Sobota zaczęła się dla mnie wcześnie. Bo Kongres Wolności. Dotarłam lekko spóźniona na UW, ale do sali weszłam jeszcze jak trwała pierwsza prezentacja. Brałem udział w panelu „Wolność polskiego geja i polskiej lesbijki”. Dużo prelegentów. Jakiś historyk, literaturoznawcy, plus Yga i Krystian oraz Paweł Pacewicz z „Wyborczej” i Hanna Bakuła na dostawkę. Prowadził Tomasz Raczek (odkąd się wyoutował, biorą go do wszystkich tego typu rzeczy). I co ze spotkania wyszło? Zacznę może od tego, że zawiódł mnie Raczek reprodukujący jakieś straszne stereotypy (że matka to jest taka, a chłopcy to są tacy, a ojcowie to są tacy…). Yga i Krystian powiedzieli to, co zawsze (ale chyba tego od nich oczekiwano – że powtórzą postulaty Grupy inicjatywnej ds. Związków partnerskich. Najciekawsze były prezentacje historyka i literaturoznawców, bo wnosiły coś nowego. Bardzo ciekawie mówił Pacewicz – o odkryciu tego, że ideały lat 80. XX wieku i środowiska Solidarności są łamane i on to widzi. Dlatego wspiera walkę o gejowską i lesbijką wolność. Dobrze mówił, mądrze, przemyślanie. Potem wyszło na jaw, że jest socjologiem ;) No i na sam koniec: Hanna Bakuła. Najgorsze wystąpienie. Owszem, było śmiesznie, było zabawnie, było radośnie, ale powiedziała tylko o sobie. Podmiotem w każdym jej zdaniu była 1 osoba liczby pojedynczej – pojechałam, odkryłam, poznałam, może jestem, nie mogę, dziwię się, nie rozumiem, nie wiem, cieszę się. Nuda, bo nie po to tam przyszłam. Pytania takie sobie. Na zakończenie okazało się, że dla wszystkich – także dla ludzi słuchających (trzeba było się z wyprzedzeniem zarejestrować) czeka posiłek. Ale ja już miałam w planach co innego – poszłam do Wayne’sa. Okazało się, że nie ma w centrum nikogo, kto mógłby ze mną obiad zjeść. Moja przyjaciółka w drodze, Adam w domu i w ogóle. Więc jadłam sama, ale za to z Justyną pogadałam chwilkę a propos pracy dla Adama. Nie wiem już który raz mu załatwiam/szukam. Nieważne.
Potem miałam wrócić na Kongres, ale zaczynało padać a ja miałam jeszcze prawie godzinkę (w planach: spacerek), więc stwierdziłam, że nie dam rady i wróciłam do domu. Może i szkoda, bo może „Wolność gender” była ciekawszym spotkaniem – mniej ludzi, więc może konkretniej.

Impreza w Utopii tej nocy była naprawdę udana. Raz, że grał Nobis i Hugo, a dwa że sporo znajomych i to takich dawno-nie-widzianych. Nawet Jurek się zjawił, podkreślając, że jest stary i że czuje się jak słoń w składzie porcelany. Był też taki Szymon, którego kieeeeedyś poznałam we Wrocławiu na imprezie, gdy byłam tam raz w życiu. Widziałam go też wcześniej na panelu o wolności gejowskiej. Pięknie grali, więc poskakać mogłam jak głupia. Moja przyjaciółka trochę latała beze mnie, ale generalnie było naprawdę fajnie. Bez jakiś wielkich skandali.

W niedzielę wpadła do mnie fotografka, która robi ten reportaż poświęcony mojej skromnej osobie jako projekt rekrutacyjny na studia na filmówce. Obfotografowała, porobiła, trochę popozowałam, musiałam się umalować, ubrać, takie tam rzeczy zrobić. Niemniej, wyszło to wszystko chyba fajnie i w porządku. Mnie to mniej jakby rusza – dla niej to chyba ważna rzecz i ważny projekt, bo wiadomo, że chce się dostać na te studia. Ważniejsze więc, żeby ona była zadowolona.
Że to koleżanka Marcinka, to ten postanowił, że do mnie wpadnie. Ja oczywiście jestem na tak. Wpadł więc, w zasadzie, gdy ona już wyszła. Zgarnął ją po drodze i przyprowadził. Zaskoczył mnie też, bo… przyniósł wódkę. I dlatego w niedzielę koło 16.00 znów piłam. Wiadomo, że Marcinkowi ulegam i że poddaję się jego woli. A on to bestialsko wykorzystał i siebie i mnie spił. Skandal. Za to Marcinek złożył oficjalne oświadczenie, że nie będzie teraz pił przez miesiąc. Nagrane, wrzucone na YouTube, jest na fotoblo… Poszło. Mam nadzieję, że wytrzyma, chociaż – prawdę mówiąc – nie wydaje mi się :) Poszedł a ja się wzięłam do roboty. Czyli, jak zawsze, do pisania czegoś-tam.

