Piątki, wiadomo, są radosne. Co prawda ja nadal upieram się, że weekend zaczyna się we wtorek, ale nie zawsze jest okazja, by to uczcić, prawda? Gdy piszę te słowa wiem, że jest totalnie zapchana każda minuta mojego życia aż do wyjazdu do domu rodzinnego. O tym zresztą też zaraz coś napiszę…

Zanim jednak, to piątek. Ciasto dla Michała było planem dnia. Udało się, choć to ocenić można dopiero jak się pokroi. Antycypując wydarzenia na blo od razu powiem: to nie było najlepsze ciasto mojego życia. Ale też i nie ma co narzekać. Pamiętajmy, że ja nie mam piekarnika!

Z redakcji wróciłam i zajęłam się „swoimi sprawami”. A mam takowych sporo. Więc gdy pisałam kolejne maile w sprawie SocjoSzkoły, czy też Stanu Rzeczy, wieczór powoli mijał. Czy też nadchodził. Zależy kiedy kto uważa, że wieczór już jest. Clou jest jednak takie, że bez szczególnego planu skorzystać postanowiłam z zaproszenia mojej przyjaciółki Gacek i na mały b4 wpaść. Ona co prawda podkreślała, że się musimy najebać i że jej b.s.p.s. nie idzie, więc tym bardziej bawić się musi a ja nie koniecznie miałam ochotę. W sensie, że nie mam nic przeciwko, ale jakoś nastawienia „na tak” nie miałam na 100 proc. I gdy już siedziałam w jakimś tramwaju do centrum, zadzwonił do mnie współlokator heteroPiotr, który oznajmił, że mam gościa. Adam wpadł. Chciał mi zrobić niespodziankę czy coś i postanowił bez zapowiedzi się zjawić. W sumie to się minęliśmy. Jako że nie byłam jeszcze bardzo daleko, zaczekałam aż się do mnie dostanie. I udało się. Że zaś tramwaju za bardzo żadnego nie było, zaproponowałam spacer od skrzyżowania Grójeckiej i Wawelskiej do Nowego Światu. Ja wiem, nie najbliżej, ale to pierwsza w tym roku tak ciepła noc, więc szkoda nie skorzystać, prawda?
Szliśmy więc, Adam zdążył nawet wódkę swoją otworzyć i się napić z niej, gdy okazało się, że jednak tramwaj jedzie i na pl. Narutowicza do niego skoczyliśmy. Dzięki temu dotarliśmy do Gacka ciut szybciej. Na miejscu zebrało się nas kilka osób. Także Damian.be, Tomeczek i Maciej Bieacz. A potem jeszcze Patryczek do nas dołączył z takim jednym Markiem. Z Markiem to w ogóle śmiesznie, bo on twierdzi, że jest hetero. Oczywiście, oczywiście. Podczas imprezy, po całowaniu się z Adamem stwierdził, że jest bi. Już ja znam takich bi ;)
Chłopcy mi lali mocno. Adam też miał humor na „najebmy się”, więc się razem z moją przyjaciółką Gacek (złego słowa o niej nie powiem) dopingowali. Tomeczek zaś przyniósł mi obiecanego pornola z Kyrosem i Dilonem, którzy nie tylko spółkują, ale także sikają na siebie. Bardzo ciekawe, bo jeszcze ich w tej roli nie widziałam. Siedzieliśmy, piliśmy i gdy Ala zaczęła pokazywać krocze (że teraz ma majtki i w ogóle), to nadszedł czas ruszyć dupę.
Impreza była udana, muszę przyznać. Ale to dlatego, że dość mocno mnie chłopcy dziabnęli a i ja się w Utopii dobiłam. Pomijam fakty, które działy się w samym klubie (Marek siedzący mi na kolanach, tłumy, szaleństwo…), bo istotniejsze jest to, co działo się później. Otóż po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się nie pamiętać drogi do domu. I to tak poważnie nie pamiętać. W sensie, że następnego dnia zajrzałem aż na konto bankowe, żeby ustalić co się działo. I działo się. Dwie wypłaty w bankomacie, wizyta w McD?! A ja nic a nic… Pomyślałam, że to podejrzane. Po pierwsze: bo nigdy mi się to nie zdarza. Po drugie: bo nie byłem aż tak pijany, żeby mi się mogło zdarzyć po raz pierwszy w życiu. I się dopytywałam potem innych jak wyglądałam, czy wiedzą z kim wychodziłam i w ogóle. W głowie najczarniejsza myśl: że ktoś mi coś dorzucił. Wiem, że mało prawdopodobne, ale jednak. Konsultowałam to z Piotrem, moim prawie lekarzem domowym. Ustaliliśmy, że jest jeszcze opcja wpływu odbytu. W sensie, że mam tam stan zapalny jakiś, to osłabia organizm i w ogóle nie jest najlepsze. Więc to może tłumaczyć wiele. Także osłabioną tolerancję organizmu. Bo tak w ogóle to następnego dnia (po bardzo krótkim śnie!) czułam się jak najbardziej okej, wszystko działało, było cacy.
Okazało się po kilku dniach, że z Tomeczkiem wyszłam i że było okej. Co więcej, okazało się, że jest dwuminutowe nagranie z naszej eskapady. I że rzeczywiście kasę wypłacałam i że do McD poszliśmy. Czyli wszystko się zgadza. Choć nadal nie wiem czemu nie pamiętam tego poranka.

