Jest coraz trudniej. Mihał stwierdził nawet w wieczornej rozmowie, że jak patrzy na mnie, to mu mnie szkoda. Bo wie, że nie będzie łatwiej, tylko dokładnie przeciwnie – będzie mi coraz trudniej. Nie tyle pisać, co żyć. Bo „tego wszystkiego” jest coraz więcej. Ale ja nie do końca mu wierzę. Nie tylko a propos tego, że mu mnie szkoda (no bo, c’mon, co go to obchodzi tak naprawdę?). A poza tym a propos tego, że tego będzie coraz więcej. Po pierwsze – mam przecież jakąś fizyczną granicę (nawet cyborgi je mają!), gdy już więcej nie będę w stanie przyjąć. Po drugie zaś – mam wciąż nadzieję, że za jakieś 3-4 tygodnie wszystko się uspokoi, bo większość spraw się wypełni, zakończy, wydarzy. I wtedy będzie luźniej. Nie powiem, że spokojnie, bo to byłoby kłamstwo, ale jednak spokojniej.
No i dlatego też tak długo nie pisałam blo.

Długi Weekend, bo od niego chcę zacząć, ruszył w piątek wieczorem. To miał być krótki co prawda Długi Weekend, ale jednak liczy się. No więc bifor u mojej przyjaciółki Gacek był pierwszym elementem do startu się zaliczającym. Miło, sympatycznie, choć nielicznie. Nie dziwię się, skoro potem w planach mieliśmy wyjście do Toro. Zaznaczyć w tym momencie trzeba, że Adam się próbuje cały czas reaktywować, ale idzie mu to dość opornie. Niby chce, niby wszystko fajnie a nagle wyskakuje ze stwierdzeniem, że nie ma danego dnia ochoty na imprezę. Nie wiem w sumie co to znaczy „nie mieć ochoty na imprezę”, ale uznaję, że to pozostałość po zadawaniu się z Innym Towarzystwem. No, a wracając do piątku – w planie było Toro i plan ten został zrealizowany. Dotarliśmy tam nareszcie. Adam nie koniecznie chciał, moja przyjaciółka Gacek już prędzej. Nie było z nami Kuby, który na weekend wyjechał do Poznania. W Toro ludzi sporo. Może nie od razu, ale się zebrali dość szybko i sprawnie. Widzę, że tutaj też imprezy coraz później ruszają. Dziwne to, że jakoś warszawiacy i warszafka nie chcą się wcześniej z domów ruszać. Nie wierzę, że nikt nie może – jasne, są tacy, co pracują bardzo długo i wcześniej fizycznie nie są w stanie się ogarnąć, ale to na pewno zdecydowana mniejszość spośród zgromadzonych. I nie tylko w Toro, ale wszędzie.
Jak się tam bawiliśmy? No, nie wiem, jak oni, ale ja – jak zwykle. W sensie, że się nie bawiłam. Zastanawiacie się: po kiego chuja ona tam chodzić chce, skoro się nawet nie bawi na miejscu? Proste. Raz – żeby zobaczyć, co tam się dzieje. Ciekawość. Dwa – żeby mieć punkt odniesienia, jak ktoś marudzi, że „imprezy w Utopii się znudziły”, bo wtedy widać, że nie może się znudzić tak dobre party jak utopijne. Trzy – żeby się pokazać i dać znać, że człowiek żyje i że nie tylko na Jasną chce zawitać. Może gdybym nie musiała płacić 15 za wejście do Toro (skandal, naprawdę), to wpadałabym tam częściej na takie „dla zdrowia psychicznego” sesje terapeutyczne. Naprawdę, raz na pół roku tego potrzebuję dla takiej równowagi psychicznej.

