Warszawa, 27 kwietnia 2010 – Trans znów zabrała głos w debacie nad związkami osób homo-, biseksualnych. Jej tekst ukazał się wczoraj znów na portalu Homoseksualizm.org.pl.

Felieton zatytułowany „Jedność w środowisku jest niepotrzebną mrzonką” na pewno, zdaniem trans, wywoła dyskusje. Jak zdradziła autorka, spodziewa się głównie negatywnych komentarzy. W tekście JP analizuje sytuację środowiska LGBTQ podzielonego między różne opcje walki o związki partnerskie i związki wieloosobowe.

– Wiem, że w debacie publicznej kojarzę się z tym mniej popularnym nurtem środowiska LGBTQ – powiedziała. – Niemniej, zawsze byłem i będę wierny swoim poglądom, także w tej kwestii.

Przedruk tekstu znaleźć można na JejPerfekcyjnosc.pl a oryginał tutaj.


Tak wygląda tekst JP na homoseksualizm.org.pl

[more]

Jedność w środowisku jest niepotrzebną mrzonką

Dwa zupełnie rozbieżne, niezauważające siebie nawzajem sposoby konstruowania pomysłu na walkę o LGBTQ usiłują walczyć o miejsce w przestrzeni publicznej. Większe szanse ma, co zrozumiałe, mniej rewolucyjny, mniej waleczny nurt.

Bo rewolucji nikt nie lubi. A zwłaszcza społeczeństwo polskie, deklarujące przywiązanie do wartości tradycyjnych, przynależność do wspólnoty kościoła rzymskokatolickiego oraz prezentujące wyjątkowo homogeniczny charakter etniczny. Nic więc dziwnego, że niełatwo o jakiekolwiek zmiany. I nie chodzi tu tylko o walkę o prawa LGBTQ, ale o bardziej – wydawałoby się – oswojone rzeczy, jak walka o prawa kobiet, o prawa reprodukcyjne czy też o prawa mniejszości narodowych. Wszystko to wzbudza sprzeciw. Dlatego właśnie działalność organizacji walczących o prawa LGBTQ jest niełatwa. I stąd też często nawołuje się o jedność w tej walce – o to, by wszystkie organizacje, media, portale i wszyscy ludzie popierający walkę o postulaty środowiska LGBTQ, stanęli w tej walce razem. Piękne to hasło, ale bzdurne totalnie. To tak, jak pytanie zadawane co jakiś czas w sondażach, w którym prosi się respondentów o odniesienie się do idei połączenia wszystkich partii we wspólnej idei i walce dla dobra Polski ponad podziałami partyjnymi. Zawsze spora część respondentów odpowiada, że jest za. Mówiąc inaczej: za zlikwidowaniem partii i tworzeniu idei jednego ugrupowania, które reprezentować będzie wszystkich Polaków i wszystkie Polki. Bezsens takiej idei jest chyba jawnie widoczny i od razu budzi skojarzenie z monopartyjnym systemem totalitarnym, jaki mieliśmy już okazję w Polsce swego czasu gościć. Tak, idea jedności (jednomyślności) jest sprzeczna z demokracją samą w sobie.

Skoro więc nie może być jedności między wszystkimi Polakami i wszystkimi Polkami, to dlaczego miałaby być między wszystkimi osobami ze środowisk LGBTQ? Przecież ludzie ci nie mają ze sobą niczego wspólnego.

Niektórzy powiedzieć mogą: „wspólnym jest dla nich wszystkich doświadczenie wykluczenia/marginalizacji”, ale przecież wiadomo, że to nieprawda. O ile bowiem nie chcę deprecjonować znaczenia wykluczenia, jakie wiele spośród tych osób doświadcza, o tyle bez problemu wskazać mogę ludzi, którzy takiego doświadczenia nie posiadają. Ot, nawet ja sama nie jestem pewna, czy mogę o sobie powiedzieć, że doświadczyłam wykluczenia, a do środowiska LGBTQ z pewnością należę. Nie ma więc nic wspólnego, co gejów, lesbijki, osoby bi, trans i queer łączyło i spajało. W ogóle pojęcie „środowiska LGBTQ” lub „osób LGBTQ” jest ciekawe – przypomina mi trochę „pokolenie JP2”. Że niby wszyscy do niego należą ale jak podać trzeba jakieś cechy charakterystyczne, które są dla tegoż pokolenia/środowiska wspólne, to pojawia się problem. Bo tak jak nie ma „pokolenia JP2”, tak nie ma jednorodnego „środowiska LGBTQ”. Jasne, są ludzie homo, bi, trans i queer, ale tworzenie z nich grupy, to jak tworzenie grupy z osób o niebieskich oczach. Niby coś wspólnego mają, ale co to dokładnie oznacza – nie wie nikt.