Sobota oznaczała: dość wczesną pobudkę oraz urodziny Mihała. Postanowił bowiem zaprosić kilka osób do siebie na posiadówę o 15.00. Mnie także. Więc wpadłam ;) Tym bardziej, że ciasto zrobione przeze mnie było dzielone. Posiedzieli, pośmiali się, o odbycie i innych ciekawych rzeczach porozmawiali. Oczywiście, pojawiła się opowieść o Gabie. Niech ludzie wiedzą, że zasrał całą łazienkę mojej przyjaciółce Gacek (złego słowa o niej nie powiem)! Niech wiedzą!
Generalnie cała posiadówa zakończyła się tak, że została Monika i ja. A ja nagle zachciałam rosołu. Że nie posiadam takowego, to wyruszyliśmy na poszukiwanie zupki chińskiej w okolicznych sklepach. Okazało się to wyzwaniem, bo w Vifon był trudnoosiągalnym dobrem w mojej okolicy. Dziwne, bo nigdy dotychczas nie miałam z tym problemu. Ostatecznie jednak udało się. I zjadłam. I ze szczęścia umarłam.

A w zasadzie szykowałam się do śmierci. Bo czekało mnie spotkanie z Anatolem. W sensie, że miał do Warszawy przyjechać. I teraz czas na bardzo poważne wyzwanie. Ja wiem, że są osoby, o których mówię, że je kocham czy coś takiego. I Anatol nie jest jedną z nich. Natomiast na pewno i z całą pewnością, po gruntownym przemyśleniu sprawy, dochodzę do wniosku, że jestem zadurzona. Tak, tak, tak po szczeniacku zadurzona. Ja wiem, że w moim wieku i z moim doświadczeniem nie wypada. Ale stało się. Powiedziałem to także jemu, żeby nie było. Przyjął z lekkim zdziwieniem ale i zrozumieniem. To dobrze. I nie wystraszył się, w sensie, że nie będzie chyba znajomości zrywać ;)
Z tym spotkaniem sobotnim trochę zamieszania było. Trochę się nie zgadaliśmy i ostatecznie z Anatolem się w centrum spotkać mieliśmy. I gdy z Mihałem, Wojtkiem Zającem, Adamem i Grzesiem czekaliśmy na nocny, jakieś dresy idąc koło nas, zdjęły czapkę Mihałowi i założyły na światłach. W sensie, że na sygnalizacji świetlnej. Zdjął ją potem, ale zdążyli wrócić i znów próbowali – dla żartu, bo wiadomo, że nie mają bardziej wyrafinowanych form żartowania – Mihał słaniał się przed nimi i uderzył torbą z butelkami wódkowymi o śmietnik, czym spowodował zbicie butelek. Wielka tragedia. Nocny podjechał, wsiadamy i jedziemy. Dotarliśmy do mojej przyjaciółki Gacek (złego słowa o niej nie powiem) i zamierzaliśmy tam świętować poprawiny po jej urodzinach.
Za wiele nas nie było, ale to i dobrze. Ja się cieszyłam z obecności Anatola, wiadomo. On ma coś takiego, że nie potrafię się napatrzeć na niego. Były pewne napięcia między uczestnikami tego zgromadzenia, ale obyło się bez awantur, na szczęście.

