać.
Potem nadeszła pora na utopijne tupanie. Szalałam prawie do 8.00 rano, co też jednak o czymś świadczy. Było krejzi. Nie byłabym sobą, gdybym nie poznała jakiś nowych ładnych chłopców, prawda? No. Więc tym razem byłam sobą ;) Muszę tak częściej robić. W sensie, że poznawać takich przystojnych młodzieńców. To mi daje szansę i nadzieję na to, że będą prędzej czy później moją Miłością Dnia. A to dla mnie ważne. Tak samo jak ważne, że Wojtek Zając wyglądał tej nocy tak, że muszę to odnotować. Zesrałam się po prostu na jego widok.

Niedziela to dzień wyborczy. Tak, tak, poszłam głosować. No i, co oczywiste, musiały być jakieś problemy. Bo ja mam zaświadczenie o prawie do głosowania poza miejscem zamieszkania. Żeby je dostać, za każdym razem wysyłam mamie upoważnienie do odebrania takiego zaświadczenia. Potem ona je pobiera i mi wysyła. No i jak mi wysłała ostatnio, to podczas otwierania… lekko mi się przedarło. W sensie, że tak lekko, że jeszcze z 1-2 cm i bym je w pół przecięła. To zaś już całkowicie unieważniałoby mój głos. Ale jednak nie całkiem było przedarte, więc nadzieja pozostała.
Pani dopisująca do spisu wyborców, wstrzymała wydanie karty. Wezwała przewodniczącą komisji. Ta poszła do innego przewodniczącego, innej komisji. Potem zaczęło się telefonowanie, wydzwanianie, konsultowanie. Czas był nienajlepszy, bo właśnie do PKW spływały oświadczenia o frekwencji w obwodach. No i czekam, czekam. Śmiesznie było popatrzeć na ludzi. Pan z trójką dzieci walczących o to, kto ma zagłosować. Ostatecznie jeden postawił jedną kreskę, drugi drugą a trzeci wrzucił głos do urny. Potem przyszły dwie panie w wieku już mocno posuniętym i niczym wielkie damy z końca XIX wieku odziane we wspaniałe stroje wyjściowe, oddały swój głos z odpowiednim namaszczeniem i gracją. Śmieszne. A ja czekałam, aż będzie ustalone. Ostatecznie pani przewodnicząca powiedziała, że musi mnie zapytać o przyczynę przedarcia i wydała mi głos. Przyczyna była, jak oświadczyłam, pocztowa. I ostrzegłem panią, że w II turze mam identycznie przedarte zaświadczenie :) Bo były wsadzone jedno w drugie i przez to tak samo się podarły.
A głos oddałem na Paris Hilton. Dziękuję za uwagę.

Większość niedzieli zajęło mi jednak kończenie pracy zleconej. Poważnej, ale i zobowiązałem się poważnie, że ją oddam tak, żeby w niedzielę w nocy była gotowa.

W poniedziałek zaczęła się SocjoSzkoła. Trzydniowe warsztaty dla zwycięzców konkursu organizowanego przez Instytut Socjologii UW dla licealistów. Musieli napisać esej, potem kilka osób eseje te oceniało i 15 najlepszych mogło za friko przez 3 dni wziąć udział w takich fajnych zajęciach.
Początkowo wydawało mi się, że SocjoSzkoła zajmie mi dokładnie całe trzy dni. Okazało się, że nie jest tak źle, że mam sporo wolnego czasu. Co prawda poniedziałek zaczął się od spotkania w sprawie badania mediów (jak zwykle zresztą…) ale potem otwarcie SocjoSzkoły. Po swojemu powiem, że wśród zaledwie dwóch chłopców, którzy wygrali udział w warsztatach, ładny był tylko jeden. Taki z Łodzi. Ale generalnie grupa zapowiadała się ciekawie. I chyba taka była. Tak twierdzą przynajmniej ci, którzy rok temu też w tym jakoś uczestniczyli. Ja tam nie wiem, porównania nie mam. Niemniej, miło było przez te trzy dni z nimi jakoś-tam współdziałać. A dzięki sporej ilości wolnego czasu, nadgoniłem sprawy monitorowania mediów i… posprzątałem pokój :) A uwierzcie, że po tym, co tu się działo w weekend, to nie była łatwa rzecz.