Chociaż fakt, że nie zabawiliśmy tam długo. Wylądowaliśmy potem miękko w Utopii. Tej nocy grać miał (i grał) Hugo, więc zapowiadało się ciekawie. Nic też chyba nie zapowiadało, że będzie aż tyle ludzi w klubie się kręcić. Ale było dobrze. Zaskoczeniem było jedynie to, że pewien młody DJ próbował swoich sił. Z Hugo i bez niego. W sumie, choć nowy, to trochę znajomy – bo to "od Burgesa" człowiek. Więc też nie ktoś, kogo pierwszy raz na oczy widziałam. No, może pierwszy raz w tej roli ;) Widać było, że był mocno przejęty – śmieszne to ;) Ale tak musi być! Na początku trzeba się stresować, bo to mobilizuje! I rzeczywiście, technicznie żadnej wpadki nie miał, więc na plus. Że bywał czasem w Utopii, to i repertuarowo dał sobie radę nieźle. Oby było lepiej ;) Dużo ludzi jakiś dziwnych, których nie znam. Znajomych zaś mało. Piątki są dziwnymi dniami, bo nigdy nie wiadomo co i jak wyjdzie, jeśli o ludziach mowa. Zaskakują. I dobrze. Adam też zaskoczył, bo chciał chyba Grzegorza Bobra poderwać :)
Zabawa zabawą, ale niemalże całą sobotę i niedzielę poświeciłam na przygotowanie pokonferencyjnej publikacji numer 1. Mam jeszcze jedną przed sobą, ale termin do 15 maja, więc odkładam – jak zawsze – w nieskończoność na ostatnią chwilę… Tak samo jak pisanie blo ;) I widać, jakie są potem tego efekty, prawda? Muszę spisywać doświadczenia ponadtygodniowe… A to nigdy nie jest łatwa rzecz. Zwłaszcza, jak się ma na głowie m.in. b4 do zrobienia. W sobotę ludzie wpadli do mnie. Plan początkowo był taki, że wybierzemy się gdzieś między posiadówą a Utopią, ale ostatecznie… nic z tego nie wyszło. Powód był prosty: zrobiło się tłoczno. A prawdopodobieństwo wyjścia gdzieś przed Utopią jest odwrotnie proporcjonalne do liczby gości na biforze. Malało więc z minuty na minutę. Zjawił się nawet, ku mojej uciesze, Wojtek Zając. A także – to już ku zaskoczeniu bardziej – Czwórka z Wawelskiej, czyli Robert, Daniel, Grzegorz i Kuba. Zdziwienie o tyle duże, że dzień wcześniej organizowali urodziny Grzegorza i nie zaprosili ani mnie, ani mojej przyjaciółki Gacek. Ja tam nikomu prawa o decydowaniu o zaproszonych gościach nie odbieram, ale dziwne to, bo ja ich zapraszam do siebie niemalże co tydzień (fakt, że nie zawsze korzystają) a moja przyjaciółka Gacek na swoje urodziny także ich zapraszała… Więc nie wiem o co chodzi. Znacie mnie jednak, wytknęłam im wszystkim (a potem także każdemu z osobna), że to niefajne. Była też Whitney – niezaproszona, ale wpadła. To pierwsze faux pas. Drugie było gorsze. Bo ja nie mam nic przeciwko temu, żeby goście u mnie zjedli coś, naprawdę. Ale po 1. uważam za niegrzeczne grzebanie w lodówce bez pytania i branie sobie czegokolwiek, bo 2. nie wszystkie te rzeczy są przecież moje, część należy do współlokatorów i potem ja muszę się tłumaczyć, przepraszać i narażać na awantury tym spowodowane. Dlatego, gdy Whitney zjadła ostatnie kawałki tego, co potrzebował Mihał… wkurzyłam się. Wyprosiłam ją.
Długi weekend robi swoje – ludzie wyjechali z Warszawy. I dało się to zauważyć w klubie, gdzie było ich mniej niż zwykle… Nie wiem po co, prawdę mówiąc. Bo raz, że weekend wcale nie taki długi, a dwa, że szkoda trochę imprez i wydarzeń, które mają wówczas miejsce. W Utopii grał Monky i ewidentnie dał radę. W piątek z nim gadałam w klubie i prosiłam, żeby się starał. Nie wiem czy to wpłynęło jakoś na niego, ale rzeczywiście zagrał ładnie. Nie zabrakło Zoe Badwi ale i "Kiss me" Andrea Paci i Andrea Love. Dzięki temu mogłam poszaleć – tym bardziej, że trwa Miesiąc Trzeźwości! To dodatkowy plus i zabawa jest wtedy bardziej intensywna.
Tak samo intensywnie było dalej. Bo niedzielę długomajową postanowiliśmy też wykorzystać. I spotkanie u mnie się małe odbyło. Szkoda, że więcej ludzi nie skorzystało. Ale i ja pamiętam, że zawsze mają problemy z tym, żeby się zmobilizować jakoś do takich spotkań po imprezach. Słabi są. Ostatecznie skończyło się na tym, że sobie małe seanse filmowe zorganizowaliśmy w moim pokoju. Obejrzeliśmy "Egzorcyzmy Emily Rose" (nie widziałam wcześniej), "Dotyk przeznaczenia" (niezłe) i… "Diabeł ubiera się u Prady" (tak, znowu). Zjedliśmy coś, co przygotowałam, chłopcy coś wypili, coś tam pochrupaliśmy… Miło nam to wszystko mijało. Niespodzianką było przybycie Adama Z Lotniska, który w tej blogowej historii od kilku już chyba lat się nie pojawiał. A że wpadł do Warszawy, zechciał mnie odwiedzić. Wpadł na bardzo krótko, to trzeba mu przyznać, ale za to zaskoczył mnie dodatkowo tym, że kwiatki śliczne przyniósł dla mnie :) Wie, jak mnie kupić ;) Pogadaliśmy chwilę w kuchni, gdy reszta oglądała dalej filmy. Śmiesznie tak po latach się zobaczyć, bo w zasadzie niewiele teraz już o sobie wiemy… ale to może tak musi być? Moi kochani goście – zgodnie z założeniem posiadówy – mieli przekazać mi po 5 zł za udział w niej (no co? taka symboliczna składka), ale do dziś tych monet nie zobaczyłam.. Następnym razem jak wymyślę "imprezę składkową" (za rok?) to będę pobierać przy wejściu kasę. Bo przecież nie będę ich za te 5 zł ganiać ;)
Poniedziałek minął dzięki temu spokojnie. W sensie, że siedzieć mogłam w domu i nic nie robić (alleluja!). Mogłam, ale oczywiście robiłam. Praca, praca, praca. Cały czas coś. Eh, szkoda gadać. Roboty było zaś tyle, że we wtorek nie poszłam na zajęcia u Pani Redaktor. Ja wiem, że ona się wkurza jak mnie nie ma… ale też i bez przesady, bywam czasem! Rano poszłam co prawda na badanie krwi i moczu (pani doktor mi zleciła) i byłam pod wrażeniem. Przede wszystkim – prędkości. Okazało się, że całe pobranie krwi zajęło ze 30 sekund. Błyskawica. Wiem co mówię, bo moja mama się tym zawodowo od lat kilkudziesięciu zajmuje przecież ;)