W Utopii – i zabawnie, i super. Muzycznie: absolutnie na tak. Grał Nobis a po nim Monky. I dlatego super. Choć, przyznać muszę, ostatnio mi bardziej Nobis podchodzi niż Monky. Nie wiem czy to ja coś mam zmienionego, czy Monky gra coś inaczej… Że generalnie jest super, ale jednak Nobisa mi się lepiej słucha. Co poza tym?
No, oczywiście nie obyło się bez ciotodram. Nie wpuszczenie do klubu dawnego przypakowanego barmana czy też szaleństwa młodzieży okołopatryczkowej… Swoją drogą: to mi się bardzo nie podoba i podejrzewam, że coś w tej sprawie zrobię. Ale to za jakiś czas. Za to Patryk, który nienawidzi mnie od czasu, gdy napisałam, że Biały Pan go do snu układa, płakał jak bóbr. Nie wiem co się stało – czy to coś naprawdę wartego takich łez, czy zwykła ciotodrama, czy też może alkohol lub inne niedozwolone środki odurzające wywołały ten płacz. Ale był, intensyfikował się i słodką jego twarz wykrzywiał. Emocje, to jest to!
A ja niczego nie piłam. Nie tylko w Utopii, ale i wcześniej. Bo Anatol obiecał mi, że pozostanie trzeźwym tego wieczoru i pomyślałam, że dotrzymam mu kroku. Było sympatycznie. Porozmawialiśmy trochę – ale bez przesady. To klub Utopia a nie klub dyskusyjny ;) Omówiliśmy pewne szczegóły i zabawa trwała dalej.
Skończyła się jakoś koło 6 chyba, bo raz że mnie zmęczenie zaczynało dopadać a dwa, że i Mihał zaczynał już mieć dość. Anatol chciał jeszcze chwilę poskakać, więc chwilę dostał. I pojechaliśmy do domu. Spał ze mną w łóżku, jeśli kogoś to interesuje (a wiem, że są takie osoby). I pod jedną kołdrą. I wygląda w samych majtkach bardzo korzystnie, choć generalnie – jak savoir vivre nakazuje – starałam się nie patrzeć na niego.

Tym bardziej, że już jakoś o 9.00 musiałam go budzić. Miał coś do załatwienia w Złotych Kutasach a potem leciał na pociąg. Do Radomia jechał. A ja chwilę po nim. W sensie, że jakieś 2 godziny później niż on, byłam już też na miejscu. To moja pierwsza wizyta w tym mieście. Po co pojechałam do Radomia? Anatol zaprosił mnie na spektakl w tamtejszym Teatrze Powszechnym (tak, ja też nie wiedziałam, że mają takowy), w którym gra. Wpadłam do niego po 14.00 i od tego czasu spacerowaliśmy. Radom jest niebrzydki. Niewiele pewno widziałam, ale ta część, którą dane mi było odwiedzić, wyglądała całkiem nieźle. Odrestaurowana, odnowiona, kolorowa. I dresiarska. Anatol powtarzał, że „Radom to miasto olimpijskie, bo tutaj wszyscy w dresach chodzą”. Ale spoko, nie rusza mnie to. Przypomina mi to rodzinną miejscowość. I generalnie jakoś nie jest to dla mnie zaskoczeniem. Jednakże, dla bezpieczeństwa, nie odwiedziliśmy jednego – ważnego historycznie dla Radomia – miejsca, żeby wpierdol nie dostać. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Mimo tego, że Bóg umarł. Była kawa, był McD, było wszystko, co powinno być podczas kilkugodzinnego widzenia. No i było przedstawienie.
To był „Skrzypek na dachu”. Wiem, że teraz w Warszawie też ktoś wystawiał, prawda? Przyznaję, że nigdy nie widziałam, więc tym bardziej spektakl mógł dać mi radość. I dał. W ogóle teatr to śmiesznie miejsce. Pani koło mnie siedząca (z mężem siedzącym po jej drugiej stronie) cały czas coś mu komentowała przed rozpoczęciem się sztuki. Głównie – ubrania innych kobiet. A te, jak wiadomo, odpierdolone ;) Przepraszam za to skojarzenie, ale te panie takie szykowne i nadmuchane na siłę… Śmieszne to trochę. No i zapach perfum unoszących się w powietrzu… Dawno nie byłam w nie-offowym teatrze. Więc sobie przypomniałam pewne rzeczy.
Spektakl udany. Tak naprawdę i szczerze. Udany. Trzydziestokilkuosobowa obsada dała radę. Ładnie im wyszło. Jasne, były malutkie wpadki – w tym jedna niewielka techniczna… Ale poza tym: fajnie. Anatol grał tam drugoplanowo. Ale za to jak! :) Nie będę udawać, że się nie gapiłam tylko na niego, gdy się na scenie pojawiał :) Super. W trakcie przerwy wyszedł do mnie do foyer. Ledwo zszedł ze sceny, wyglądał tak słodko – spocony, z ledwo zmytym makijażem, mocno rozemocjonowany, rozgrzany… Nie sposób się nie zadurzyć :)
Po spektaklu Ten Drugi, czyli Łukasz, odwiózł mnie na dworzec (dziękuję!) i mogłam wracać do Warszawy. Wiadomo, że tak późno komunikacja miejska nie za bardzo, więc postanowiłam się przejść ze stacji PKP do stacji Dom JP.

