Odbyt, jak wiadomo, to ważna część ciała. Dla homoseksualistów ma ona dodatkowe znaczenie. Dla transów może nie koniecznie, jednakże obyć się bez niej nie można. Tak chcę zacząć dzisiejszą opowieść, drodzy czytacze. Oto bowiem przed Wami – prawdziwa historia odbytu JP.

Wszystko zaczyna się jednak we wtorek, gdy porzuciłam poprzedni wątek i wróciłam w wir zajęć i zabiegania codziennego. Wyjątkowo ciężki był ten wtorek, bo zamiast zacząć się o 14.30 jak zwykle (tudzież koło 11.00, jeślibym chciała zakupy w Carrefourze zrobić z rana), ruszył dużo wcześniej. Ponieważ podjąłem się współrealizacji kilku projektów w Instytucie Socjologii UW (strona internetowa czasopisma naukowego + konkurs i warsztaty dla licealistów), to trzeba poważnie to ogarnąć. Wpadłam do administratora naszej strony www, który miał mnie instruować co i jak. Okazało się, że to WordPress, więc coś, co znam doskonale. Stworzył mi tylko konto i tyle. Reszta była jasna. Wieczorem jednak dostałam od niego maila, że niektórym z dyrekcji nie podoba się to, że ktoś poza nim ma dostęp do strony i że tak być nie może. I konto usunęli. To oznacza, że będę musiała mu wszystko przesyłać. No i naciskać, żeby na czas zamieścił… Szkoda, bo mogło być tak fajnie. On mniej chyba ode mnie WordPressa ogarnia, więc nie chciałam mu już potem proponować, żeby mi utworzył konto bez możliwości publikacji – po prostu wstawiałabym coś, a żeby się w sieci pojawiło, on musiałby to zatwierdzić. Boję się, że mógłby tego już nie ogarnąć. Więc wysłałam mu materiały, niech się męczy. Już pomijam fakt, że teoretycznie mógł mi nie kasować konta, tylko pogadać ze mną i w tajemnicy przed niektórymi możnaby to zrobić. Byłoby jemu łatwiej, mi przyjemniej, mniej przesunięć, mniej czasu zmarnowanego… Ale co tam, niech się dzieje wszystko zgodnie z wolą.
Ogarnęłam też uczelniane organizacje studenckie, którym prezesuję. Musiałam załatwić zaświadczenia i w ogóle. Ale dzięki temu teraz mogę się starać o dofinansowanie pewnych wniosków. I fajnie. Nie mówię, że będę się starać – ale taka furtka się przyda.

Wszystko to zajęło mi tyle czasu i tyle energii, że nie miałam siły iść na zajęcia. Na te, na których nie byłam od początku roku akademickiego i na które muszę chodzić teraz, żeby mi cały rok zaliczyła. Wiem, wiem, niedobrze się stało. Ale nic na to nie poradzę.
Poza tym – szykowałam się do rozmowy kwalifikacyjnej w Leroy-Merlin. Teraz już mogę to chyba zdradzić wszystkim. I nic, że wydawca się dowie. Aplikowałam tam na stanowisko specjalisty ds. komunikacji wewnętrznej. Co mną powodowało? Tak szczerze, to chęć zarobienia kasy. Okazuje się, że średnie polskie zarobki na tym stanowisku jesienią 2009 wynosiły 5350 zł brutto. Niemało i dlatego pomyślałam, że spróbuję. Dotarłam na czas, bez problemów większych. Pani za to się spóźniła (to chyba nieładnie, prawda?) i nie przeprosiła za to. No, ale nic – dobra mina do złej gry. Rozmowa przebiegała w miłej atmosferze. „Czym jest dla pana komunikacja wewnętrzna?”, „Jak można w niej wykorzystać np. plakat?”, „Ile chciałby pan zarabiać?” i inne pytania. No więc dzielnie, w miarę swojej wiedzy i możliwości, odpowiadałam. Wydaje mi się, że wypadłam okej. Może bez rewelacji jakiejś (przecież nie mam doświadczenia ani w rozmowach kwalifikacyjnych ani w pracy na takim stanowisku), ale okej. Nie miałem też złudzeń co do tego, że przyjmą mnie na 100 proc. Dla mnie to był rodzaj próby, testu, sprawdzenia siebie. No i dzisiaj już wiem, że test oblany ;) Nie nadaję się na takie stanowisko najwyraźniej. Choć Il, która pomagała mi w konsultacjach przed rozmową, stwierdziła, że coś musiało się im pomylić ;)

