Środa, jak zawsze, to dzień spędzony głównie w redakcji. To taki chyba najbardziej roboczy dzień w tygodniu, kiedy staram się przez 7 godzin całkowicie i absolutnie oddać gazecie. I zazwyczaj się udaje. Choć już wiem, że pojutrze – czyli w kolejną środę – rano mnie nie będzie, bo jakieś tam spotkanie prasowe mam. Co nie zmienia faktu w zasadzie, że oddaję się redakcji, tylko nie na miejscu.

Po tym radosnym wstępie czas na Stałą Porcję Informacji o Moim Odbycie (SPIMO). Jest lepiej, ale nadal nie jest dobrze. Fizjologiczne szczegóły może pominę, bo było ich już wystarczająco dużo – niemniej, nadal można śmiać się z tego, że Jej Perfekcyjność krwawi z odbytu. To wciąż aktualne. I nie ma to za wiele wspólnego z tytułowym „Różowym Odbytem” – o nim za chwilkę.

W środę wybrałam się też do fryzjera. Nareszcie! Co śmieszne, Marcin nie pamiętał, że w sobotę piliśmy razem jakieś kamikaze czy coś. Musiał się naprawdę dobrze bawić ;) Nic dziwnego zresztą, chyba nieczęsto go brat odwiedza. Więc skoro okazja była, to i szaleństwo być musiało. Lekkie szaleństwo działo się też na mojej głowie. Od razu poprosiłam go tylko, żeby nie skracał za bardzo, bo ostatnio ciut za mocno mi się wydało ścięte i dopiero po tygodniu-dwóch fryzura miała optymalne parametry związane z długością. Teraz chciałam po prostu pominąć ten czas oczekiwania. A że przy okazji mój fryzjer (czy powinnam mówić: stylista fryzur?) postanowił coś jeszcze zmienić na mojej głowie. Ma prawo, za to mu płacę ;)
Z taką odświeżoną fryzurą wybrałem się wieczorem na posiedzenie Parlamentu Studentów UW. Było, jak zwykle, mało merytorycznie, bardzo politycznie, momentami nieciekawie. Jak zwykle posłowie i posłanki nie wykazali się jakąś szczególną aktywnością. Opozycja wystawiła mnie jako kandydata na kandydata na członka Komisji Dyscyplinarnej ds. nauczycieli akademickich UW. Nie, to nie jest błąd w nazwie. Oczywiście, okazało się, że zdaniem Nowej Koalicji się nie nadaję. Przegłosowali, za przeproszeniem, swoją kandydatkę. Cieszę się jednak, że udało mi się zaprezentować, stworzyć alternatywę i dać wyraz temu, że zdaniem jednego z klubów parlamentarnych są też inni – być może lepsi od wybranych – kandydaci. Tak powinna działać opozycja. Konstruktywnie.
Ja konstruktywnie odniosłam się do informacji nt. raportu studenckiego na posiedzenie Senatu UW. To taki dokument, który raz do roku przygotowują studenci dla władz uczelni i prezentują go właśnie przed Senatem UW. Skomentowałam kilka rzeczy, które o raporcie powiedziano, zwróciłam uwagę na kilka mniej i bardziej istotnych rzeczy, ale – co dla mnie najważniejsze – podniosłam nieobecność tematu problemów studentów i studentek LGBTQ w raporcie. Nigdy nie było o nich/nas mowy a myślę, że to niewłaściwe. Zwłaszcza w roku, gdy EuroPride ma miejsce w Warszawie. Wydaje mi się, że właśnie tego typu punktowe działania uzasadniane obecnością EuroPride w Polsce powinniśmy podnosić gdzie się da. Na tym polega wykorzystanie potencjału tej akcji. Tym bardziej, że – jak napisał dr Jacek Kochanowski na swoim facebooku – Rektora UW wyraziła poparcie dla idei powołania jakiejś komisji ds. równego statusu mężczyzn i kobiet na UW. Jestem za. Choć, co będę wciąż powtarzać, gender is like so yesterday. Queer is today – więc genderowanie to tylko początek pewnej zmiany, która powinna być bardziej radykalna. Tak jak ten Australijczyk, który dzisiaj dostał dowód osobisty z wpisanym „niezdefiniowany” w polu „gender”. Ja tylko nieśmiało przypomnę, że to właśnie postulat, jaki kierowałam do uczestników-współtwórców Zasad Yogyakarty podczas konferencji poświęconej ich ogłoszeniu, która kilka lat temu odbyła się na UW. Oni sugerowali, że każdy powinien mieć prawo decydowania o tym, czy chce mieć male czy female wpisane w rubryczce ale zapomnieli o ludziach, którzy nie wpisują się w ten binarny podział. I to sugerowałam – że taka opcja też powinna być. Cieszę się, że gdzieś na świecie władza uznała prawo do niewpisania się w podział mężczyzna/kobieta. I gratuluję odwagi.
A wracając do Raportu na posiedzenie Senatu UW – zobowiązałem się, że coś przygotuję. W sensie, że jakieś informacje na temat tego, czego mogłaby dotyczyć ta sekcja w Raporcie. Oczywiście, to Nowa Koalicja przygotowuje, więc nie wiem czy coś się znajdzie ostatecznie. Ale walczyć będę. Myślę, że gdyby to robił klub, z którego pochodzę, to z samego tylko szacunku dla mojego wkładu pracy pozwoliliby mi coś tam napisać na ten temat ;)
I – tego nie jestem pewien – chyba poruszono na posiedzeniu Parlamentu Studentów UW temat mojego bloga. Nie wiem, bo nazwa nie padła, ale tak sobie skojarzyłem. Kolega Marszałek powiedział, że na jednym z blogów pojawiają się czasem jakieś docinki/informacje na temat tego, że teraz tytułujemy się już „kolega” a nie „pan”, bo tak chciała Nowa Koalicja. A wydaje mi się, że u mnie więcej niż raz ten temat się pojawił. W sensie, że zwracałam uwagę na niekonsekwencję w tej kwestii – najpierw zapowiadano, że przyjść musi nowy marszałek, który będzie miał ludzką twarz, nie będzie tworzył dystansu i nie będzie mówił per pan/pani do członków Samorządu Studentów UW a teraz się okazuje, że inaczej nie potrafi ;) I pozostali z Nowej Koalicji też nie potrafią. Śmieszne to. I jeśli była mowa o moim blo, to bardzo się cieszę i dziękuję. Oraz: zdania nie zmieniam.