Poniedziałek to ciężki dzień. Dużo się dzieje w redakcji. W sensie, że przetasowania personalne. Ktoś odchodzi, ktoś ogranicza działalność… Nie jest wesoło. Ja to rozumiem, z drugiej strony, ale na razie się nie martwię. To, co mnie niepokoi, to fakt, że wydawca jeszcze ze mną nie porozmawiała na ten temat. W sensie, że chciałabym wiedzieć jakie są plany na przyszłość, a niestety – nie wiem. I w sumie miała być nawet okazja do rozmowy, ale jakoś coś umknęło i poszło.
Oczywiście, ja robię swoje. Wkoło zawierucha, zamieszanie, zmiany – a ja dziobię swoje. Piszę, szukam, zlecam, wysyłam, odbieram, forwarduję, czyli dokładnie to samo, co zwykle. A potem idę na zajęcia dla doktorantów :) Poniedziałek to zawsze dłuuuugi i ciężki dzień, ale może to i dobrze.

Ku mojemu zaskoczeniu, w niedzielę wieczorem (gdy wróciłam z Radomia) otrzymałam zaproszenie na Jajeczko Samorządowe. Zaplanowano je… dokładnie 24 godziny później. I dostałam je nie jako członek Komisji Rewizyjnej Samorządu Studentów UW, ale przypadkiem – bo dostaję (na swoją prośbę) wszystkie maile informacyjne, które kierowane są do członków Parlamentu Studentów UW. Ja nie chcę się czepiać, ale okazało się potem, że NIKT z Komisji Rewizyjnej nie otrzymał takiego zaproszenia bezpośrednio do nas kierowanego. W poniedziałek wieczorem więc udałam się na to spotkanie. Kilkadziesiąt osób – nie wiem czy setka była, ale raczej nie. Dużo dobrego jedzenia, nie powiem. Nażarłam się, niestety. Nie było Przewodniczącego Komisji Rewizyjnej… Potem okazało się, że nie zjawił się, bo nie dostał zaproszenia. I w sumie słusznie. Ja też nie dowiedziałabym się o sprawie, gdyby nie mail wysłany do mnie (niemalże przypadkiem) w niedzielę wieczorem.