Wszystkie wezwania do „jedności środowiska”, „wspólnych akcji”, „jednej sprawy” itp. są więc u swych podstaw skazane na porażkę. I nie ma się co nad tym rozwodzić czy z tego powodu rozpaczać. Ot, jesteśmy różni i winniśmy się „pięknie różnić”, do czego nawołują równie często politycy, działacze LGBTQ, co i przedstawiciele kościołów. Po prostu zaakceptujmy to, że nie dla każdego wyznawane przez nas wartości – choćby wydawało się to nam niemożliwe – są tak cenne i wartościowe tak, jak dla nas. I nie ma w tym niczego złego.

Z tego obrazu wyłaniają się dwie „Polski LGBTQ”, dwie główne wizje tego, jak w Polsce powinny funkcjonować LGBTQ w przyszłości. Wizje, tworzone przez ludzi, którzy sami są LGBTQ. Bo – dla potrzeb tego tekstu – pomijam tych, którzy uważają, że należy usiłować się leczyć (przecież i tacy są wśród nas) oraz tych, którzy uważają, że dobry jest status quo (bo nie za bardzo można wtedy mówić o wizji funkcjonowania w przyszłości, skoro status quo jest, jaki jest).

Jedna a tych grup to właśnie ci, którzy widzieć chcą pewną wspólną ideę, pewien wspólny plan – jeśli nie wszystkich, to chociaż większości LGBTQ. Oczywiście, tym planem jest tolerowanie nas w społeczeństwie na zasadzie „tak jak innych” (w domyśle: tak jak hetero). Kulminacyjnym punktem walki o taką wizję jest, co oczywiste, usankcjonowanie związków jednopłciowych. Wewnętrzne dyskusje na temat tego, czy ma to być konkubinat, związek, ślub czy cokolwiek innego są mniej istotne i rozbijają się o „realizm polityczny”, czyli przewidywaną szansę tego, co jest „realnie osiągalne na chwilę obecną”. Stąd też idea ślubu homoseksualnego ma dość niewielkie poparcie a ludzie skupiają się na walce o „związki partnerskie”. Poza tym „partnerstwo” w nazwie ładnie wygląda i budzi skojarzenia z równością mężczyzn i kobiet w związkach, obalaniem patriarchalnej wizji związku jak i feudalnej struktury rodzinnej.

Druga z tych grup to radykałowie. To wszystkie poważnie traktujące słowo queer grupy. I nie mam na myśli organizatorów imprez typu gender-bender czy innych popowo-kampowo-pseudoqueerowych wydarzeń. Chodzi mi o tych, którzy do serc wzięli sobie radykalne wezwania zawarte w dokumencie Queer Read This z połowy lat 90. XX wieku i im podobnych. Tych, którzy chcą pokazać heteroseksualnej większości, że mają te wszystkie zasady w dupie i że zamierzają wprowadzić nowy porządek. A jego ucieleśnieniem będzie albo zniesienie wszelkich związków i walka o promiskuitywny styl życia wszystkich ludzi, którzy nareszcie docenią rozkosz, jako punkt odniesienia w swoim życiu albo tworzenie dowolnie-wielo-osobowych związków osób, które chcą formalizować swoje relacje. I to chyba oczywiste, że wizja te jest rewolucyjna i musi oburzać. Niemniej, ona istnieje. Także obala patriarchalną wizję związku i feudalną strukturę rodzinną.