W poniedziałek „Rzeczpospolita” puściła na żółtych stronach tekst o mojej sprawie przeciwko Rektorze UW. Czy też, żeby być bardziej precyzyjną: tekst o skardze Walnego Zebrania Studentów Instytutu Dziennikarstwa UW na decyzję Prorektory UW w zakresie uchylenia trybu odwoławczego wszczętego wnioskiem tegoż Walnego Zebrania :) Napisali dobrze, w sensie, że neutralnie. Bez oceny. A ja w piątek jakoś wieczorem jeszcze wysłałam wniosek o pisemne uzasadnienie wyroku oddalającego skargę. Będę czekać. Cały czas zastanawiam się czy składać skargę kasacyjną czy nie. I nie wiem.
W zasadzie złożenie tej skargi jest możliwe – mimo, że kończę studia i przestaję mieć uprawnienia do reprezentowania WZS ID UW. Bo składam je w imieniu organu, a on – po moim odejściu – nadal przecież istnieje. Więc sprawa toczyłaby się dalej, jedynie ja nie miałabym możliwości uczestniczyć w niej jako przedstawiciela strony. Więc nie wiem, nie wiem. Poważnie nad tym myślę. Jak dostanę pisemne uzasadnienie, to mam 30 dni na podjęcie decyzji. I będę potrzebować prawnika… Ktoś może chce pro publico bono mi pomóc? :)

We wtorek wieczorem: Doroczny Uczynek Charytatywny, czyli impreza Filipa, na którą namówiłam Dorotę Gardias do udziału. Z pomocą Damiana.be, ma się rozumieć. Okazało się, że Dorota sprawdziła się fantastycznie. A podziwiam w niej to, że autentycznie się w to zaangażowała. W sensie, że nie pojawiła się tylko na aukcji, którą prowadziła, ale przyjechała wcześniej, żeby w całym wydarzeniu wziąć udział – pooglądać dzieciaki występujące i takie tam. Miłe to z jej strony.
Sama aukcja wypadła super. Najdroższa rzecz? Przejażdżka samochodem Doroty (tym, co ponoć wygrała w „Tańcu z Gwiazdami” czy coś). Poszła za 650 zł. I od razu wystawiono drugą – poszła za 600 zł. Śmiesznie. Kilku ładnych chłopców było na sali, nie powiem. Kilku chciałam dołożyć kasy, gdy im brakowało na aukcji. Ale wiadomo, że nie zaproponuję im tego, bo zaraz będzie, że to jakiś sponsoring czy coś… Niemniej, całe wydarzenie bardzo miłe, bardzo pozytywne. A i sama Dorota bardzo zadowolona z tego, co się działo. Widać to było. Ona miała tego dnia urodziny – o czym w zasadzie mało kto wiedział – i Damian ze znajomymi jej jakąś małą niespodziankę szykowali. Dlatego też musiałam udawać, że ja nie wiem/nie pamiętam o tychże urodzinach. A Dorota potem powiedziała i tak, że ta aukcja to był dla niej najlepszy prezent urodzinowy. To miłe.

W środę wybrałam się do redaktor, która miała mi dać zaliczenie (ostatnie na dziennikarstwie!), ale okazało się, że wymyśliła, że co innego musimy jednak zrobić, by zaliczenie to uzyskać. I dlatego właśnie uważam, że 1) nie należy zatrudniać byle kogo na UW, 2) należy zmuszać każdego zatrudnionego dydaktycznie osobnika do opracowania sylabusa przed zajęciami – jak regulacje nakazują oraz 3) żądać usunięcia osób, które zmieniają zasady zaliczenia kursu w trakcie jego trwania. Ja już kończę swoją przygodę z Instytutem Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego, ale zdecydowanie, stanowczo i konsekwentnie będę wszystkim odradzać studiowanie tutaj. To najgorsza rzecz, jaka mogła mi się przytrafić.