Ponieważ wizyta gości w niedzielę wyszła, jak wyszła – musiałam w poniedziałek wstać wcześniej i nadrabiać zaległości. Ja chyba lubię rano pracować. Wieczorem też. Najgorzej mi idzie w ciągu dnia :) Coś tam napisałam, zrobiłam coś w sprawie projektu badawczego o mediach i – na szczęście – nie musiałam tego dnia jechać do firmy, z którą aktualnie współpracuję. Wszystko przez wielką wodę. Coś tam zamknęli, coś tam zablokowali i napisałam do nich, że nie wpadnę, bo mam problem z dojazdem. I całe, naprawdę, szczęście, bo mogłam spokojnie w domu popracować.
Poszłam za to na zajęcia na UW. I z tego jestem dumna. Zaraz koniec roku akademickiego, a ja muszę mieć wpisy na studiach doktoranckich. Nie wiem jak to pójdzie i czy wszystko uda mi się załatwić. Mam nadzieję, że tak. I, prawdę mówiąc, wciąż mam nadzieję, że ktoś, kto był przede mną na liście, gdy dostawałam się na studia, nie da rady, zrezygnuje, wycofa się, nie dotrzyma terminów i tak dalej… Bo, pamiętajmy, wtedy ja mam stypendium na studiach zamiast tej osoby. Więc choć wszystkich ich szanuję, rozumiem i niektórych nawet lubię, to nadal czekam na taką sytuację. Wiem, wiem, świnia jestem ;)

Wieczorem wpadł właściciel mieszkania. Odebrał kasę, zgłosiłam mu rzecz do naprawy i tyle było go widać. Właśnie, z mieszkaniem trochę się wyjaśnia. Michał jednak jedzie na Erasmusa. Był bardzo bliski wycofania się (zaniósł nawet rezygnację), ale ostatecznie okazało się, że pojedzie. To oznacza, że opróżnia się jedno miejsce w moim mieszkaniu. Myślałam nad tym trochę i w zasadzie widzę dwie opcje w związku z tym. Pierwsza – bardziej prawdopodobna – wyjebię Piotra i do wolnego pokoju będę chciała kogoś nowego (jedna-dwie osoby). Druga – mniej prawdopodobna – ktoś ze znajomych znajdzie fajne mieszkanie bliżej centrum za bezcen i się z tą osobą wprowadzę gdzie indziej. Z tego, co zrozumiałam, Michał do końca sierpnia chyba ma być tutaj, więc potem… będzie się działo. Tym bardziej, że z Piotrem jeszcze nie rozmawiałam i pewno porozmawiam najpóźniej jak się da, składając mu „wypowiedzenie” na miesiąc przed.

Wtorek był dość intensywny. Udało mi się odebrać indeks doktorancki z wpisem za zajęcia o Auschwitz. Poszłam na spotkanie z panią dziekan a propos szczegółowych zasad studiowania na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW. Spotkanie dobre. Dałam Pawłowi jakiś czas temu do przeczytania nasz projekt – bo to dobrze, żeby ktoś z zewnątrz obejrzał – i on miał tam kilka uwag. Część z nich plus moje kilka wysłałam członkom tego zespołu przygotowującego jeszcze przed posiedzeniem. I dobrze, bo to ustawiło dyskurs. W sensie, że na tej podstawie pracowaliśmy :) Ucieszyło mnie to, wszystko w zasadzie na czym mi zależało, zostało umieszczone i poszło. Teraz musi to klepnąć Komisja Dydaktyczna rady wydziału, potem sama rada, potem samorząd studentów i już wchodzi w życie. Mają na to czas do 30 czerwca. To taka trochę moja, za przeproszeniem, spuścizna na odejście z tego wydziału :)
A już skoro o WDiNP mowa, to ostatnio Michał mówił, że jeden z dziekanów opowiadał na zajęciach o moim fotoblo i o zamieszczonych na nim zdjęciach profesorów śpiących na Radzie Wydziału. Okazało się, że te zdjęcia, adres fotoblo i w ogóle krążyły po całej profesurze wydziałowej. No, dobrze wiedzieć, że się ma takich czytelników. Pozdrawiam wszystkich tych, co do których się nie spodziewam, że mnie czytają tradycyjnym: Hejka hej!