Posiedzenie się skończyło o ludzkiej porze, więc przed 23.00 wpadłam do Lemoniady. Tadek namawiał, namawiał i namówił. A tam: pusto. „I love my gays” to tytuł imprezy, jaką Lemoniada robi z GayLife.pl. Że niby taka gay-friendly. Po 1. myślę, że przeceniono nieco atrakcyjność takiego wydarzenia – skoro nawet Utopia zrezygnowała jakiś czas temu z imprez w środku tygodnia, to pewne, że Lemoniada też raczej nie przyciągnie. Po 2. wydaje mi się, że imprezy gay-friendly są nieco passe – dzisiaj każdy szanujący się klub jest zawsze gay-friendly, bo inaczej ma przejebane. A po 3. też mi poświęcenie ze strony Lemoniady – zrobić imprezę „specjalnie dla gejów” w środku tygodnia, gdy klub i tak stał pusty… Nie krytykuję tak po prostu, tylko staram się być realistą. Niech zrobią dedykowaną gejom/lesbijkom/transom imprezę w sobotę. Cyklicznie. Wtedy pogadamy o tym, czy traktują gejów/lesbijki/transów podmiotowo czy przedmiotowo. Niemniej, Antarex chciał zadbać o moje dobre samopoczucie (doceniam!) i dlatego wypiłam ze 3 drinki jakieś. Niewiele to zmieniło w percepcji klubu, bo było naprawdę pusto. Nie wiem, czy dopiero miało się rozgrzać, ale przed północą jakoś opuściliśmy to miejsce. Zastanawialiśmy się nad wizytą w Underground czy coś, ale zrezygnowaliśmy ostatecznie.