Wieczorem w środę do Mihała wpadła Karolina. Wszystko fajnie, zamówiliśmy pizzę. I może nie będę dalej opisywać, tylko przekażę treść reklamacji, jaką następnego dnia złożyliśmy w Pizza Dominium…
„22 stycznia o 20:45 złożyłem u Państwa w serwisie dostawa.pizzadominium.pl zamówienie korzystając z promocji "Druga pizza gratis". Za zamówienie zapłaciłem przelewem i o godzinie 20:46 otrzymałem na skrzynkę mailową potwierdzenie dokonania zamówienia. Zgodnie z informacją na stronie, czas oczekiwania na realizację zamówienia winien wynosić 45 minut.
Po 60 min od otrzymania zamówienia zadzwoniłem na 222101010 celem wyjaśnienia przyczyny zwłoki. Ostatecznie poinformowano mnie, że za chwilkę ktoś od Państwa do mnie oddzwoni.
Tak też się stało. Otrzymałem informację, że zamówienie nie zostało jeszcze zrealizowane, gdyż dopiero teraz (po ponad godzinie!) dotarło do Państwa potwierdzenie zapłaty. Dziwne to, bowiem do mnie potwierdzenie dokonania zapłaty dotarło w minutę po jej wykonaniu. Miły Pan zapytał mnie czy mimo wszystko chcę je zrealizować. Zapowiedział, że na pizzę czekać trzeba do 30 min. Zgodziłem się i poprosiłem o realizację.
Po 40 minutach zadzwoniłem znów na 222101010, by dowiedzieć się, co z pizzami. Miły Pan poinformował mnie, że muszę jeszcze poczekać, ale zamówienie na pewno jest realizowane (minęło już ponad 110 min od czasu jego złożenia) i poinformował, że to w związku z Mistrzostwami Świata w piłce nożnej w RPA. Stąd też moje pytanie: Czy wszystkie międzynarodowe wydarzenia sportowe w Afryce mają zatem wpływ na opóźnienia w realizacji zamówienia w Pizza Dominium?
Dostawca dotarł ostatecznie po 125 minutach od złożenia zamówienia (i 124 min od dokonania zapłaty). Poinformował przy tym, że za zamówienie musimy mu zapłacić. Wykonałem kolejny telefon pod numer 222101010 informując o zaistniałej sytuacji. Dostawca czekał więc pod drzwiami, a myśmy czekali aż coś się stanie. Pan spod numeru 222101010 zobowiązał się oddzwonić do mnie po chwili. Po około 7 minutach Pan dostawca otrzymał telefon, potwierdzający dokonanie zapłaty przeze mnie. Niestety, do mnie – mimo obietnicy – nikt już nie zadzwonił.
W związku z powyższym chciałem złożyć reklamację na sposób realizacji usługi. Czekałem ponad dwie godziny na pizzę, którą zobowiązują się Państwo doręczyć w ciągu 45 minut. Zamówienie przez internet okazało się nie takie proste, skoro przy okazji musiałem wykonać 3 telefony do centrali Pizza Dominium i żądano ode mnie dokonania ponownej zapłaty za zamówienie.
Proszę także o odpowiedź na zadane powyżej pytania, w szczególności zaś na to, czy międzynarodowe wydarzenia sportowe w Afryce (lub na innych kontynentach) mają rzeczywiście wpływ na czas realizacji zamówienia w Pizza Dominium w Warszawie.”

W nocy pojechałam na urodziny Łukaszka do Saturatora. Trochę się wahałam, bo pogoda była bardzo na nie. Ale że umówiłam się z przyjaciółką, to mówię: jedziemy! I dobrześmy zrobili. Co tam się działo na miejscu, ilu pięknych, młodych chłopców widzieliśmy! Matko bosko częstochosko! Niesamowite! Byłam podjadana jak pies w sklepie mięsnym.
Nie siedzieliśmy jednak za długo, bo to jednak nie nasze klimaty muzycznie i imprezowo tak do końca. Zaliczyliśmy Utopię, żeby po raz ostatni dać szansę klubowi w środę. A w zasadzie to nie klubowi, co klubowiczom. Stało się jednak to, co podejrzewaliśmy. Czyli nic. I zaraz – w deszczu – wracać musieliśmy do domów.