Pobrałam delegacje na wyjazdy konferencyjne. Pani w sekretariacie miła – powiedziała, że niczego nie wpisujemy, zrobimy to po powrocie. Bo ja nie wiedziałam kiedy wyjeżdżam, kiedy wracam… Rozsądna kobieta :) Okazuje się też, że przyszła już faktura za udział w Zjeździe Socjologicznym we wrześniu! Fakt, że zapłaciłam, ale nie spodziewałam się, że tak szybko wyślą. Ale to dobrze – jest nadzieja, że Instytut mi szybko kasę za to zwróci ;) to może nieduża kwota, ale zbiera się. W sumie do tego trzeba doliczyć jeszcze 450 zł za konferencje, które mnie czekają w ciągu tygodnia… Nieźle, nieźle.

Po drodze do firmy, z którą współpracuję, odebrałam wizytówki, które zresztą dla nich zaprojektowałam i zamówiłam. Z nimi przyjechałam do biura, posiedziałam godzinkę i musiałam lecieć na korki. To już końcówka sezonu korkowego. Coraz poważniej myślę o tym, żeby na korki postawić od września, bo to jednak jest coś, co umiem i lubię robić i co daje kasę niezłą (niewiele jest miejsc, gdzie płacą 40-50 zł za godzinę…). Ale to zobaczymy. Wieczorem, jak zawsze, badanie mediów i pisanie pracy zleconej. Czasem mam już naprawdę dość… Ale nie poddaję się, bo to kasa-kasa! A mi będzie takowa potrzebna. Raz, że na moje potrzeby różne tam, a dwa, że na wesele brata. No i cały czas – mówcie co chcecie – mam w głowie ten wyjazd do Tajlandii. Sprawdziliśmy. Noclegi tanie jak barszcz, prostytutki za 15 zł… żyć, nie umierać! To na razie dość odległe, ale kto wie, kto wie… Może zrobię coś, co sprawi, że mi się uda, że znajdę czas i że odłożę kasę. Najdroższe w tym wszystkim, to przelot.

Środa okazała się mało intensywna, na szczęście. Spędziłam swoje 7 godzin w firmie, z którą współpracuję, zaczęłam przygotowywać się poważnie na konferencje. Dobry referat wymaga, wiadomo, prezentacji :) Więc się za nią wzięłam. I w sumie dobrze, bo podczas przygotowywania, trochę zmieniłam plan prezentacji. Najważniejsze jednak było, bym wieczorem w domu dokończyła dwie prace, które jakiś czas temu podjęłam i które musiały być zrobione na dziś. Udało się. Co prawda siedziałam nad nimi do 2 w nocy, ale są, poszły, wysłane.
Tak sobie też policzyłam, że został nieco ponad miesiąc na spotkanie z komisją w sprawie tego grantu od Ernst&Young. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Muszę niedługo przygotować prezentację także.

W czwartek znów rano zapierdol w domu. Musiałam się spakować na wyjazd, dokończyć prezentację i wysłać do organizatorów a potem do firmy współpracującej wpaść jeszcze. Jechałam na zajęcia i okazało się, że nie zdążę. W sensie, że spóźnię się. I mimo mojej początkowej determinacji, by dać radę, zdążyć i w ogóle, poddałam się. Poszłam na dobry obiad do Krzyśka. Dołączył do mnie m.in. Seweryn. Pogadaliśmy. Okazało się, że gdyby nie ja, to nie wiedziałby, że jest dzisiaj pierwsze posiedzenie Komisji Wyborczej Doktorantów, do której został wybrany… Fajnie, że mu o tym nie powiedziano. W kolejnych dniach (wyprzedzam fakty) okazało się, że pracownica biura, która wysyłała zawiadomienia o posiedzeniu, błędnie wpisała jego adres. Poczta jednak, na którą wysyłała maile, wysyła zwrotki z niedostarczenia. Skoro zatem dostała taką zwrotkę, to czemu nie poprawiła tego adresu za drugim razem (wysyłała bowiem dwa maile z zawiadomieniem). Dziwne to i podejrzane. Ja wiem, że Seweryna szefostwo doktorantów nie lubi, ale to już zagrywka nie fair. A jeśli to naprawdę niefrasobliwość zatrudnionej tam dziewczyny… no cóż, jeśli nie radzi sobie z obsługą poczty e-mail, to chyba znak, że nie powinna pracować w jakimkolwiek biurze.

