Środa była dobrym dniem do zabawy. GayLife.pl organizował swoją imprezę w Lemoniadzie – „I Love My Gays” czy jakoś tak. Myślałam przez chwilę, żeby się wybrać. Jednakże, przyznaję się, to była krótka chwila. Bo generalnie z Lemoniadą nie mam najlepszych skojarzeń. Byłam tam na otwarciu (nie tym megavipowskim, tylko normalnym – dla plebsu) i wynudziłam się na śmierć. Niby miał wtedy grać megadj – i rzeczywiście grał – ale poza tym nie działo się nic. Kompletnie nic. Pamiętam też poprzednią imprezę GayLife.pl, którą zresztą miałem przyjemność współorganizować. Jeśli można to tak nazwać, bo okazało się, że chęć i swoboda tamtego klubu (chodzi o Capitol), którą zapowiadano była bardziej w sferze marzeń niż rzeczywistości. No, w każdym razie impreza wówczas była średnia – głównie z powodu liczebności niezadowalającej. Nie wiem jak było tym razem w Lemoniadzie, ale ja postanowiłam, że odpocznę przed ciężkim i długim weekendem. Wybór był dobry, bo okazało się, że weekend jest jeszcze dłuższy niż przewidziałam.

Mój komputer stacjonarny nie lubi, gdy wyjeżdżam z Warszawy. Za każdym razem wówczas mi jakiś numer odpierdala. Nie inaczej było i tym razem. Się nie włączył. Po prostu powiedział: „Wal się na ryj, JP!”. Cóż innego mi przyszło? Waliłam się. W sensie, że wyszłam z domu ze świadomością, że on nie działa i że pierwszą rzeczą po powrocie do Warszawy, jaka mnie czeka, będzie próba reparacji. Tym razem to nie awaria sprzętowa – dysk działa i wszystko cacy. Windows postanowił, że ma uszkodzony jakiś istotny plik i się nie włączy. No i co ja mu na to poradzę w czwartek o 10 rano? Nic, wyjść trzeba było.
W czwartek od rana popierdalałam z dużą torbą. Miałem w niej ciuchy i kosmetyki na wyjazd. Plus jakieś-tam książki. Plus, jak zawsze, masę innych rzeczy, niekoniecznie potrzebnych. Ja wiem, ja wiem – zamiast ograniczać, ja maksymalizuję. Do tego dodać należy jeszcze istotną rzecz – po dyżurze w redakcji przyszło mi jeszcze laptopa nosić. Dużo, ale jak trzeba, to trzeba.
Poszedłem jeszcze na zajęcia „Umiejętności akademickie II”, na których uczą nas (czy też, według nowomowy ministerialnej, jaka teraz obowiązuje: uczymy się) wypełniania wniosków o granty ministra. Umiejętność przydatna, ale zobaczymy czy w praktyce cokolwiek da. Poza tym, spójrzmy prawdzie w oczy, granty te są raczej niewielkie… Nie narzekam, każda kasa się przyda. Więc piszemy te wnioski nieszczęsne i trzeba się w tej kwestii jednak dokształcać.
Potem – spotkanie w sprawie SocjoSzkoły (ja cały czas z dużą torbą i laptopem!). Miło, dość konstruktywnie, choć bez szału. Mogłoby być lepiej, gdyby nie to, że mamy tendencję do zbaczania z tematu a dodatkowo nowe osoby muszą zaznaczyć swoją obecność, więc odzywają się dość często. To chyba dość standardowy mechanizm – as far as I know. Niemniej, po godzinie i tak musiałam wyjść, bo pociąg mnie wzywał.
Jechałam do Krakowa jakimś TLK. Nie było źle, nie narzekam. O tej porze trudno cokolwiek złapać. Byłby co prawda EIC później, ale bez przesady – nie po to jadę do Krakowa noc wcześniej, żeby się męczyć o 1 w nocy i po mieście popierdalać wówczas. Z torbą i laptopem. Oczywiście wypatrzyłam na peronie najładniejszego chłopca i wsiadłam z nim do przedziału. No c’mon, coś z tego życia muszę mieć. To, że jechał do Zakopanego ze swoją dziewczyną w ogóle mi nie przeszkadzało. Snowboardzista, słodki.
Grześ odebrał mnie z dworca i od tej pory byłam pod jego opieką. Bardzo dobrą opieką, dodajmy. Pojechaliśmy do niego, po drodze zahaczając Tesco (tak, w Krakowie też mają 24/7). Bo mówił, że nic nie ma w lodówce w domu. I nie kłamał. Więc po zakupach dotarliśmy i zaraz po wejściu stwierdziliśmy, że… idziemy na miasto.