Czwartek był dniem szalonym, pełnym biegania po bibliotekach. Nadal upieram się, że zgodnie z przepisami, biblioteka Wydziału Filozofii i Socjologii UW powinna wypożyczać doktorantom dokładnie tyle samo książek na taki sam czas jak pracownikom IS UW a nie tak jak studentom IS UW. I zamierzam o to walczyć, bo to dla mnie ważna rzecz ;) Póki co jednak, muszę się zadowolić taką liczbą, jaką mam. Kupiłam też, w biegu i w przerwie między wizytą w bibliotece a zajęciami, bilety na Połowinki Warszawskich Liceów – na które razem z moją przyjaciółką Gacek i jej b.s.p.s. zamierzaliśmy się wybrać w piątek. 15 zł to niemało, ale znacie mnie. Ja z chęcią chodzę na imprezy licealistów, bo lubię ich widzieć lekko pijanych. Jasne, czasem przez to są agresywni w stosunku do gejów i transów… Ale kto nie ryzykuje, ten nie żyje.
Odwiedziłam też BUW wieczorem całkiem. Poznałam ostatecznie Daniela, którego z facebooka i jakiegoś grona znam od dłuższego czasu. Fakt, że spotkanie nie było długie – bo takie być nie mogło, skoro on tylko ode mnie chciał książkę pożyczyć. Co prawda potem się zarzekał, że przy oddawaniu będzie dłużej, ale to chyba nie ma też takiego znaczenia. Pochwalił się, że ma cytację do mnie w swojej pracy rocznej. Lubię to!

W piątek przesadziliśmy. Ale tak ewidentnie. Kinga ma urodziny w sobotę, więc postanowiła nas uraczyć ciastami, które przyniosła. I to jeszcze jest okej, choć już zakrawa na pewne wykroczenie przeciw zdrowemu rozsądkowi. Gorzej, że postanowiła do tego coś do picia kupić. Dziewczyny chciały Redd’sa czy coś takiego, ale ja generalnie nie piję piwa, więc mówię, że ja nie, że nic. Ale się uparły no i setkę jakiejś wódki przyniosły. Nie było wyjścia. Pierwszego drinka tego dnia wypiłam chwilę po 12:00. Potem drugiego. I ciasto. I drugie. Eh, niedobrze.
Na szczęście w piątki tylko do 15:00 siedzimy, więc nie było czasu na więcej ;) A najgorsze jest to, że ja naprawdę miałam coś do zrobienia tego dnia i przez takie ekscesy musiałem się z tym znacząco ograniczyć. No, trudno.

Wieczór zapowiadał się wspaniale. Połowinki Warszawskich Liceów – brzmi kusząco. Ładnie się ubrałam na koncert Loli Lou, który potem mieliśmy w Utopii zaliczyć i pojechałam do mojej przyjaciółki Gacek. Okazało się, że jej b.s.p.s. jednak nie idzie. No cóż, na siłę nie ma co. Myśmy się (pod parasolką, bo nagle śnieżyć zaczęło) przeszli do Discrete i wkroczyliśmy tam pełni dobrego humoru. Potem dołączyli do nas Damian.be i – uwaga, uwaga! – Daszek. Tak, ten Daszek. Który próbował przekonać moją przyjaciółkę Gacek, że chodzenie do Utopii nie ma sensu, bo jest wiele innych fajnych klubów…
No okej, nie powiem, żeby mój outfit nie przyciągał wzroku – rzucałam się i chuj. Ale iluż ślicznych młodzieńców tam było! Jestem na tak! Jasne, ja wiem, że większość z nich hetero. I wiem, że większość z nich ma mnie w dupie (nie dosłownie). Ale to nie o to chodzi. Idąc na taką imprezę miałam trzy zasadnicze cele. Pierwszy – dobrze się bawić, to oczywiste. Drugi – napatrzeć się na tych najładniejszych, to też oczywiste. I trzeci – zrobić trochę zamieszania swoim pojawieniem się. Nie zapominajmy, że to młode pokolenie, które dopiero wkracza w imprezowy etap swojego życia. Zaczynają dopiero poznawać świat poza swoim liceum, poza swoim domem, poza swoim osiedlem. Więc czas też, żeby poznali Jej Perfekcyjność i zwątpili w pewne rzeczy, co do których do niedawna przekonani byli, że „tak właśnie jest”. Można zaryzykować stwierdzenie, że swoje zjawienie się traktuję trochę, za przeproszeniem, edukacyjnie. Myślę, że teraz to dla Was jasne.
Zresztą jak ktoś mnie lepiej zna, to wie, że ja dość regularnie robię pewne rzeczy w celach „edukacyjnych”.