Zjadłam obiad i poszłam na spotkanie w sprawie SocjoSzkoły. Lada dzień będzie zestawienie wyników – będziemy wiedzieć kto co kiedy i gdzie. W sensie, że poznamy nazwiska 15 zwycięzców. Ja sama przeczytałam także wszystkie nadesłane eseje, oceniłam i teraz czekam na to jakich ocen dokonali inni. Potem ogłoszenie wyników i w czerwcu przyjazd dzieciaczków. Będzie śmiesznie – lubię takie rzeczy, bo dzieciaczki są zawsze zabawne. Zresztą to już po pracach widać – dzieci piszą trudne słowa, żeby to dobrze brzmiało, a używają ich źle. Nie pamiętam teraz konkretnych rzeczy, ale było czasem śmiesznie.
Potem dopiero było zabawnie. Poszłam na posiedzenie Komisji Wyborczej Doktorantów UW, gdzie zjawił się także Seweryn. On, jako członek, miał zamiar startować na Przewodniczącego tejże komisji. Przygotował program, szkoda że nie udało się prezentacji pokazać i strony internetowej. Bo Seweryn poważnie się zaangażował i nawet stronę przygotował internetową już! Ja wiem, nadgorliwość… Ale w tej sytuacji musi to robić, bo przecież szef doktorantów ma tam swoich ludzi i jest – w przeciwieństwie do Seweryna – nieosamotniony. Kiepska sprawa. Ale to, co się działo, dopiero pokazać miało, jak jest kiepsko.
Po 1. gdy zebrało się już quorum (4 osoby z 7 członków), nie zaczęto posiedzenia. Czemu? Bo czekamy – jak powiedział przewodniczący zarządu samorządu doktorantów – na kandydata na przewodniczącego komisji… Oczywiście, kandydatów zgłasza się podczas posiedzenia a nie wcześniej, więc zapytałam o co chodzi. Zmieszał się, stwierdził, że do niego zadzwoni… Ostatecznie: czekaliśmy. Złamanie przepisów.
Po 2. zaczęła się debata nad kandydaturami – Seweryn contra ten od szefa doktorantów. Prezentacja, co przyznał nawet ów szef – wypadła na korzyść Seweryna. Konkretnie, dobre pomysły, z wizją. A tamten… no, że on chce przeprowadzić wybory i w ogóle… Tragedia. Pytania do kandydatów. Nie mogłam sobie darować. Zapytałam Seweryna – to taki hermetyczny samorządowo studencki żart – czy podoła, zaś tego drugiego czy zamierza mieć stronę internetową komisji oraz czego się najbardziej obawia, że sobie z tym nie poradzi. Strony w zasadzie nie chce, ale jak Seweryn mu odda swoją, to weźmie. A boi się, że zostanie sam, bo inni nie będą mieć czasu i będzie wszędzie robił wybory. Potem zaczęła się jatka. Głos zabrał przewodniczący samorządu doktorantów. I mówi, że chce opinię o Sewerynie powiedzieć. Już bez szczegółów, ale powiem, że – moim zdaniem – pomówił go i powiadał pod jego adresem zdania szkalujące i oczerniające. I dodam, że pierwszy raz w życiu coś takiego mówię. Ale byłam naprawdę w szoku. Wszedł na temat magisterki Seweryna – że była pisania byle jak, że ma złe wnioski, że jest niepoprawna metodologicznie, że urąga tytułowi pracy magisterskiej na UW i że Seweryn nie powinien być doktorantem. Tragedia. Poza tym mówił, że Sewerynowi nie ufa, bo on cały czas kłamie i takie tam. No, nie będę przytaczać całości, ale to było na maksa żenujące. Oczywiście, referował także do mnie, ale dopiero później. I powiedział, że nie będzie pracować w komisji, której szefem będzie Seweryn.
Po 3. Ja powiedziałam, że ocenę prac dyplomowych zostawiam jednak promotorowi, recenzentowi i komisji egzaminacyjnej a nie doktorantom, bo jednak trzeba mieć legitymizację do czynienia ocen… Powiedziałam też, że osobiste animozje nie powinny mieć wpływu na to, co się dzieje służbowo. Oraz że rozmowa na temat tego co kto zrobił w samorządzie studentów (szef doktorantów do tego referował) jest żenująca i nie na miejscu. Bo tak było. Zrobiło się megazamieszanie, ludzie się wkurzyli, że jakieś dziwne tematy są poruszane, że ich czas się marnuje, że nie wiadomo o co chodzi (większość z nich jest nieumoczona w sprawy samorządu studenckiego). I w ogóle całość była żenująca.
Po 4. Głosowanie przeprowadzone skrajnie nieprawidłowo. Komisja skrutacyjna tworzona przez ludzi nie będących członkami Komisji (tak być nie może), tryb głosowania… No, generalnie skandal. Gdy Seweryn o tym powiedział, szef doktorantów stwierdził, że jak się nie podoba to ja mogę skargę do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego złożyć. No cóż, nie zamierzam a poza tym takimi sprawami się WSA nie zajmuje oczywiście. Całość uważam natomiast za skandal i żenadę. Tak poważnie.
Potem jeszcze kolejne awantury przy wyborze zastępcy przewodniczącego, żenujące sytuacje… Nie będę opisywać, bo słów szkoda. Ale widzę, że to będzie ciężka walka. Doktoranci wychodzą generalnie z założenia, że mają to w dupie, szef doktorantów realizuje chore ambicje kosztem tego tumiwisizmu, zgarnia co się da i działa według zasady „dziel i rządź” przez co wszystko wygląda jak farsa. Tragedia, naprawdę.
Muszę to teraz powiedzieć oficjalnie: uważam, że Przewodniczący Zarządu Samorządu Doktorantów UW jest niekompetenty, niekulturalny, nierzeczowy i niegrzeczny. Uważam, że skrajnie źle i niewłaściwie poprowadził posiedzenie Komisji i że taki styl pracy dyskwalifikuje go w moich oczach na jego stanowisku oraz że przynosi wstyd wszystkim doktorantom na Uniwersytecie Warszawskim. I wiem, że z racji swojego przewrażliwienia na swoim punkcie może podać mnie za te słowa do sądu. Co dowiedzie tylko tego, że moje negatywne zdanie na jego temat jest zasadne.