W czwartek Mihał wyjechał, pozostawiając mnie w domu samą. Piotr wybył dzień wcześniej, więc miałam niebywałą możliwość spędzenia trochę czasu sam-na-sam ze sobą. Strasznie to dziwne i miłe zarazem. Powinno częściej mieć miejsce :)
Po południu zobaczyłam się z Jerzym, który mi dziękował za małą pomoc jakiś czas temu oraz po prostu towarzysko chciał się ze mną zobaczyć. Nagadaliśmy się, nie ma co. Oczywiście, musiało zejść też na temat komunikacji miejskiej. Jak zwykle. I natchnął mnie Jurek do organizacji konkursu ze zdjęciem. Bo coraz więcej miast maluje autobusy tak samo jak Warszawa. I Łódź. I kilka innych. Stąd też wiedziałam, że nie będzie łatwo odgadnąć, że na fotce są Kielce. A były. Do wygrania: kupon na darmową pizzę. Konkurs rzeczywiście okazał się niełatwy. I dobrze. Ale też, co mnie zdziwiło, znaleźli się tacy, co wiedzieli! Brawa dla nich!
To był też dzień dla mnie ważny, bo udało mi się złożyć dokumenty kończące mój pierwszy rok studiów doktoranckich! Czekam co prawda jeszcze na ich rozliczenie, ale generalnie mogę chyba powiedzieć, że mam zaliczony pierwszy rok! Słodko, co nie? Wciąż mam cichą nadzieję, że ktoś z pierwszej szóstki doktorantów przyjętych na mój rok, odpadnie. Wtedy dostanę w spadku stypendium. Grosze, bo 1050 zł to nie majątek, ale dostawać za darmo – nie pogardzę. Źle nikomu nie życzę, ale… sobie życzę lepiej.

W piątek – w zasadzie to mnie chyba najbardziej zdziwiło – rocznica śmierci Jacksona. Już rok mija od czasu jego odejścia. Nie to, żebym jakoś tam specjalnie go kochała, wiadomo. Ale szokujące jest to, że to już rok. Gdyby mnie ktoś zapytał ile czasu minęło od tej śmierci, powiedziałabym, że góra 4-5 miesięcy. Ale nie 12!
Wieczorem wpadł Marcinek. Z Kasią. No i się zaczęło gotowanie. Marcinek kiedyś rzucił, że chciałby coś dla nas ugotować. To był ten dzień, ten moment, gdy mógł się zrealizować. I rzeczywiście pyszną obiadokolację zrobił. A jak jest jedzenie, jest też wódka. Zresztą u mnie zawsze jest.
Zjedliśmy, Marcinek chciał popracować, ale się nie dało. Tym bardziej, że potem jeszcze Tomeczek z Pawłem do nas dołączyli. I impreza się zaczęła. Niby nic, a mały b4 się ogarnął sam z siebie. Musiałam jeszcze chłopców przekonać, że skoro impreza jest ich życiem, to muszą jutro też się na b4ze zjawić. Uwierzyli, obiecali.
Utopijna noc nam sprzyjała. Okazało się, że impreza – co było niepewne – okazała się nad wyraz korzystna. Trwała długo, trwała wytrwale. Było kolorowo. Pasyw się zjawił, co może zaskakiwać. Ale także Gab, który znany jest z tego, że… wiadomo? :) Chrust stwierdził, że chyba jednak jest gejem, ale na razie się tego boi. No, heloł! Nic dla mnie nowego. Od dawna mu przewiduję homoseksualną przyszłość, a on nie wierzy, opiera się i walczy. Nie ma z czym.

Wróciliśmy do mnie. Bo w zasadzie od tej pory rozpoczął się pobyt Marcinka u mnie. Spędził u mnie/ze mną trzy dni. Bardzo to było dla mnie miłe. I choć w sobotę musieliśmy trochę popracować nad swoimi rzeczami, a i on miał spotkania, to jednak taka świadomość i częste widzenie go, jest miłe. Nad wyraz.
Pisałam coś tam w sobotę (jak zwykle), zajmowałam się porządkowaniem pewnych rzeczy. M.in. prezentacją na potrzeby wystąpienia grantowego w Ernst&Young. Nerwy, nerwy. Zależy mi na tym projekcie. No i po raz pierwszy jestem tak blisko uzyskania grantu.