Wróciłam do domu, żeby dalej pracować nad jakimiś tam tekstami a potem wybrałam się do nowego miejsca. Firma, z którą będę przez co najmniej dwa miesiące współpracować mieści się na Saskiej Kępie. Nie pamiętam kiedy ostatnio tu byłam… W sensie, że w tej okolicy. Ale i bez problemu większego trafiłam dzięki jakdojade.pl ;) To wtorek, więc krótko z założenia siedzę. A teraz to w ogóle – ogarnianie miejsca, organizowanie przestrzeni według moich potrzeb… To zajmuje czas i w zasadzie niewiele zrobiłam. Ale miejsce jest, zaliczone i oswojone jako tako. Potem jeszcze bibliotekę wydziałową zaliczyć musiałam, żeby karę zapłacić (ponad 6 zł się zebrało… nie wiem, jak ja to robię…) i wypożyczyć niezbędne do dokończenia pokonferencyjnego referatu coś. I dałam radę. I referat skończyłam. I wysłałam. Dostałem odpowiedź, że dotarło i że się będą kontaktować – to ważne, bo bez publikacji, wiadomo, będę mieć problemy na studiach III stopnia.
A właśnie – jeśli o studia idzie, zarejestrowałem się w Internetowej Rejestracji Kandydatów UW na dwa kierunki – filologię polską na Wydziale Polonistyki oraz na studia w Ośrodku Studiów Amerykańskich – oba oczywiście II stopnia. Będę potem Was prosić o trzymanie kciuków! ;)

Środę, poza pojawieniem się w Nowym Miejscu i zajmowaniem się tam różnymi duperelami, musiałam poświęcić na kończenie spraw związanych z gazetą. Złożyłam też „gościnnie” jeden numer gazety studenckiej Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych. Nie jest to idealne, ale w porównaniu z tym, co mieli – zajebiste ;)
Generalnie – dzień spędzony przed komputerem: kilkadziesiąt maili, kilkanaście stron zrobionych, kolejne kilkanaście napisanych, kilka zdjęć obrobionych… Mnóstwo tego. Kuba – b.s.p.s. mojej przyjaciółki Gacek – zapytał mnie kiedyś, czemu ja nie wykorzystam tego wszystkiego, co potrafię i nie zacznę pracować gdzieś tak naprawdę. Żeby zarabiać naprawdę dużą kasę. W sumie ma rację – pewno mogłabym zarabiać naprawdę dużo, bo chociażby fakt, że złożenie jednej strony „na mieście” kosztuje ponad 50 zł, a ja jednego dnia złożyłam ich 5 chyba. I nie pracowałam nad tym 8 godzin. No i zrobiłam to za darmo. I teraz odpowiadając na pytanie Kuby, mogę powiedzieć tylko tyle: praca jest dla starych ludzi. Nie chcę pracować, nie chcę dużo zarabiać. Nie chcę, nie chcę. Chcę się bawić.