Potem dotarłam do redakcji, a potem na korki. Żmudna praca, która musi czasem dać efekty. Ominęłam zebranie naukowe Zakładu Socjologii Kultury, ale nic na to nie poradzę. Muszę zarabiać, żeby móc studiować. I skoro o kasie mowa… Zrezygnowałam ze współpracy z Tomeczkiem. Wahałam się do ostatniej chwili, ale nie dam rady. Po prostu nie dam.
Redakcja, studia, doktorat, samorząd, doktoranci, 3 uczelniane organizacje studenckie, gazeta studencka na socjologii, blogi, srogi, imprezy… Nie dam rady jeszcze pół etatu weekendowo ciągnąć. A dodatkowo doszła potem jeszcze sprawa, za przeproszeniem, zdrowotna. Ale o tym zaraz. Tomeczek przyjął to ze zrozumieniem – nie wiem na ile szczerym, a na ile udawanym. Niemniej, stało się. Będę musiała się męczyć nadal z pewnymi rzeczami.

Wróciłam we wtorek do Ernesta – i tam dopiero magia się działa. Wpadła Statoil i sobie w kuchni poszaleliśmy. Ona z jakimś risotto, ja z cebulową i naleśnikami. Tak, ja wiem, że to taki mój mały standardzik, ale Ernest go nie znał. On usypiał biedny ze zmęczenia, a myśmy upijały się Moetem i bawiły w kuchni. Śmiesznie tak. U Ernesta w kuchni podobnie jak u mnie – niby wszystko jest, a jak przychodzi co do czego, to się okazuje, że a to jakiegoś noża brakuje, a to innej tarki. Dałyśmy jednak radę. I się przy okazji na noc obżarłyśmy.
W weekend się okazało, że Ernest ma mi trochę za złe, że pokazałam coś-niecoś jego życia prywatnego na fotoblo. Powiedział, że nadal mnie lubi, ale że nie chciałby. Nie będę się tłumaczyć, że prawie nic przecież nie pokazałam. Ma prawo do negatywnych emocji.

Środa była dniem wyprowadzki. Dobra, muszę to powiedzieć – było miło ale TAK CIĘŻKIEJ torby nie miałam już od dawna-dawna! Ja pierdolę, to naprawdę skandal. Bałam się, że mi urwie ręce, nogi i wszystko co się da. Ale dałam radę. Jestem Jej Perfekcyjność!
Po dyżurze w redakcji podrzuciłam torbę do domu – rury gazowe już były. Brudne ściany też. Ale dobrze być w domu. Przez chwilkę, ma się rozumieć. Wyjęłam z torby rzeczy, jako tako się ogarnęłam i pojechałam na UW. Po drodze czytałem dokumenty potrzebne na posiedzenie – przede wszystkim projekt zmian w Regulaminie Studiów na UW. Zaliczyłam też Utopię, gdzie dla Ernesta klucz zostawiłam od jego mieszkania. A na posiedzeniu – jak zwykle. Zacznę może od tego Regulaminu Studiów na UW. To naprawdę ważny dokument, na podstawie którego toczy się nasze życie tutaj. I dlatego uważa lektura pozwoliła mi wychwycić takie coś: gdy student nie zapisał się na zajęcia fakultatywne (a powinien był w danym etapie studiów), to dziekan wpisuje mu odpowiednią liczbę „dwój” odpowiadającą liczbie przedmiotów, która winna była się zmieścić w tych punktach, których nie zrobił. Przykładowo mam do zrobienia 8 ECTS i nie zapiszę się na nic. Czyli, że za te 8 ECTS dziekan musi mi „2” wstawić. Pytanie brzmi: na jakiej zasadzie? Są kursy za 13 ECTS i są takie za 1 ECTS. Czy więc dziekan wstawi mi jedną „2” czy osiem takowych? Uważam, że to najpoważniejszy mankament tegoż Regulaminu – bo wiadomo, że są takie sytuacje, gdy dziekan nie lubi jakiegoś studenta. I tutaj przykładu nie szukam daleko, patrzę po prostu na siebie. Na posiedzeniu padł argument, że liczy się na zdrowy rozsądek dziekanów a w ostateczności zawsze zostaje odwołanie do prorektor. No tak, sprytnie. Ale prorektor też czasem za kimś nie przepada. I znów mam tutaj na myśli konkretny przykład swojej skromnej osoby… Tak więc zagrożenie pozostało – a wydaje mi się, że nie-zapisanie się na obowiązkową liczbę zajęć w zakresie punktów ECTS ujętych w programie wcale nie jest taką rzadkością. No, ale cóż ja mogę wiedzieć ;)
Tradycyjnie odbyły się jakieś wybory – jedne, moim zdaniem, bez podstawy prawnej.