Śnieg zelżał, więc mogliśmy przejść spokojnie do Utopii. Przyznaję, że chodzenie w stroju stransowanym przez miasto nie należy do rzeczy, które robię często. Let’s face it – Warszawa nie jest najbezpieczniejszym miastem w Polsce. Ale co tam, idziemy. Pogoda była taka, że nikomu chyba nie chciało się nas nawet za bardzo zaczepiać ;)

A w Utopii? No cóż, szaleństwo. Lola Lou daje przecież radę! Dobrze, że grał Hugo do tego – zestaw jak marzenie. Lola dawno już przy Jasnej 1 nie występowała. Dawniejsze „Girls! Girls! Girls! The cab drag system” odeszły w niepamięć a są i tacy wśród klubowiczów, co nie pamiętają czasów, gdy to się odbywało. Tak być widocznie musi. Sam show udany. Ernest wcielił się w ochroniarza gwiazdy i pomagał jej. Mnie zaś mąż Loli zaprosił do nich na zaplecze. To strasznie miłe, ale i wyróżniające, że na tyle zaufania mają do mnie. Dziękuję za to. Pogadaliśmy chwilę z Lolą o show, ale i nie tylko.
Nie jest tajemnicą, że jestem wielką fanką LL. Ci, którzy jej nie widzieli i albo w ogóle nie widzieli drag queen w życiu albo widzieli jakieś inne, będą kręcić nosem. Że to obciach, że nieładne, że niefajne. Ale to nie tak. Lola jest inna od innych drag queen. Śpiewa naprawdę, śpiewać potrafi, występuje, daje show. W jej dykonaniu drag nie jest parodią tylko poważnym show. Elementem transgresyjnym jej tutaj sam fakt, że gdy jesteśmy już prawie pewni, że to kobieta (lub tracimy pewność czy to oby na pewno nie jest kobieta), to okazuje się, że to facet. Co zresztą sama Lola w cywilu podkreśla. No, nieważne, nie będę teraz w queerowo-genderowe teorie wchodzić, bo – nie udawajmy, że jest inaczej – nie o to podczas show Loli chodzi. Chodzi o dobrą zabawę na dobrym poziomie. Gwiazda śpiewała piosenki z płyty „Valediction”, którą już jakiś czas temu dostałam. Ludzie zresztą mieli możliwość otrzymania takowej – Laleczka chodził i rozdawał ją, gdy z głośników słychać było „Lola’s Song (All I Have To Say)”, czyli piosenkę napisaną przez samą Lolę Lou.
No cóż, będzie nam jej brakować, nie ma co. Za tydzień w sobotę w Galerii ostatnie polskie show Loli przed przeprowadzką do Kapsztadu. Chciałabym iść, ale moja przyjaciółka Gacek ma wówczas urodziny. Zobaczymy jak uda mi się to pogodzić…