W środę miałam też spotkanie w sprawie badania, w którym zgłosiłam się wziąć udział. Chodzi o monitorowanie mediów publicznych w czasie kampanii wyborczej. Kogo ile pokazują i jak. A w zasadzie mnie interesować będzie bardziej „jak” niż „kogo” i „ile”. Tym zajmie się ktoś inny. Wszystko fajnie, ciekawie… ale wychodzi na to, że czeka mnie dodatkowa robota. Codzienne oglądanie Teleexpressu, Panoramy i głównych Wiadomości. Niby to godzina tylko w sumie, ale nie chodzi przecież o zwykłe oglądanie, jak robią to wszyscy widzowie, tylko o badanie, analizę… Nie będzie łatwo. Z drugiej jednak strony – zapowiada się to naprawdę ciekawie i pasjonująco. Spotkanie było warte przyjścia, bo wymieniliśmy się przede wszystkim uwagami co do aparatu metodologicznego, że z tym będziemy mieli największe problemy. Ale nic, próbujemy. Startujemy testowo przy prezydenckich, ale docelowe nasze to samorządowe – na jesieni 2010. Na razie chcemy przetestować to, co się pokazuje i mówi z naszym pomysłem na to, jak to badanie zrobić. Będzie ciekawie.

Potem jeszcze krótkie spotkanie w sprawie jednej pracy zleconej i mogłam wracać do domu. Po drodze odebrałam wyniki badania laboratoryjnego. Jestem zdrowa jak ryba. Jak koń. Jak cokolwiek, co się ze zdrowiem kojarzy. Wszystko mam cacy. I normalnie cieszyłabym się w sumie z tego – bo powód do radości jest, prawda? Ale nie cieszę się, bo to utrudnia postawienie diagnozy dotyczącej mojego krwawego odbytu. Tak, tak, ja wiem, że to się nudne robi. Mi nie musicie tego mówić. Mam takie postanowienie, że dopóki się z tego nie wyleczę, będzie wisieć w moim pokoju na oknie transparent z napisem „ODBYT”, więc codziennie rano, w południe i wieczorem widzę ten napis i czekam dnia, gdy mi to przejdzie. Czasem mam wrażenie, że samo jakoś zaczyna się redukować, zmniejszać a potem… nagle mnie zaskakuje coś i znów się zaczyna na całego. Rośnie więc szansa, że zostanę wysłany na kolonoskopię… Eh, znów wziernikowanie…

W czwartek oddałam na UW książkę mojej opiekunce naukowej – noc wcześniej siedziałam i spisywałam z niej cytaty, które mogą okazać się przydatne, potrzebne i ciekawe. To najnudniejsza rzecz jaką się robi. Po zajęciach miałam jeszcze spotkanie w sprawie SocjoSzkoły. To będzie coś fajnego, naprawdę. Co prawda na te trzy dni będę musiała się wyłączyć z innych rzeczy a dodatkowo ostatniego dnia na chwilę i z samej SocjoSzkoły (bo będę mieć sprawę w sądzie), ale zapowiada się fajnie. Ja zresztą lubię takie rzeczy. Czekam, aż dostanę paczkę z pracami, które nadeszły na konkurs. Wtedy wezmę się za ocenianie. Gdy zrobi to całe jury, powstanie końcowy werdykt i będzie można zaprosić zwycięzców do Warszawy. Ciekawie się to zapowiada, naprawdę.
Potem jeszcze Paulinę przekonywałam, żeby się włączyła w badanie mediów. Bo stwierdzono, że potem może nam ktoś zarzucić brak perspektywy kobiecej w tym wszystkim. I słusznie by nam to zarzucił. Paulina się zgodziła, więc nie jest źle. Jeszcze z jedna by się nam przydała, ale na razie nie ma chyba nikogo na horyzoncie.
W domu wieczorem znów siedziałam i przygotowywałam tabelkę dla wydawcy. Muszę jak najszybciej zamknąć sprawy związane z gazetą – do września nie będę się tym zajmować, odpocznę od tego. Chcę tego, jak nic. Póki co jednak, jeszcze trochę dupereli zostało do ogarnięcia.
Żeby było śmieszniej – dotarło do mnie zaproszenie na sobotnią imprezę. Śmiesznie, bo przecież Królowa wyjątkowo osobiście mi wręczyła w klubie. Mówiła, że coś tam źle poszło i na złe adresy większość zaproszeń poszła. Mój, jak się okazało, był dobry ;) Co mnie zdziwiło jeszcze? Ostatnio zaproszenia do mnie nie docierały i gdzieś po drodze ginęły ze dwa razy – a teraz, jak się potem okaże – zupełnie niepotrzebnie, dostałam dwa.