Co do podstawy prawnej i takich tam przepychanek, to mała dygresja. Chodzi o Samorząd Doktorantów UW. Prosiłam mailowo kilka razy szefa tegoż, żeby mi przesłał pewne dokumenty, które mnie – jako członkinię SD UW – interesują. Ociągał się, ociągał, naciągał, naciągał i ostatecznie mi coś wysłał. Nie wiem co to jest to coś, bo są to jakieś zupełnie nieczytelne pliki. Trochę mnie to wkurzyło i wysłała mu maila z prośbą o podesłanie tych rzeczy w powszechnie używanych i akceptowanych formatach (TXT, DOC, RTF, PDF, ODT, HTML…). Postanowiłam wyjątkowo nie upominać się o to – choć dotychczas wielokrotnie pisałam maile, w których używałam zwrotu „dlatego pozwalam sobie przypomnieć o mojej poprzedniej wiadomości”… Gdy minął tydzień, miarka się przebrała.
Napisałam ładny, papierowy, formalny, formularzowy wniosek o udostępnienie informacji trybie dostępu do informacji publicznej. Każda informacja dotycząca działania państwa oraz funduszy publicznych jest informacją publiczną. To zresztą fajna sprawa i bardzo szerokie zagadnienie. Wkurzyłam się, wniosek napisałam, pocztą puściłam i czekam na odpowiedź. Wydałam na polecony. Wydałam na zwrotne potwierdzenie odbioru (jeszcze nie dotarło), żeby mieć możliwość określenia 14 dni od dnia odebrania. Tyle bowiem ma na odpowiedź. I – tak mi dopomóż Bóg – dokładnie 15 dnia od momentu otrzymania od niego pisma piszę skargę do sądu na bezczynność organu. Wkurzyłam się.
A najgorsze jest to, że ów przewodniczący zna mnie z samorządu studenckiego, gdzie także przyszło nam działać wspólnie. I wie, że jak ja się uprę, to będę jak kropla drążyć skałę aż na moim stanie. Się nie poddam tak łatwo. W uzyskaniu zaś tych dokumentów mam swój cel. Jaki? A to na razie nie zdradzam.

Wracając zaś do posiedzenia Parlamentu Studentów UW – frekwencja malała z minuty na minutę, normalne. Więc gdy było nas już niebezpiecznie mało – przerwano obrady przed wyczerpaniem porządku. I wtedy, zgodnie z małą tradycją, większość mojego dawnego klubu parlamentarnego się wybrała do Przekąsek-Zakąsek na małe coś niecoś. Zakąski też były, ale głównie jednak zapojki (można tak mówić na popitkę, nie?). Posiedzieli my, coś tam wypili… I jeszcze na McD się napalili. Ja może mniej, no ale wiadomo, że ja w McD nie umiem odmówić…

Dobrze, że w czwartek do redakcji mam na później. Choć, co ważne, mieć będę na wcześniej. Bo mi przecież doszły zajęcia jedne doktoranckie w czwartek. Jakiś fakultet. Dziwnie w ogóle z tymi fakultetami. Bo my jesteśmy rocznikiem eksperymentalnym (jupi!) i mamy nowy program studiów. Który, między innymi, nakazuje nam robienie fakultetów. A że tylko my je robimy, to do wyboru są może 3 :) Szału nie ma. Z różnych przyczyn jednak nie mogłam jeszcze w tym semestrze na te zajęcia trafić. Ale trafię, obiecuję! Muszę!
W ten czwartek nie mogłam, bo prosto z redakcji jechałam do Marcinka i Kacpra. Zaprosili mnie na obiad/kolację czy coś takiego :) Generalnie: na dobre jedzenie. Jak już się przebiłem w tych korkach popołudniowych przez Warszawę, Kacper odebrał mnie z przystanku i dotarliśmy. Marcinek po wizycie u fryzjera wygląda świeżo i młodo. Lubię to! A jedzenie? Przepyszne. Pomijam już fakt, że marcinkowy obiad naprawdę mi smakował – na deser dostałem ciasto jeszcze. Aż mi szkoda było, że jestem taka pełna po całym dniu i że nie zmieszczę więcej ;) Śmieszne było też obserwowanie jak oni żyją ze sobą. Jak dyskutują na temat wyjścia na imprezę, na temat zaproszenia kogoś-tam… Na każdy temat. Na odchodne dostałem od Marcinka wydrukowane pierwsze fragmenty jego pracy dyplomowej. Przeczytałam już, oczywiście.