No bo co, nie wolno? Nawet gdyby działo się coś nieprzewidywalnego, to mam referat dopiero po 15.00, więc spokojnie dam radę. Okazało się, że w czwartek w Krakowie nie jest tak źle! Powiem więcej: jest całkiem sympatycznie. Powiem jeszcze więcej: jest lepiej niż w piątek!!!
Zaliczyliśmy Cocon (Kokon?), gdzie trwało karaoke (Grześ chciał się z kimś przywitać) a potem Kitsch, gdzie… no, wiadomo, co tam się dzieje. Ale niespodzianka nas czekała: spotkałam Wojtka (zwanego Wojtkiem Vero). To on namówił mnie na jedyny tej nocy alkohol. Jakiegoś pół shota czy coś takiego. W Kitschu jednak za długo siedzieć nie można, bo to nie do wytrzymania. Choć, co przyznam szczerze, było chyba lepiej niż poprzednio, gdy tam byłam. Pojechaliśmy potem do Divy. Klub, co ważne, się stara. Byliśmy tam w przeddzień występu Phillipe’a Lemota, co też świadczy o jego targecie. Ludzi za wiele nie było, ale muzycznie całkiem przyzwoicie. Może bez wow, czy też czegoś takiego, ale mocne 4 postawić można. Poskakaliśmy tam trochę, pooglądaliśmy dwóch takich panów sympatycznych i się zaraz zbieraliśmy stamtąd. Clubbing pełną parą – zaliczyliśmy potem Cień, Frantic i Fashion House czy coś takiego. Tam już bez rewelacji a w dwóch chcieli od nas 10 zł. Że ryzykować nie ma sensu (i się okazało, że NAPRAWDĘ dobrze zrobiliśmy), to się zebraliśmy. Poszłam spać jakoś o 4 chyba. To późno, zważywszy na to, że pobudka na 7 była zaplanowana.

A że plan jest najważniejszy i trzeba się go trzymać, to rzeczywiście o tej porze wstaliśmy. Grześ na zajęcia (które miał przystanek dalej niż ja konferencję) a ja do studentów AGH. Dziwnie w sumie wyszło, że tę konferencję socjologiczną organizuje uczelnia górniczo-hutnicza… Ale nie wpłynęło to chyba znacząco na jej poziom. Bardziej na to wpłynął fakt, że była to konferencja studencko-doktorancka i że nie ma po niej standardowej publikacji, tylko e-book. Mi to nie przeszkadza, bo ja sobie inaczej ogarnę wymóg publikacji czegoś na I roku studiów doktoranckich (a poza tym wydaje się, że taka publikacja też jest okej). W zasadzie cała konferencja miała tytuł „Poznajmy się” i jej zamysłem było, żeby konsolidować środowisko studentów socjologii. Pomysł fajny – żeby pod przykrywką naukowego spotkania mieć pretekst do napicia się. W sumie, czemu nie. Co nie zmienia faktu, że ja w ichniejszym piciu nie uczestniczyłam. Miałam ciekawsze propozycje :)
Generalnie referenci reprezentowali różny poziom, wiadomo. Mnie jednak najbardziej ciekawiło jak przyjmą to, co ja mam im do powiedzenia. Adrian wpadł z Warszawy specjalnie na moje 15minutowe wystąpienie. To strasznie miłe z jego strony. Załapał się jeszcze na obiad z Grzesiem :)
O czym mówiłam? Oczywiście o pedalstwie. O queer. O dewiacji. Opowiadałam o tym, jak geje z dewiantów stali się queerami i jak to w polskiej socjologii wygląda, jak ludzie o nich mówią, co oni sami o nich mówią… Takie tam. Tyle, ile się dało w kwadrans powiedzieć. Grześ i Adrian potem chwalili, mówili, że spójnie i w ogóle – mam taką nadzieję. Jednakże to inni tylko mogą ocenić. Ważne dla mnie, że były pytania i że słuchali. Oczywiście, musiałam na początku wyjaśnić z jakiej pozycji mówię. Wymaga ode mnie tego queer i postmodernizm. Powiedziałam więc, że jestem Jej Perfekcyjność, jestem osobą trans, jestem doktorantem w Instytucie Socjologii UW. I dopiero wtedy zaczęłam mówić.
Zwinęliśmy się dość szybko potem – Adrian na spotkanie z koleżanką a potem do Warszawy a my z Grzesiem do niego – przespać się chwilę przed nocą.