Spotkanie zespołu pracującego nad wydziałowymi zasadami studiowania zaczęło piątkowy dzień. Powołano mnie z rekomendacji studentów (nie dziennikarstwa, oczywiście) do tego zespołu – trochę też wbrew samym władzom dziekańskim, które powoływały. Bo przecież, nie ukrywajmy tego, nie lubią mnie tam za bardzo. Spotkanie okazało się dość ciekawe. Zapowiada się, że wywalenie ze studiów – które już teraz na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW uchodzi za coś w zasadzie niemożliwego do osiągnięcia w życiu – będzie wydarzeniem naprawdę niespotykanym. Dziwne to. Mam porównanie – jak zawsze – z innymi wydziałami i wiem, że to naprawdę nie koniecznie najlepiej… No, ale nie będę przecież na niekorzyść studentów załatwiać, prawda? Jakkolwiek racjonalność odzywała się we mnie co chwilę. Spotkanie trochę w atmosferze intelektualnego klepania się po cipkach, ale za to następne będzie już konkretniejsze – oznaczać będzie przygotowanie konkretnego projektu dla władz wydziału.
Po spotkaniu zaliczyłam znów bibliotekę wydziałową oraz pocztę. Wysłałam mamie upoważnienie do odebrania zaświadczenia o prawie do głosowania. Dzięki temu będzie mogła odebrać w moim imieniu taki dokument i wyśle mi go do Warszawy. A ja – dzięki temu – wezmę udział w wyborach prezydenckich w czerwcu. Duperela, dlatego chcę jak najszybciej załatwić i mieć z głowy przed czerwcem. Bo potem, jak zawsze, będzie sto tysięcy innych spraw do ogarnięcia, ważniejszych i pilniejszych.
Po pobycie w Nowym Miejscu (krótkim dość pobycie) pojechałam na zakupy. Mihał miał mi towarzyszyć. I tak też było. Zakupy jednak okazały się krótsze niż myślałam. Bo ja nie lubię, wkurwia mnie to. I wyszłam z trzeciego czy czwartego sklepu i stwierdziłam, że mam dość. Że już nie chcę, że już nie robię dalej zakupów, że mam to w dupie. Ja naprawdę nie lubię przymierzania, wybierania, dobierania… Dawniej sprawiało mi to radość, teraz wolę jednak dostać od znajomych gotowe rzeczy, kupić je i mieć. Eh, szkoda gadać. Niemniej, zakupy okazały się dość krótkie.

Inaczej niż nadchodząca noc ;) Ta miała być długa. Najpierw b4 u mojej przyjaciółki Gacek. Sympatycznie, choć czuję, że zbliża się ten moment, gdy będziemy chcieli zrobić „coś”, żeby nam się towarzystwo trochę zmieniło na b4ach. Ja doceniam, że stała grupa osób ma siłę, ochotę i wolę się bawić, ale żałuję, że nas nie jest coraz więcej. Tak przecież powinno być, prawda?
Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, oni wypili, ja nie – Miesiąc Bez Alkoholu trwa i ma się dobrze. W samym klubie – udana impreza, choć przyznać muszę, że nie siedziałam za długo. Raz, że Adam chciał jechać do domu, a że miał u mnie spać, to uwzględniłam jego zdanie. Dwa, że miałam okazję z Ernestem pogadać na temat selekcji. Nie sądźcie, że nie wiem, że część z Was czeka tylko na wyjaśnienie tej sprawy ;) Wiem o tym, wiem.