Potem krótkie spotkanie w centrum celem zlecenia nowej pracy… W sumie miałam się nie zgadzać już na nic, ale nic na to nie poradzę. To jak narkotyk :) Po prostu każda praca do wyzwanie a ja uwielbiam takowe. I tyle.
„Szalone Serce” to film, na który zaprosiłam kilka osób do kina. Zając nie mógł przyjść, Kuba ostatecznie też nie i dwie osoby kolejne się wykruszyły. Więc poszłam z moją przyjaciółką Gacek, Kasiąspyrką i Alą Cipcią. Niestety. W sensie, że trzeba było nie iść. Ja nie wiem jak ten film mógł dostać nie tylko Oscara, ale samą nominację! Tra-ge-dia! Nuda, nuda, nuda! Denna, banalna historia, jakich wiele w akompaniamencie muzyki country i z pokazywanym co chwilę wielkim nagim brzuchem głównego bohatera. Obrzydliwe, nudne, marne. Jestem na nie! Dobrze, że nam humory dopisywały i się śmialiśmy co chwilę z jakiejś innej głupoty, którą ktoś pierdolnął. Ale męczarnia, naprawdę.
A w nocy jeszcze kończyłam swoje sprawozdanie cząstkowe na potrzeby Komisji Rewizyjnej Samorządu Studentów UW. Naprodukowałam 5 stron, więc mam nadzieję, że oddałam to, co od grudnia robię na rzecz studentów na UW.

We wtorek miałam iść na specjalizację rano… Ale nie dałam rady. W sensie, że gdy już miałam iść się malować do wyjścia, zrezygnowałam. Nie, nie, no nie dam rady. Te zajęcia są tak nudne i tak niepotrzebne, że to niełatwo wytrzymać. I nie wytrzymałam, zrezygnowałam.
Poszedłem za to na spotkanie do Atlantica. Służbowe, ma się rozumieć. Miło się rozmawiało, się przeciągnęło i się nie poszło potem do redakcji. Tym bardziej, że udało mi się zaliczyć jeszcze sekretariat dziennikarstwa! Naklejka na legitymacji – rzecz święta. Musiałem ją zdobyć, żeby spokojnie pociągiem potem podróżować, prawda? Na szczęście zwróciłam uwagę na kilka rzeczy. Bo pani już była bliska naliczenia mi 470 zł a poza tym twierdziła, że mam dwa semestry w-fu niezaliczone. I to już skandal. Ani ja płacić nic nie muszę, ani zaliczać dwóch semestrów nie mam zamiaru. Wyjaśnienie się udało, Pani uzupełniła, skreśliła, pokręciła i wszystko wyszło na dobre. Wróciłam do domu a po drodze nareszcie udało mi się kupić kebaba. Planowałam to od dawna, więc cieszę się, że się udało. Po zjedzeniu szybkie korki nieopodal a potem wizyta Maciusia. Wpadł pogadać ze mną i z Mihałem o swojej pracy dyplomowej. W sensie, że mieliśmy go natchnąć, pomóc, doradzić. Nie wiem czy się udało, ale rzeczywiście pogadaliśmy sporo o tym i Maciek wyszedł z jakimiś konkretnymi przemyśleniami na ten temat. Czy skorzysta, to już jego sprawa. Może i nie, ale ważne też, żeby sam sposób myślenia o tej pracy miał w głowie. Jeśli zmieni temat, pomyśli o czymś innym, to już nie moja wina ;)

Znalazłam doktora! W sensie, że mam osobę, która chce ze mną (czy też formalnie: ja z nią) starać się o grant badawczy od Ernsta&Younga! Super, cieszę się, bo wydaje mi się, że mam ciekawy pomysł. Dotyczy to stypendiów. Na razie opracować mam generalną koncepcję (zrobione), która zostanie przez Pana Doktora przeczytana, przejrzana, skrytykowana. Potem przygotuję konkretny projekt badawczy, który znów zostanie przez Pana Doktora skrytykowany a ostatecznie napiszę cały wniosek po angielsku i on zostanie przez Pana Doktora poprawiony/uzupełniony. A potem, mam nadzieję, dostaniemy 60 tys. zł i zrobimy fajne badanie!