Prosto z posiedzenia poszłam na pociąg do Krakowa.
Grześ odebrał mnie, dzielnie czekając na lekko spóźniony Express InterCity. Miałam zakupiony w internecie bilet, który ważny jest tylko z dowodem tożsamości. A ja, oczywiście, dowodu nie wzięłam. Kurwa mać. Pan konduktor uległ jednak mojemu czarowi i zgodził się mnie mimo wszystko puścić. Dzięki :) Inaczej musiałaby kupić od niego bilet a tamten internetowy zwracać jako niewykorzystany… Dużo pierdolenia. Niespodzianka sezonu – spotkałam dyrektora Centrum Myśli Jana Pawła II. Udawał, że mnie nie poznaje, ale widziałam po nim, że wie. I ja też poznałam i wiedziałam. Na tyle go to zestresowało, że zmienił wagon :) Słusznie. Po tym, jaką mi krzywdę zrobił, powinien się stresować i wstydzić przede wszystkim.
Z Grzesiem tylko chwilkę pogadaliśmy w domu, nawet nie pamiętam czy jakiegoś drinka wypiliśmy czy nie i zaraz spać poszliśmy… Poranek był za to intensywny. Pysznie grzesiowe śniadanie, a potem podróż na uczelnię. Zaliczyliśmy po drodze instytut Grzesia, gdzie zajął sobie miejsce w kolejce – a potem trafiliśmy do Instytutu Socjologii UJ. Bardzo miło, sympatycznie. Doskonałe oznakowanie terenu – to się chwali. Bo z takich drobnostek właśnie potem tworzy się obraz całego wydarzenia. Na miejscu ładna teczka, długopis, notes, program, wszystko co trzeba. A potem poznałam prowadzącą sesję. Zapytała mnie czy ma mi mówić na pan czy na pani, czy ma mnie przedstawić Jej Perfekcyjność oraz poinformowała mnie, że w teczce mam zaświadczenia o uczestnictwie z dwiema formami gramatycznymi. I muszę przyznać, że to była bardzo miła i bardzo pozytywna niespodzianka. W sensie, że tak do tego organizatorzy podeszli. Chwalić im to należy i podkreślać, że nie ograniczają ich jakieś bzdurne semantyczne sprawy, tylko otwarci są na człowieka jako takiego.
Wysłuchałam dwóch sesji, zanim nadeszła pora na moją część. Jeden z doktorantów mówił o socjologii, jako nauce o wszystkim. Ciekawy referat, dużo francuskich odniesień… No ale przede wszystkim i chłopiec ładny, i „z dużą swadą”, jak zauważył obecny tam pan doktor, powiedziany referat. Jestem na tak. Generalnie na sali dominowały osoby wyglądające jak kobiety przez cały w zasadzie czas.
Mój referat chyba dobrze przyjęty. Bardzo długa dyskusja (powstrzymująca uczestników przed pójściem na obiad), dużo pytań, ciekawe uwagi. Odpowiedź na pytanie: „Czy grozi nam pedalska rewolucja?” brzmi oczywiście „nie”. Z wielu powodów. Za główny uznaję brak impaktu „Queers read this”, ale może o tym pisać tutaj nie będę ;) Będzie publikacja pokonferencyjna, to tam mam nadzieję zmieścić pewne rzeczy.