Musiałam wyjść od chłopców, bo z Kaktusem byłam umówiona do kina na „Niezasłane łóżka”. Z nim, bo kiedyś na innym pokazie przedpremierowym reklamowali to i ja chciałam iść. I on potem szukał, ale tego jeszcze nie grali. A potem ja dostałem zaproszenie. I dlatego poszliśmy.
Film, no niezły, nie powiem. Ale bez rewelacji. Ciekawie, nieco inaczej niż zwykle, opowiedziana historia stara jak świat. Dużo offowego środowiska w filmie, więc i na publiczności. Generalnie ludzi dużo było. Widać, że takie offowe rzeczy się teraz sprzedają. Co tylko potwierdza moją tezę, że off jest teraz main-streamowy. I że aby być offowym trzeba się mieścić w tym, co dawniej było plastikowym main-streamem. Rzekłam.

Piątkowy dyżur w redakcji szybko jakoś zleciał, sama nie wiem czemu. Roboty jest chyba tak dużo, że nie ma czasu myśleć o niczym innym. I dlatego szybko leci. Po południu miałem od razu po, pomóc Adrianowi w wyborze oprawek do okularów. Znów korki warszawskie mnie wykończyły. Jechałam – zamiast 25 minut – prawie 50. Szajse. Ale Adrianowi się nie spieszyło, poczekał. No i wybraliśmy coś dla niego w Vision Express. Ja wiem, jaka to ważna sprawa – wybrać dobre oprawki. Sama rzadko zmieniam, bo jak przywyknę i jak uważam, że są okej, to nie chcę ich zmieniać. Bo i po co? Ja wiem, są mody i że czasem wypadałoby zgodnie z modą czy coś tam… Ale, c’mon, czy ja kiedykolwiek coś zgodnie z modą robiłam? Czy ja kiedykolwiek modna byłam?

Wieczorem odwiedziłam Kaktusa. W sensie, że Pawła od Różowego Kaktusa. Pierwszy raz w życiu. Zaprosił mnie na rekonesans u siebie w mieszkaniu. Musiał zaczekać, aż rodzice będą mieli swój ewangelizacyjny wyjazd weekendowy, żeby bez problemu mi pokazać swoje domostwo. Ładne, sympatyczne, pełne książek. Posiedzieliśmy, coś tam wypiliśmy i zaraz ruszaliśmy dalej. Do mojej przyjaciółki Gacek. Początkowo miało mnie tam nie być, ale mnie przekonała jednym argumentem. Przez moje późne przybycie do Pawła i potem późnie przybycie do Gacka, do Utopii trafiliśmy też dość późno, jak na nas.
I tutaj może też zaznaczę, że Damian.be też był u fryzjera i też młodo wygląda. Dlatego – to mała dygresja – w poniedziałek czy we wtorek po tym weekendzie zadzwoniłam do fryzjera się umówić na wizytę. I mi się udało… na „za 8 dni”. Szajse.
Ach, co to był za piątek! Grał Hugo, który ostatnio rzadko piątki ogarnia. A szkoda, bo on potrafi. Ja wiem, że pewno nie przepada, jak większość djów, ale daje radę. Dlatego było szaleństwo. Od razu widać, że cieplej się zrobiło, bo ludzi przybyło, znajomych przybyło… Tak jakoś się robi lepiej. Nie bez znaczenia jest przyciągający ludzi do klubu dj! :) Dlatego była to noc warta zapamiętania.