Wieczorny b4 się fajnie udał. Adrian po pracy przyjechał (miał nocować u mnie i tak też się potem stało), Tomeczki wpadli, Marcin Loczek ze swoim współlokatorem, Maciej Bieacz i oczywiście moja przyjaciółka Gacek. Więc miło, sympatycznie, konkretnie. Część z gości uparła się, żeby na Candy Andy się udać do Nine. Ja nie miałam ochoty i siedziałam dłużej w domu z niektórymi gośćmi. I słusznie zrobiłam, jak się okazało, bo relacje potem były strasznie niekorzystne dla Candy Andy. Ja mówiłam, ja mam przeczucia. Ja wiem.
W Utopii: Katya Gabeli na skrzypcach. Pięknie grała, a wiadomo, że ja lubię jak muzyka house’owa jest wzbogacana instrumentami live lub wokalem czynionym na żywo. Było cudownie muzycznie! Tym bardziej, że grał Nobis i Moondeckowa. Więc nie można im niczego zarzucić. Poznałam ładnych chłopców dwóch. W tym jednego bardzo ładnego, co na 12 lat wygląda (ale ma więcej, bez obaw, bo pełnoletni nawet). Noc udana, pełna szaleństwa na parkiecie. Dorota Gardias się zjawiła i nareszcie mogłam dotrzymać słowa i jej drinka postawić. Chciała szota, dostała szota. Potem się bawiliśmy razem, wlewała we mnie alkohol (dosłownie!) i było naprawdę wesoło. Najśmieszniej było, gdy nagle stwierdziła, że dokładnie teraz jest ten moment, gdy musi wyjść. Dokładnie i absolutnie teraz. No to ją odprowadziłam do taxi. I szalałam dalej! Impreza musi trwać. Bo, pamiętajcie o tym – czy chcemy tego, czy nie, impreza trwa zawsze. „The thumpa-thumpa continues”, jak mówi bohater „Queer As Folk” na koniec V serii. Impreza trwa. Moim zdaniem, to daje poczucie stabilności, pewności, czegoś trwałego na świecie. Nie sądzicie?

Niedziela była trochę leniwa a trochę rozpustna. Zamówiliśmy sobie z Marcinkiem pizzę (mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa) i spędziliśmy dużo czasu na gadaniu. I planowaniu. Wymyśliliśmy wyjazd na kilka dni do domku letniego w Łasze. Pomysł świetny i wykorzystujący to, że ja tak czy owak byłabym nad Zegrzem. Wszystko pięknie, plany doskonałe. Słaby punkt: brak odpowiedniego transportu. Ale przecież jest kilka dni, wszystko zdążymy ogarnąć.
Wieczorem Marcinek najpierw nie chciał, a potem się ze mną trochę najebawszy. Bez szału, bo ja musiałam rano wstać i doskonale wyglądać. Ale to nie przeszkadza przecież tak całkiem, prawda?

Bo w poniedziałek prezentacja przed Komisją Konkursową Ernst&Young. Byłam pierwsza tego dnia. Do finału konkursu grantowego dostało się 9 projektów. Nie wiadomo ile grantów przyznać zechcą, ale liczę na to, że się uda. Wypadłam… no, mam wrażenie, że mogło być lepiej. Trochę mnie trema zjadała, bo jednak Takie Tuzy, jak tam siedziały, rzadko się widuje. A zwłaszcza na żywo. I zwłaszcza przepytujących po angielsku z projektu badawczego. Mam jednak wrażenie, że na wszystkie pytania i uwagi udało mi się odpowiedzieć tak, jak umiałam najlepiej. Czekam teraz na wyniki. Ale wierzę, że będzie dobrze!

Potem dzień w zaprzyjaźnionej firmie – atmosfera napięta, bo w piątek duża impreza w czterogwiazdkowym hotelu. Tenże hotel wizytowaliśmy tego dnia. Ładnie tam, choć styl może nie do końca mój. Za to obiad bardzo był mój ;) Smacznie, dużo warzyw… Czego chcieć więcej?
Wróciłam i zaraz na Krakowskie Przedmieście leciałam, bo umówiłam się na spotkanie z Piotrem Pacewiczem. Tak, tak, tym Pacewiczem. Razem z Martą Konarzewską (słynna z tekstu „Jestem nauczycielką i jestem lesbijką”) piszą książkę i chcą mnie w niej umieścić. Książka ma być o miłościach obarczonych tabu. I takich tam. Rozmowa miała na celu poznanie się i umówienie. Więc dokładnie za tydzień Pacewicz ma wpaść do mnie na tę rozmowę. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Wieczór spędziłam – nareszcie! – sama w domu. We wtorek powrót Michała, więc mogłam się choć na chwilkę pocieszyć samotnością. Dotarła do mnie informacja, że znów pojawiają się zarzuty dotyczące badania mediów, które realizuję z grupą innych socjologów. Tym razem w „Rzeczpospolitej” koordynatora projektu niejaki Mazurek pytał o „transseksualistę”, który realizuje badanie. Koordynator wybrnął jak umiał, ale czasem mam wrażenie, że argument „no dobra, wszystko okej, ale on jest transem!” nigdy mnie nie opuści. I nie transseksualistą, na boga! Ja nie chcę być kobietą! Chcę być transem :)