Grześ mnie odebrał i poszliśmy na pizzę do Dominium w Galerii Krakowskiej. Chcieliśmy na Rynku, ale zamknięte na czas remontu tam mają. Zjedliśmy, kupiliśmy różne rzeczy (mam nowy pędzel do pudru!!!) i pojechaliśmy do domu. Krótki sen (godzinka) i zaraz trzeba było szykować imprezę.
Do Grzesia wpadł Arek, heteropara i lesbijka. Arek – piękny chłopiec, pracownik Kokonu – mam nadzieję, że wpadnie do Warszawy niedługo. Dostał ode mnie serię komplementów zasłużonych i chyba wreszcie się trochę speszył, gdy zaproponowałam, żebyśmy wszyscy z balkonu weszli do mieszkania, bo tam jest za ciemno i nie mogę go podziwiać. Heteropara śmieszna. Myślałam, że małżeństwo, ale okazuje się, że nie :) Łukasz i Ewa. Łukasz wygląda ponoć jak 15letnia ciota, więc zapuszcza owłosienie na twarzy, żeby się trochę postarzyć. Dzięki temu wygląda na lat 21. A ma 28. Skandal. Ewa sympatyczna, miła. Lesbijka wpadła już lekko dziabnięta, a potem – razem ze wszystkimi – się jeszcze bardziej dziabnęła. Posiedzieliśmy, coś tam się powygłupialiśmy i zaraz trzeba było ruszać w świat.
Zaliczyliśmy najpierw Laf. To klub lesbijsko-gejowski (w takiej kolejności) i to widać. Grześ chwalił, że tydzień temu było rewelacyjnie i lepiej niż tego dnia. I rzeczywiście, było okej, ale bez szału. Taki jeden przepiękny chłopiec się z jakąś dziewczyną bawił… Ale był prześliczny po prostu. I jak doskonale się ruszał! Moje zainteresowanie Arkiem spadło, gdy zobaczyłam, że wychodzi z wc podcierając nos. A potem i tak zniknął ze starowyglądającym człowiekiem w garniturze. A myśmy szaleli dalej – Grześ miał ciotodramę z chłopcem, którego chce wyrwać i go zostawiliśmy. Zwartą pięcioosobową grupą dotarliśmy do Taawy. Tam zaś – niespodzianka – grał Tennesse. Boże, jak on dobrze wymiatał! Ludzie na parkiecie już umarli i większość siedziała i odpoczywała. Ale nie my – myśmy szaleli na maksa. Grał doskonale. I muszę to powiedzieć: nie jest tajemnicą, że doceniając talent Tennesse’go, nie lubię za bardzo gatunków jakie zazwyczaj gra. Przyznaję się. Ale tym razem zagrał totalnie inaczej. Bosko. Aż – gdy wychodziliśmy po jakimś czasie z klubu – biłam mu brawo pod didżejką. Żeby wiedział, że naprawdę mi się podobało.
Dotarliśmy na końcu – już tylko z Grzesiem – do Divy. Ludzi może nie za wiele, ale jeszcze ładnie grali. Dochodziła 5, a w Krakowie to bardzo, bardzo późno. Poskakaliśmy więc, ale że Grześ usypiał, zbieraliśmy się do domu. Monky wpadł do Divy posiedzieć chwilkę. Zamieniliśmy ze dwa słowa, ale zaraz trzeba było iść. Grześ w domu padł.