Nie był to jednak koniec. Nad ranem, koło 6:20 trafiliśmy z Kaktusem do Domu Polonii, gdzie trwały koncert muzyki Chopina. Z racji jego urodzin, bez przerwy od 22 lutego do 1 marca ktoś tam cały czas grał. I chcieliśmy sprawdzić jak to wygląda nad ranem. Oraz posłuchać. I trafiliśmy dobrze. Bo grali fantastycznie! Ja może nie jestem znawcą muzyki i w ogóle, ale naprawdę to było coś! Dobrzy wykonawcy, dobre utwory. Jeden z grających był dodatkowo nawet ładnym chłopcem, co dopełniło szczęścia. No i nie można zapomnieć o tym, że mieliśmy 0,2 l Żołądkowej Gorzkiej Czystej De Luxe i 0,5 l Sprite’a. Tak, tak, piliśmy ukradkiem podczas koncertu, przyznaję się. Ale w niczym to ani nam, ani innym nie mogło przeszkadzać. Było cudnie.
Potem Kaktus trafił do mnie do domu i mieliśmy bardzo długi i namiętny seks analny. Nie, no żartuję :) Paweł rzeczywiście trafił do mnie, ale jedyna rzecz, którą wspólnie robiliśmy to tańczenie. Skakaliśmy jak głupi do ledwo słyszalnej (ze względu na sen współlokatorów) muzyki Madonny. A jak się wyskakaliśmy, to poszliśmy spać. Nie na długo, bo Paweł o 13 czy tam o 14 był umówiony i trzeba go było zbudzić.

Sobota to mój b4 „Gaz is back!”. Przeziębienie, które zaczęło się kilka dni wcześniej, nadal trwa. Ale jest już gaz! Po napisaniu jakiś stron kolejnych prac dziwnych, wzięłam się do roboty. Przygotowałam dla gości megakoreczki (lubię to!) oraz banany w cieście. Wpadło kilka osób. Najbardziej chyba zaskoczył mnie Adam i Tadek. Pierwszy z nich dał mi… lampkę. Twierdzi, że sam ją zrobił, ale ja nie wierzę. To chyba nie na pedalskie siły. Nawet politechniczne. Chociaż z drugiej strony… właśnie o takiej hand-made lampce offowej rozmawialiśmy kiedyś w 1500 m2 Do Wynajęcia. Tak czy owak – lampka jest super! A Tadek z kolei przyniósł mi bukiecik tulipanów. Słodko :)
Zanim się ludzie zeszli, wpadła policja. Dziwne w sumie, bo było cicho. Podejrzewamy, że albo im albo sąsiadom się pomyliło to, do kogo chcieli wpaść. Bo na dole w bloku była jakaś biba na całego. I chyba tam chcieli się dostać. No, ale nic, dałam się wylegitymować, zaprosiłam panów na kolejne imprezy a jednego z nich to bym nawet nie wygoniła z łóżka. Taki słodki blondynek… Ale tego już nie powiedziałam.
Posiedzieliśmy, pośmialiśmy się, zjedliśmy, wypiliśmy… Porządny b4 jak się patrzy. I potem nadszedł czas jechania do Utopii. Trafiliśmy tam w dobrych nastrojach.

I znów było szaleństwo. Dość duże chyba z mojej strony. Ale czemu miałabym sobie żałować? Koniec lutego, to można. Teraz będzie już tylko gorzej ;)
Znów sporo znajomych, znów dobra muzyka. Grał Licky i Monky, gdy byliśmy, więc nie można narzekać. Może nie była to impreza życia, ale na pewno do tych całkowicie na tak należy ją zaliczyć. Zaskoczyła mnie obecność Marcinka i Kacpra, którzy mieli nie wychodzić, a jednak się ruszyli. Mimo wypowiedzi Marcinka, że na 100 proc. nie wyjdą. Był też Jakub Staś, który jest słodki na maksa :) No bo, że niektórzy inni moi znajomi (tak, Adam, to także o Tobie mowa) są słodcy, to mówić nie muszę.
No i znów trafiłam na Chopina potem – Michał się opierał, ale ja się nie dałam. Było gorzej niż dobę wcześniej.

W niedzielę miałem iść na debatę „Po co nam porno?” a potem do Pauliny na rozmowę o naszej pracy i takie tam. Nie czułam się jednak najlepiej – i nie chodzi tylko o przeziębienie, ale o tym zaraz. Poza tym, odpowiedź na pytanie „po co nam porno?” jest chyba oczywista, co nie? ;)
Do Pauliny Ewa i tak nie mogła wpaść, sama Paulina też jakaś nie do życia, więc zrobiliśmy to via Internet. I praca znów na czas oddana. Żeby nie było – my zawsze zgodnie z harmonogramem. Swoją drogą, w marcu ma ukazać się ta książka Muzeum Powstania Warszawskiego, na którą czekamy już ho-ho-ho… Ciekawe czy im się uda.