Niemalże całą sobotę spędziłam na robieniu czegoś związanego z 4. Urodzinami JejPerfekcyjnosc.blox.pl. Wbrew pozorom, sprawnie ogarnięta impreza wymaga przemyślenia wielu rzeczy i przygotowania się na różne sytuacje. Plastikowe kubeczki, papierowe talerzyki, plastikowe widelce, słomki, świeczka na torcie, sam tort… A do tego: napis „do fotografii” plus moja praca! „Różowy Odbyt”, ponieważ odbyt jest generalnie częścią ciała ważną w życiu a dodatkowo istotną dla homoseksualistów. Tak się złożyło, że w chwili obecnej jest on także czymś, co zaprząta głowę mi i mówię o tym sporo. Dlatego przygotowałam kartkę „Tutaj znajduje się perfekcyjne miejsce do wkładania sobie czopka w dupę”, która znalazła się na podłodze w miejscu, gdzie rzeczywiście to robię. Ale to nie clou. Najważniejszą rzeczą był wielki napis „ODBYT”, który zastąpił w pewnym momencie imprezy napis „4 lata JejPerfekcyjnosc.blox.pl” i do tej pory wisi na moim oknie. Napis jest, ma się rozumieć, różowy i duży.
Sama impreza zaczęła się o 22.30. A tak naprawdę – wcześniej. Anatol z Łukaszem przyjechali do mnie wcześniej niż się zapowiadali – mieli być koło północy, ale złapali stopa… Niebezpiecznie! Nie naśladujcie ich! Co nie zmienia faktu, że wizyta Anatola była dla bardzo miła memu sercu. Wpadło dużo znajomych. Damian.be, Adrian, moja przyjaciółka Gacek, Kuba (jej b.s.p.s.), Kasiaspyrka, Alicja, Adam, Adaś, Krzysztof Burges, Tadeusz, Wojtek Zając, Paweł od Tomeczka, Marcinek, Kacper… Bardzo, bardzo fajnie. Ja zawsze wszystkim dziękuję za przybycie – i nie inaczej jest i tym razem. Dziękuję Wam za to, że znaleźliście czas i ochotę na przyjście, to dla mnie bardzo ważne. Cieszę się też, że tort okazał się smaczny i że wszyscy zjedli po kawałku. Głośna muzyka, mało światła, dużo alkoholu. Ode mnie oczywiście urodzinowy szocik z sokiem cytrynowym też się znalazł, żeby nie było. Nie było za to policji, ku mojemu zaskoczeniu. Ja nie wiem jak to jest z tymi naszymi sąsiadami – jak naprawdę jest powód, żeby wzywać funkcjonariuszy, to wtedy nic a nic, a jak ostatnio ledwo się impreza zaczęła i dopiero JEDNA osoba przyszła, to już pod drzwiami stali i pukali… Dziwne to.
Nie podobało mi się to, że się ludzie do komputera próbowali dobierać i według własnego uznania muzykę emitować. Tak być nie może i nie przyjmuję tłumaczeń. Moja impreza, moja muzyka, moja playlista. Za to podobało mi się nieco promiskuityczne rozbawienie, jakie się pojawiło. Adam całujący się z Łukaszem, Adaś jadący z Pawłem do domu… Śmieszne to ale i zasadne, właściwe.

W takiej atmosferze wybraliśmy się do Utopii. Dzięki Kasispyrce miałam piękne ciemne paznokcie (z których zmyciem pierdolę się do tej pory) oraz obrożę z czarnych elementów złożoną. Zapowiadała się szalona impreza, bo Micky Friedmann przybył do Warszawy już ponad dobę wcześniej i miał możliwość bawić się z nami w piątek w klubie. Obserwował, poznawał miejsce. Dobrze, dobrze – to wskazane przed każdym występem. Micky, o czym niektórzy nie wiedzą, był baletmistrzem i chyba stąd jego zamiłowanie do dbania o swoją figurę. Jest bardzo umięśniony, ładnie wyrzeźbiony i – choć niewysoki – robi wrażenie. Na mnie mniejsze, bo wiadomo, że to nie mój typ urody, ale doceniam, doceniam. Jak grał? Mówiąc krótko: dobrze. Trochę hitów, trochę nowości, trochę swoich ulubionych kawałków… Jak na dobrego dja przystało – pokazał się z najlepszej strony. Więc było i szaleństwo. Bo przecież masy ludzi krążyły po klubie. Było głośno, kolorowo, pięknie. Światła szalały, ludzie też. I ja też, nie powiem. Wyskakałam się jak głupia – jeszcze w poniedziałek czułam jak mnie nogi bolą. Dobrze, że znajomi też dopisali. Nie tylko tłumnie przybyli, ale i dobrze się bawili. Wiadomo, że były ciotodramy. Tomeczek i Paweł prawie się pobili w klubie, na szczęście Pawła jednak powstrzymano. Marcinek z Kacprem też mieli jakąś ciotodramę i ten drugi wyszedł raz-dwa, a Marcinek został.
Zapomniałem powiedzieć, że w tym czasie Wojtek Zając spał u nas w domu – nie chciał iść do klubu, a że nasz Piotr w ostatniej chwili zapowiedział, że jednak nie wróci na noc do domu, to bez skrępowania mogliśmy z tego korzystać.