W środę od samego rana popieprzałam w redakcji. Naprawdę ostro – w sensie, że bez chwili przerwy (nie licząc posiłku), bo chcę jak najwięcej przed świętami zrobić. Po świętach już finalizacja i do druku! Męczę aktualnie socjologów, Przewodniczących i rzeczników, żeby mi zechcieli skomentować pewne rzeczy. O ile z rzecznikiem nie będzie trudno, o tyle pozostali – jak zawsze – opierają się :)
Natomiast wyszłam z redakcji ciut wcześniej, żeby się z Kaktusem zobaczyć. Kopę lat śmy się nie widzieli. A ja go naprawdę lubię. Mimo że jest hetero (bardziej niż Marek z początku blotki). Pospacerowaliśmy, jakąś kawę wypiliśmy (a na usta nasze cisnęło się hasło: „chwila relaksu w zabieganym dniu”) i pieprzyliśmy dużo głupot, jak zawsze. Wyjątkowo nie schodziliśmy znacząco na tematy psychoanalityczno-socjologiczno-religijno-życiowe. I dobrze. Bo ja cały czas męczę kolejną książkę Żiżka (tak, nadal i wciąż!) i dlatego jestem wciąż w takim nastroju… Potem miałam iść na seminarium dla doktorantów na III roku, bo ciekawy referat miał być… Ale się nie udało. Stwierdziłam, że nie mam siły ani nastroju. Męczyłabym się tam, więc sobie odpuściłam.
Poszedłem za to do mojej przyjaciółki Gacek (złego słowa o niej nie powiem), której b.s.p.s. Kuba zrobił przepyszne ciasto. Poczęstowano mnie nim. Ciastem, nie Kubą. Wydawało się megakalroczyne, więc pewno takie było. No nic, trudno. I tak idą święta i trzeba będzie się pomęczyć. Zresztą o świętach za sekundę.
Bo o 20.10 miało się rozpocząć posiedzenie Komisji Rewizyjnej Samorządu Studentów UW. Rozpoczęło się 45 min później, ale już nic o tym nie mówię. Udało mi się bowiem przepchnąć w porządku obrad pkt.1 „Zruganie przewodniczącego komisji za spóźnienie” :) Więc było też trochę śmiesznie. Sprawozdanie udało się nam przyjąć, więc się w regulaminowym czasie zmieściliśmy (do 31 marca). Do domu – dzięki Pawłowi dużo szybciej – wróciłam po 22.30 jakoś. I jak tu normalnie żyć? Niemniej, wydaje mi się, że Komisji idzie dobrze i wszystkie mankamenty kontrolowanych przez siebie organów upublicznia i łapie. Ale najgorsze przed nami :) Jeszcze nas czeka kilka sprawozdań i potem kwestia absolutorium dla Zarządu. Długa droga przed nami.

W piątek rano jadę do domu rodzinnego. Chciałam w sobotę, żeby minimalizować ilość czasu tam spędzonego, ale muszę iść do banku, który jest na miejscu. A on w soboty nieczynny a w piątki… do 17.00. Nie będę tego komentować. Niemniej, jechać muszę już w piątek. To będą trudne święta. Nie tylko dlatego, że po raz pierwszy będę je spędzać jako wyoutowany trans, ale przede wszystkim dlatego, że zamierzam w pewnych sprawach postawić na swoje. I nie będę spędzać świąt przy jednym stole z kuzynem, który mi SMSowo groził. Po prostu nie. I nie chodzi o to, że on mnie teraz przeprosi, bo rodzina będzie naciskać. Mam to gdzieś. On nie chce spędzać ze mną czasu, zatem ja z nim także. No i proste, nie ma się co dalej nad tym zastanawiać. I nie będę siebie zmuszać. Oczywiście moja mama będzie argumentować na poziomie „ale przecież to święta”, „ale przecież to rodzina” itp. Cały czas nie może przyjąć, że do mnie takie argumenty nie trafiają. Równie dobrze może mówić „a w Kapsztadzie jest teraz godzina 15”.

Anatol miał wczoraj operację i jeszcze się nie odezwał. Ja nigdy nie miałam, więc nie wiem ile czasu potrzeba, żeby dojść do siebie i móc kontaktować się swobodnie ze światem, ale czekam aż da znak życia. Miałam do niego nawet jechać do tego szpitala, ale nie mam ostatnio czasu na napisanie blo nawet a co dopiero na kilkugodzinny wypad do Radomia. Poza tym – to bardziej byłby wyjazd dla mnie niż dla niego. W sensie, że mi bardziej zależałoby na nim, niż jemu. Dużo zaimków, ale to chyba jasne.

Wypowiedz się! Skomentuj!