W poniedziałek po porannych zakupach w Carrefourze zdecydowałem się nie iść nigdzie już tego dnia. Ani do redakcji, ani na zajęcia. Mój stan był niezadowalający na tyle, że się na to zdecydowałem. Dużo spałem, brałem febrisan i w ogóle. Ale to była dobra decyzja, bo dzięki temu dobę później było już zdecydowanie lepiej.
Wtorku odpuścić sobie już nie mogłem. Poszedłem rano do lekarza. Po raz pierwszy w życiu w Warszawie. Postanowiłam skorzystać z Akademickiej Służby Zdrowia. Mam do tego prawo, więc czemu nie.

I teraz będą anatomiczne szczegóły, bo JP nie ma tajemnic. Wszystko zaczęło się jakoś w czwartek czy piątek. A na pewno w piątek wieczorem i w sobotę w ciągu dnia miało swoje apogeum. Chodzi o krwawy stolec. Pojawił się przy okazji lekkiego rozwolnienia, którego dostałam. Nieważne po czym, nie wiem. Rozwolnienie to mały pikuś, ale ta krew… To gorzej. Mi się to już kiedyś zdarzało, ale to było z 8 lat temu. Pamiętam, że miałam wówczas nawet badanie taką rureczką w tyłek wsadzaną robione. Tak było! Niczego jednak wówczas nie wykryto. Ale też i wtedy było tego mniej, nie kilka dni pod rząd i nie bolało tak bardzo.
Tak mijały dni, krwawienie i ból nie ustępowały i konsultowałam to z moim prawie lekarzem domowym. Obawiałem się, że to – nie daj boże – hemoroidy czy coś takiego. I obawa pozostała, bo wiele objawów było podobnych. Dlatego postanowiłam pójść we wtorek do lekarza. Pani doktor Dr. przyjęła mnie ciepło i po krótkim wywiadzie skierowała mnie do lekarza chirurga na badanie. Okazało się, że w przychodni przy Mochnackiego można wszystko załatwić od razu. Więc od razu poszłam. Boże, jaki ja miałam stres. I nie chodziło o samo badanie – bo wiedziałem, że pan doktor mi będzie palec w odbyt wsadzać – ale o diagnozę, jaką postawi. Już sobie wyobrażałam: hemoroidy, rak odbytu… Przewidywania się sprawdziły, lekarz mnie zbadał tak jak się spodziewałam. Ale wstępna diagnoza jest lepsza :)
Swoją drogą, przed badaniem pan doktor mnie pyta czy ostatnio brałam udział w jakiejś ostrej libacji alkoholowej… No to mówię, że zależy co to jest ostatnio, bo tak w ogóle to raczej nie. Od razu miałam na myśli imprezę u Tomeczka, ale to prawie 2 tyg temu. Lekarz wyjaśnił, że czasem po przedawkowaniu alkoholu zdarzają się takie krwawienia.
Niemniej, to nie to. Po badaniu wypisał mi skierowanie na rektoskopię. Muszę się dostać teraz gdzieś na takową, by potwierdzić wstępną diagnozę. Mam podejrzenie – uwaga, uwaga – szczeliny odbytu. Tak, tak, jest coś takiego. I ja wiem, że to śmieszne. Raz, że nazwa zabawna a dwa, że wszystkie choroby związane z odbytem są śmieszne :)
Poczytałam potem w ciągu dnia o tej nieszczęsnej szczelinie… i się okazuje, że to NAPRAWDĘ może być pamiątka po imprezie u Tomeczka :) Mówiąc krótko: no, była absolutnie krejzi najt, której na razie chyba nikt nie przebije. Nawet trafienie jakiś moich znajomych do izby wytrzeźwień kiedyś-tam jest niczym w porównaniu z tym, że ja muszę mieć po balandze rektoskopię robioną :)
Krwawię nadal, ale mniej. I czopki sobie aplikuję.

Ot, i cała tajemnica. A w zasadzie jej brak. JP nie ma tajemnic.

Wypowiedz się! Skomentuj!