Piątek był kiepski. Naprawdę kiepski. Spotkaliśmy się z Szymonem i jego koleżanką-kobietą w jakimś pubie. I ruszyliśmy zdobywać Kraków. Zaczęliśmy od LaFu. Śmiesznie tam. Offowo i lesbijsko. Ale zdarzył się też jeden wybitnie ładny chłopiec. Taki słodki, lekko kudłaty, szczupły, młody, chętny – Grześ miał okazję poznać kogoś ciekawego. No okej, był megazaćpany, ale nie ma co udawać, że to się rzadko zdarza. Więc Grześ potem pół wieczoru ode mnie opierdol za to dostawał ;)
Zahaczaliśmy o kolejne miejsca. W Kokonie, który zmieścić może pewno z 1,5 tys. ludzi było około 25 osób. We Freshu, który jest tylko trochę mniejszy – jakieś 15 osób. Posucha straszna! Więc wpadliśmy do Łodzi Kaliskiej. Tak, ja też nie wiedziałam, że w Krakowie jest Łódź Kaliska :) Bardzo offowo. Duży lokal raczej pubowy, choć posiada jeden całkowicie ciemny parkiet. Z oświetloną monumentalnie djką. Świetnie to wygląda. A brzmi też dobrze. Akurat grał jakiś trash-house’owy dj i sprawiał, że mi się skakać chciało. Ale że towarzystwo nie za bardzo a chłopcy wolą vocal house, szukaliśmy dalej. Okazało się, że Diva już zamykana była (sic!) a w Cieniu nie możemy się bawić z powodu… moich butów. Nie wierzyłam nigdy w te historie, że selekcjoner mówi, że buty mu nie pasują – okazuje się, że w Krakowie to działa. Skończyliśmy w Kitschu, ale za długo tam nie pobawiliśmy. Generalnie, lekko zniesmaczeni wróciliśmy do domu i poszliśmy spać. Kiepski piątek, naprawdę.

W sobotę znów od rana z torbą i laptopem biegałam. No, może nie od rana, bo postanowiłam, że koło 12.00 się na konferencji zjawię. W godzinach, w których Grześ się z domu potrzebował ruszyć. Nie ma się co spieszyć, prawda?
Wysłuchałam, co było do wysłuchania, obiad zjadłam i się zbierałam. Przeszłam się kawałek (z torbą i laptopem!) i się z Grzesiem spotkałam. Poszliśmy coś zjeść pożegnalnego (a dla mnie dodatkowo: przedimprezowego) i zaraz trzeba było w pociąg wsiadać. Tym razem EIC bezprzedziałowy. Znów na peronie ładnego chłopca zobaczyłam i się okazało, że siedział dokładnie za mną. Mam szczęście.
W Warszawie czekała mnie wspaniała noc. B4 Is Back u mojej przyjaciółki Gacek. Zebraliśmy się tam i – choć było nieco drętwo z powodu (moim zdaniem) niedopasowanego towarzystwa, było miło. Adaś, Marcinek, Kacper, W.H., Tomeczek, Paweł… Miłe towarzystwo. Moja przyjaciółka, która nie poszła na imprezę noc wcześniej beze mnie, bawiła się alkoholowo u jakiś kobiet i… nierozważnie zaprosiła je po pijaku na B4 Is Back. No i siedziały też. Oczywiście, tematem numer 1 do żartów był mój krwawiący odbyt.