***

1. Zastanawiam się w tym kontekście, czy używanie „realizmu politycznego” jako argumentu przeciw jednej z grup nie jest kręceniem bicza na siebie samego. Bo, generalnie, żadna siła polityczna w Polsce, która może formalnie i realnie dokonać jakichkolwiek zmian prawnych w sytuacji LGBTQ nie istnieje. Partie lewicowe, które w ogóle odnoszą się do problemów gejów, lesbijek, bi, trans i queer nie mają na razie szans na zajęcie znaczącej pozycji na polskiej scenie politycznej. Mówienie więc, że projekt „związków partnerskich” ma większe szanse powodzenia niż projekt „związków wieloosobowych” jest jak mówienie, że „Polska ma większe szanse wykupienia Francji niż wykupienia USA”. Oba zdarzenia mieszczą się poza granicami prawdopodobieństwa, które można brać pod uwagę. Argument ten jest więc słaby.

2. Druga sprawa to oczywiście „oburzenie moralne”, jakie wywoływać może projekt związków wieloosobowych. W tym znaczeniu, wiadomo, nie będzie łatwo przekonać ludzi, że to jest coś, co jest okej i nie zagraża ich życiu. Ludzi, czyli 40 mln Polaków i Polek. Tak, zgadzam się, nie będzie łatwo. Ale zmiany rewolucyjne już się pojawiały i jakoś sobie z nimi radziliśmy. Śmierć Piłsudskiego, zamach marcowy, koniec II wojny światowej, pojawienie się RP na mapach po 123 latach przerwy, upadek socjalizmu – żeby wymienić tylko niektóre w losowej kolejności. To były dramatyczne zmiany, które miały realny wpływ na KAŻDEGO Polaka i KAŻDĄ Polkę. Wprowadzenie związków wieloosobowych bezpośrednio dotknie tylko niewielką część z nich/nas. Jest więc zmianą o mniejszym znaczeniu i zdecydowanie mniejszym potencjale burzenia rzeczywistości. Stąd najpewniej udałoby się i z tym poradzić sobie doskonale.

3. Mówienie, że promiskuityzm to zło wcielone, degrengolada i sprzeczne z naturą ludzką zachowanie. Ten argument jest najsłabszym ze znanych mi, bo przecież tak samo mówią generalnie o homoseksualizmie, biseksualizmie, transseksualizmie i pokrewnych ludzie w Polsce. Zważcie więc, że dokładnie tak samo jak o związkach wieloosobowych mówią przedstawiciele mniej radykalnych grup, tak o tych mniej radykalnych grupach mówi społeczeństwo (w badaniu CBOS z 2005 roku dokładnie 42 proc. respondentów powiedziało, że pary gejów i lesbijek pozostających ze sobą w intymnym związku nie powinny mieć prawa uprawiać stosunki seksualne!). Punkt widzenia zależy od punktu patrzenia – co ewidentnie świadczy o słabości tego argumentu.

***

Wydaje się, że niechęć do pomysłu wieloosobowych związków uzasadnić można tylko i wyłącznie tym, społeczeństwo polskie, deklarujące przywiązanie do wartości tradycyjnych, przynależność do wspólnoty kościoła rzymskokatolickiego oraz prezentujące wyjątkowo homogeniczny charakter etniczny znajduje swoją emanację także wśród LGBTQ. To my sami, lesbijki, geje, osoby bi, osoby trans i queer jesteśmy nastawionymi tradycyjnie, rzymskokatolickimi w korzeniach homogenicznymi etnicznie ludźmi, którzy nie chcą dopuścić radykalnej myśli społecznej do działania. Martwi mnie też osobiście wykorzystywanie poglądów osób wspierających związki wieloosobowe do walki o „mniej radykalne rozwiązania”. Mówi się czasem – dobrze, że mówią tak radykalnie, może dzięki temu uda się nam ugrać trochę mniej, ale będzie to i tak postęp. Nie, nie będzie to postęp. Będzie to kosmetyczna zmiana, która nie wprowadzi prawdziwej różnicy i nie pozwoli się nam Pięknie Różnić.

Nie rozumiem także tych LGBTQ, którzy są przeciw związkom wieloosobowym. Przecież – w skrajnym przypadku – związek taki stanowić mogą dwie osoby. Co czyni zadość ich woli tworzenia dwuosobowych związków partnerskich, a zarazem – co ważne – rozwiązanie takie może uszczęśliwić większą grupę osób. Nie tylko „mniej radykalnych” ale i tych „rewolucyjnych”. Czemu więc być przeciw temu rozwiązaniu?

Wypowiedz się! Skomentuj!