W sobotę rano po wyjściu z Utopii pojechałam na giełdę kwiatową, by jakiś ładny, okolicznościowy bukiet kwiatowy dla Królowej na imieniny zakupić. I Adam rzeczywiście u mnie spał. A potem, koło 12.30, udało mi się go wyciągnąć na zakupy. I stała się rzecz niemożliwa: nie tylko kupiłam sobie śliczne legginsy we fioletową panterkę, ale dodatkowo top i dodatki. Ale hitem były buty. Nareszcie udało mi się prawdziwe buty na obcasiku kupić. Nie było najtańsze, ale mają dość ładny kolor i są z zamszem obite. Jestem na tak i mam nadzieję, że wszyscy dokoła będą chwalić ;)
To teraz o tej selekcji. Wyszło to w ostatniej chwili. Królowa w czwartek zaproponowała mi, żebym stanęła w sobotę na selekcji w Utopii. Ernest, którego jest to stałym zadaniem, miał być po prostu nieobecny tej nocy. Zgodziłam się w sumie bez wahania. Raz, że to zajebiste wyróżnienie. Dwa, że straszny kredyt zaufania. A trzy, że zapowiadało się ciekawe, nowe doświadczenie w życiu. Tak, tak, drodzy moi – to była jednorazowa akcja. Nie mógłbym być selekcjonerem na stałe przecież. Ja chcę się bawić a nie stać na bramce ;) Raz, owszem, mogę. Ale nie więcej przecież.
W klubie zjawiłam się o 23. Wcześniej byłam jeszcze na rozmowie, na której ustalaliśmy ogólne zasady selekcji – że ludzie z zaproszeniami mogą wejść, że jest jeszcze lista gości, że są posiadacze kart klubowych… Takie tam, techniczne sprawy. Od 23.00 zaczyna się oficjalna selekcja. Trwała do 6 rano, czyli 7 godzin stania w szpilkach przed wejściem do klubu. Nie stresowałam się nawet tak bardzo, prawdę mówiąc. Jestem w tym klubie tyle lat, że wiem mniej więcej jak tu wszystko działa. Najbardziej obawiałam się jakieś spektakularnej wpadki – np. nie wpuszczenia jakiegoś/jakiejś celebrity. Ja ich nie znam za bardzo, bo ani TV nie oglądam, ani nie wiem za bardzo nic o tych ludziach. Na szczęście udało się bez tego obejść ;) Najbardziej, przyznać muszę, bawiło mnie obserwowanie reakcji ludzi. Tych wszystkich, których widuję co tydzień na imprezach. Zgodnie z oczekiwaniami – ponieważ część pewno myślała, że to zmiana na stałe – okazywało się, że są dość mili dla mnie nagle ;) Poradziłam sobie też z odbijaniem ludzi. Kulturalnie i grzecznie. Każdego traktowałam z należytą uwagą i szacunkiem. Fakt, że w klubie było ich naprawdę dużo i że można było podejrzewać, że wpuszczam chyba wszystkich przychodzących, ale oczywiście tak nie było. Wiadomo, duża impreza – imieniny Królowej – więc i gości musi być dużo, prawda? Było to, przyznaję, megaciekawe doświadczenie i pewno coś, czego nigdy więcej w życiu nie spróbuję. Dlatego chyba pozostaje mi podziękować Królowej oraz gościom klubu. Za to, że dane mi było doświadczyć czegoś takiego.
Po 6.00 jeszcze dobrą godzinę skakałam sobie na parkiecie. Koncert był bardzo udany – Rudy, który przyjechał do nas aż z Australii, naprawdę dał radę. I śpiewał jeszcze jak wychodziłam! To dopiero coś! Jest naprawdę dobrym wokalistą. I niezłym showmanem.
A ja właśnie w ten sposób zostałam Byłą Selekcjonerką Utopii.

Niedziela minęła, jak zawsze, pracowicie. Zaczęłam kolejną pracę zleconą. Mam ich jeszcze trochę. Jedna dziewczyna chce, żebym jej napisała coś dużego na bardzo szybko. Generalnie jestem na nie. Napisałam jej, że jeśli zapłaci mi 1,6 tys., to się zgodzę. Nie sądzę, żeby aż tyle mi chciała dać, bo za to, co chce mi zlecić, normalnie biorę połowę tego, a nawet ciut mniej. Ale jeśli się zdecyduje… no, czemu nie ;)

Wypowiedz się! Skomentuj!