Żeby więc dać trochę radości także czytelnikom tegoż bloga, zdradzam: tak, nadal krwawię. Choć udało mi się już 4 razy załatwić się bez krwi. Nie pod rząd, więc mniej się liczy. Cały czas także biorę po 2 czopki dziennie. Podkreślam, że ich nie „aplikuję” tylko zwyczajnie „wkładam”. Aplikować to o pracę można. Ja po prostu wkładam sobie czopka w dupę. Ot, tyle.
Niemniej, chyba jest jakaś poprawa. To dobrze. Czytałam, że 10-20 dni może potrwać taka samoistna regeneracja. Jeśli, oczywiście, to jest to, co myślę, że jest :) Stawiam jednak, że to nie jest rak odbytu. Choć, z drugiej strony – to dopiero byłoby naprawdę śmieszne.

A co do b4u – się zebraliśmy ładnie i gładko wszyscy… Poza moją przyjaciółką Gacek. Na nią czekały pod domem dziewczyny niechciane. I ona się nie mogła ruszyć, dopóki nie odpuściły i nie pojechały sobie gdzieś-tam, nie do Utopii.

Utopijna impreza zaś była szalona. Jordan Evane, który grał tej nocy… wymiatał! Grał mocno, nieco progresywnie a przede wszystkim agresywnie. Mocne pierdolnięcie, to lubię. To nie był grzeczny vocal-house, jaki zazwyczaj rządzi w Utopii, o nie. Było mocno, twardo, ostro. Lubię tak. Sam dj, no cóż… przy Phillipe’ie Lemot, który jest jak Młody Bóg, wypada marnie wizualnie. Ale nadrabiał zdecydowaniem i stanowczością za deckami. Było fajnie.
Dużo znajomych, wiadomo. Mój fryzjer mnie złapał w biegu i namówił na wypicie kamikaze… To plus jeden drink to cały alkohol, jaki tej nocy w klubie wypiłam! Ha! Plan dietowy działa. Udało mi się już wyeliminować jeden posiłek każdego dnia (drugie śniadanie) i przesunąć kolację na wcześniejszą godzinę (najpóźniej o 19.00). Teraz jeszcze minimalizuję alkohol i jest naprawdę dobrze. Na efekty przyjdzie, niestety, poczekać – to chyba zawsze najbardziej demobilizuje w dietach. Ale mam nadzieję, że wytrwam. Tym bardziej, że miałam na sobie strój a la lata 80. XX wieku, w którym było strasznie gorąco (cały z jakiegoś sztucznego gówna) i pociłam się dodatkowo, spalając ;)
Anatol był w Utopii, ale wpadł – jak się potem dowiedziałam – jakoś bardzo wcześnie (po północy) i wyszedł przed 2. Czyli zanim ja przyszłam. Szkoda, bo miałam nadzieję go zobaczyć. Z tym Anatolem to w ogóle jest dziwnie. Nie ma w sumie czego opowiadać, ale przyznam się, że w zasadzie codziennie dostaje ode mnie SMSa. I odpisuje, żeby nie było ;) Zadzwoniłam do niego chwilę po 5.00, gdy siedziałam w taxi w drodze do domu – wtedy miał pociąg do Radomia. Pogadaliśmy krótko, chciałam tylko, żeby wiedział, że ubolewam nad naszym nie-spotakniem.
Za to zjawił się Paweł Kaktus. Wpadł nagle i niespodziewanie, ale jestem na tak. Poskakał, poszalał. Miał rację, gdy ostatnio mówił, że w Utopii jestem nie tylko dla niego. Przyznaję, to prawda. I trochę mi z tym dziwnie było.

Niedziela zaczęła się dość wcześnie. Na 12.00 szliśmy z Michałem na Manifę. Po drodze zgarnęliśmy jeszcze jego znajomą Monikę i kwadrans po południu byliśmy na pl. Defilad. Ludzi dużo – jak zawsze sporo socjologicznych studentów, doktorantów, wykładowców. Standard. Sam marsz – sympatyczny. Może bez wielkiej radości, bez jakiegoś szaleństwa, tańców, skoków itp., ale miło. Widać wyraźnie, że pomysł na Manifę organizatorek jest inny niż organizatorów Parady Równości. Niemniej, w nawiązaniu do niej – chcę powiedzieć (i powtórzyć po raz któryś-tam-setny), że uważam za wyraz wdzięczności udział środowisk LGBTQ w Manifie. Kobiety idą z nami w Paradzie? Idą. Więc my winniśmy być z nimi w marcu i iść za ich postulatami. Bo nadejdzie taki dzień, że one nie przyjdą i wtedy dopiero będzie nam źle.
Po Manifie (to już chyba też zwyczaj) wylądowaliśmy na kawie. No a potem robota domowa, jak zwykle.