Swoją drogą… to taki argument, który czasem się pojawia. Niby nie oznacza on nic, bo nikt oficjalnie nie odmawia mi prawa do robienia różnych rzeczy. Ale to trochę tak jak powiedzieć „no okej, ale on jest chory psychicznie”. Niby może wszystko robić, ale do działań osoby tak określonej podchodzimy z pewnym dystansem, z pewnym wycofaniem, z pewną dozą ostrożności. Z przymrużeniem oka. I mnie się często tak traktuje. Z przymrużeniem oka.
Kojarzy mi się to z tym, co prof. Melosik pisze o impotencji. Że facet może być super, bogaty, szef firmy, żonaty, dzieciaty, niby szczęśliwy, ale gdy okazuje się, że jest impotentem, wszystkie jego dotychczasowe osiągnięcia tracą na znaczeniu. Bo można być albo supersamcem i prawdziwym mężczyzną, albo nikim. A ja jestem takim impotentem. Tym bardziej, że metrykalnie mam wpisane wszędzie „mężczyzna”. Ale co to za mężczyzna ze mnie – widać i wiadomo. Jeśli „czegoś bardzo mądrego” nie mówi facet albo kobieta tak męska, że prawie będąca facetem (vide: Staniszkis), to nie ma to tak naprawdę znaczenia. Wypowiada to „nie-podmiot” lub „prawie nie podmiot”, więc to się nie liczy. Można posłuchać, pokiwać głową a potem szeptem powiedzieć do osób siedzących obok: „tak, tak, ale on jest transem” i to gasi wszystko, co dotychczas zostało powiedziane.
Z tej perspektywy byłoby mi lepiej ukrywać się ze swoim transostwem (ładne słowo, co nie?). Byłabym szczęśliwym naukowcem, socjologiem, osobą publiczną, działaczem samorządów i w ogóle. Ale nie jestem.
Argument liberalnie homofobiczny też się pojawił. Że poświęcam „aż tyle miejsca” swojemu życiu prywatnemu na blogach, które prowadzę. No, robię to. Wbrew hasłu „rób to w domu, po kryjomu”. Bo nie mam się przed czym chować. Jestem trochę ostentacyjnie jawna, wiem. To też celowe działanie. Żeby burzyć pewność siebie, jaką ma świat. Bo można być transem i być zaangażowanym w nowelizację Regulaminu Studiów na UW. Bo można być transem i robić dobre badania polityczne i socjologiczne. Bo można być transem i redaktorem naczelnym największej bezpłatnej gazety dla studentów w Polsce. Można, owszem. Chyba, że ktoś ulega argumentowi „tak, tak, ale on jest transem”.
Wyprzedzając trochę wydarzenia, powiem, że w środę dostałem sygnał od dyrekcji, że jeśli jest taka potrzeba, jeśli powtarzać się będą tego typu argumenty a propos badania, które właśnie teraz przeprowadzamy, to Instytut Socjologii UW jest gotów wydać oświadczenie w tej sprawie wspierające moją osobę. To najmilsza rzecz, jaką usłyszałam w budynku przy Karowej 18 kiedykolwiek w życiu. I dziękuję za to.

No, a wracając do szarej codzienności… We wtorek odwiedziłam (mam nadzieję, że ostatni raz w życiu!) Studium W-F UW. Po ostatni wpis zwalniający mnie z zajęć wychowania fizycznego. Koniec, mam go (choć pani musiała przerzucić stos papierów, by mi go dać). Potem dzień spędzony w zaprzyjaźnionej firmie (boso, bo dzień wcześniej nowe buty mi trochę nogi poharatały) i zakupy w Carrefour. No i Michał w domu.

Wypowiedz się! Skomentuj!