Tradycją staje się nasze jedzenie w KFC przed moim odjazdem z Krakowa. Nie inaczej było i tym razem. Zjedliśmy i ruszyłam ku stolicy. Chwilkę pospałam, ale pisałam też niniejszą blotkę :)
W domu niespodzianka – dotarł telefon. Samsung SGH Z370. Wiem, że to stary model i że taki miałam. Ale on już nie działa po kąpieli wodnej i chciałam nowy/stary. Kupiłam na allegro za 100 zł i mam. Wydaje się, że działa okej. Wypakowałam się tylko dlatego, że spodziewałam się gości jakiś. Wpadła Kalinka, której przekazywałam od Grzesia dokumenty. Chwilę potem wpadła fotografka i zaraz trzeba było być gotowym do drogi dalszej. Wpadł Marcin z Loczkami ze swoim znajomym. I razem ruszyliśmy do mojej przyjaciółki Gacek (złego słowa o niej nie powiem).

Gdy byłam w Krakowie, Gacek bawił się w Utopii. I napisał mi SMSa, że nie potrafi się bawić beze mnie. To była najmilsza rzecz, jaką od niego kiedykolwiek usłyszałam. Ale to się wpisuje też w to, co powiedziała mi niedawno Alicja. Że jak przyjechała do Warszawy, to mnie bardzo, bardzo nie lubiła. Że uważała mnie za chuja złamanego i w ogóle. Ale teraz już nie wyobraża sobie imprezy beze mnie. To miłe.
I ta właśnie Alicja miała urodziny. Posiedzieliśmy chwilkę, posłuchaliśmy dobrej muzyki (głównie setu Hugo, który kiedyś ekskluzywnie dla mnie na F-SP przygotował!) i zaraz ruszać trzeba było. Mówcie, co chcecie, ale chodzenie w sukience po Warszawie nadal czasem mnie stresuje. Zwłaszcza, że ludzi coraz więcej. Ale nie poddaję się. Tak jak mam zamiar podczas EuroPride iść dumna z tego, że jestem trans, tak chodzę dumna kiedy się da. Doszliśmy do Utopii – tam mały incydent przed wejściem, ale w środku – wspaniała impreza! Grał Hugo, więc wiadomo. Fotografka, za zgodą Królowej, trochę mnie w klubie popstrykała, ale po godzinie zniknęła. A my dalej szaleliśmy! Impreza była cudna, choć musiałam uważać na to, co się dzieje – bo przecież w niedzielę wyjazd do Wrocławia. Dlatego około 6 byłam już w domu.
Znów podróż mnie czeka.

* * *

Siedem lat. Tyle ma ten blo. Ja wiem, że początku nie można już odtworzyć z powodu różnych zawieruch, zamieszań i kłopotów. Niemniej, siedem lat, to siedem lat. Pisanie sprawia mi przyjemność. Chociaż, muszę to przyznać i przypomnieć, nie raz sprawiało mi też kłopoty. Stypendium JP2, Rewal, rodzina, liceum, Patryk, Anatol, rada wydziału… Wiele różnych miejsc, wiele różnych rzeczy sprawiło, że jest, jak jest. Pisać nie przestanę, za bardzo mnie to terapeutycznie ogarnia. Wam za to dziękuję za czytanie. Chociaż, odkąd jest blox i fotoblo, to mniej ludzi tutaj zagląda (bo i coraz dłuższe blotki piszę, wiem), to nadal jest duże grono ludzi bywających tutaj regularnie. I im przede wszystkim chcę dziękować. Że wam się chce :)
Wiem, że część z was czyta blo wyszukując tylko swoje imię w blotce. Wam też dziękuję.
Dziś już specjalnego świętowania nie będzie, zaraz jadę na konferencję naukową do Wrocławia. Ale jak sobie pomyślę o tej drodze, jaką przebyłam od 30 maja 2003 do dziś to aż mnie ogarnia zdumienie. Tyle się wydarzyło, tyle się zmieniło… Takie wynurzenia jednakże to nuda, wiem :) Przecież to tylko moje życie.

Wypowiedz się! Skomentuj!