Poniedziałek zaczął się od… tak, tak, zakupów w Carrefourze. Proza życia jest jedną z ciekawszych w nim rzeczy, moim zdaniem. Niemniej, kolejne zakupy sponsorowane przez mBank powodują u mnie wzrost frustracji. Mama rozbudziła we mnie nadzieję. Pomyślałam sobie: zaczynam nowy etap w moim życiu, może czas skorzystać z szansy, którą mam – wykorzystać niewielką kasę odłożoną na „nowe życie” kilka lat temu na koncie? Chyba nie ma wyjścia. Chyba to jest ten czas. Zobaczymy w kwietniu, jak to wyjdzie. Plan jest i jest dobry.

W redakcji, jak to w redakcji. Nerwówka. Nie moja, oczywiście. Ale nie mogę powiedzieć, żeby atmosfera była spokojna. Czasem mam wrażenie, że Kryzys jeszcze się w mediach nie skończył, jeszcze trwa.
Potem – zajęcia na UW. Ciekawie, bo na jedne z nich wpadła dyrekcja Instytutu Socjologii na rozmowę ze doktorantami na I roku. Pytali o różne rzeczy, o plan studiów, o zajęcia, o prowadzących, o oczekiwania… No, dobrze, że coś takiego się odbywa. Ja pokładam w tych ludziach akurat dużą wiarę i nadzieję :) Co ciekawe, pojawiło się pytanie, czy bylibyśmy gotowi za pewną kwotę zrezygnować z chałturzenia i oddać się tylko „życiu intelektualnemu Instytutu”. Ciekawe pytanie. Kwota, jaka padła to 2 tys. zł. Ja powiedziałam, że jestem gotowa, gdyby była taka możliwość. W sensie, że z dużo większą ochotą i większym zaangażowaniem oddała bym się temu, co ważnego dzieje się w IS, na UW czy w ogóle w nauce, gdybym nie musiała przy okazji robić setek innych rzeczy niezbędnych do utrzymania się w stolicy. I choć 2 tys. zł w Warszawie ledwo wystarczą na przeżycie, to jednak są pewną bazą, która pozwala zajmować się co najwyżej dodatkowo jakimiś drobnostkami a nie full-time’owymi zajęciami. Korki są jak najbardziej na tak ;) Ciekawe jak zamierzają ten pomysł ogarnąć.

Potem spotkanie Akcji KP3. To taka uczelniana organizacja studencka na WDiNP, której mam zaszczyt i przyjemność być członkiem. Zaproponowano mi poprowadzenie debaty prezydenckiej jakoś w marcu. Zgodziłem się, bo to miłe, że o mnie pomyśleli. A że mi czasowo pasuje… No to czemu nie. Zaproszę Was swego czasu :)

Wtorek był dużo spokojniejszy niż zwykle. Nie poszłam na poranne zajęcia u pani redaktor. Wiem, wiem, powinnam. Muszę, wiem! Kierownik studiów na dziennikarstwie odrzuciła moje podanie o możliwość rozliczenia indeksu pół roku później. Wtedy redaktor chce dać mi wpis za miniony semestr. Kierownik odrzuciła, znaczy, że chcą mi kazać zapłacić jakieś 400 zł. No jeszcze mnie nie pojebało. Załatwię to.
A na zajęcia nie poszłam, bo Grześ z Krakowa wpadł do Warszawy i chciał się na kawę umówić. Jestem na tak. Tym bardziej, że nie napisałam zmyślonego tekstu, który był zlecony przez panią redaktor. Na to też mam wyjaśnienie – dwa tygodnie wcześniej go zlecono, a ja dowiedziałam się tydzień później. Więc wiadomo.
No i ta kawa była bardziej interesującą propozycją, nie ukrywajmy tego. Dzięki temu też wcześniej w redakcji byłem. To dobrze, bo wyjść też chciałem wcześniej – żeby iść na korki do mojego ulubionego ucznia.

A wieczorem zrobiłam fotki laptopa na sprzedaż. Nareszcie!

Wypowiedz się! Skomentuj!