After też był, bo czemuby nie. Adam i Łukasz wpadli, by bawić się dalej. Dosłownie i z podtekstem. Najpierw siedziałem z nimi w moim pokoju, bo Michał poszedł spać do siebie, ale po pewnym czasie zauważyłem, że już naprawdę muszę ich zostawić. Najpierw wypiliśmy jeszcze po drinku, ja prawie usnąłem na moim siedzisku Snile i w ogóle było śmiesznie. A ostatecznie wyszedłem i położyłem się spać obok… Zająca. To trochę jak spełnienie marzeń. Bo mało kto wie, że ja go podziwiam od lat. W sensie, że co najmniej 4 lata temu umawialiśmy się na czekoladę. I on ostatecznie nie doprowadził do tego spotkania, co niezapomniane pozostaje w mojej pamięci (wybaczyłam, ale nie zapominam). I podziwiam jego urodę od dawien dawna. Na pytanie: „O boże, to ile on miał wtedy lat?!” nie odpowiadam.

Pobudka nadeszła dość szybko, bo… Wojtek się wyspał :) Więc wstaliśmy, głośna muzyka i jedziemy dalej! Gdy już ostatecznie wszyscy goście wyszli, pozostało mi sprzątanie. Tragedia. Ostatecznie dwukrotne umycie podłogi nareszcie dało jakiś efekt.
I powiem Wam szczerze, że ja to lubię. Sprzątanie po imprezie. Bo to daje mi poczucie i odczucie, że coś się działo, że było warto, że było fajnie. Nie inaczej było i tym razem. Sprzątnęłam i ruszyłam do mojej przyjaciółki Gacek.
Kasiaspyrka bowiem zaprosiła nas na obiad w postaci dziczyzny. Że Kasiaspyrka jest bystrą dziewczyną, wiadomo nie od dziś. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby sama własnoręcznie dzika ubiła, wyprawiła i pokroiła. Niemniej, obiad był pyszny i w towarzystwie miłym. Więc jestem na tak. Rozmawialiśmy o tym, co było ale i o tym, co będzie – czyli urodzinach mojej przyjaciółki Gacek. Ja namawiałam Kasięspyrkę, żebyśmy kiedyś baraninę zrobiła :)
A jedynym minusem takiego weekendu było oczywiście to, że nie wzięłam się do roboty poważnej i nie napisałam tego, co napisać miałam.

Poniedziałek nadszedł – i dobrze. Bogu dzięki, że wieczorem w piątek udało mi się zmobilizować i zakupy w Carrefourze ogarnąć, bo inaczej musiałabym rano lecieć. A mi się tak nie chciało. Do redakcji na 12.00 dotarłam i oczywiście nerwy jakieś. Że coś nie zrobione, że coś tam nie skończone i w ogóle…
Potem zajęcia w Instytucie Socjologii – ciekawe i zupełnie inne niż to, do czego człowiek przywykł był na studiach. Więc warto. Jedna z koleżanek zaproponowała mi, że przekaże mi „kilka kg” materiałów dotyczących gender i queer. Jestem na tak. Przejrzałam potem listę i naprawdę może się to okazać ciekawe.
A wieczorem chciałem zasilić kartę miejską w którymś z automatów w centrum i… mi się nie udało. Albo twierdziły, że mam błąd odczytu karty albo że brak środków. No żesz kurwa, nie to nie!

No to teraz już chyba mogę powiedzieć, że postanowiłam zająć się składaniem gazety. Jako moje dodatkowe zajęcie za dodatkowe wynagrodzenie, ma się rozumieć. Przyda się. Jeśli tak dalej pójdzie, to może się okazać, że za miesiąc będę nie tylko na 0, jeśli idzie o moje długi wobec mBanku i Banku Zachodniego WBK, ale i będę mieć dochody, które sprawią, że nie będę się dalej zadłużać ;) Popieram.
A, tytułowe 666 zł to zwrot podatku, który mam dostać. Okazuje się, że moja mama – którą rozliczyłem przez Internet, podobnie jak mojego brata i jego kohabitantkę – już dostała zwrot. Więc mam nadzieję, że i ja w ciągu dwóch tygodni będę kasę mieć na koncie. Przyda się. Laptop prawie sprzedany. Aukcja trwa do soboty, ale aktualnie brat koleżanki go sobie „testuje”. Jeśli weźmie, okej. Jeśli nie – dostałam kilkanaście maili od osób zainteresowanych kupnem go „poza aukcją”. Ja wiem, że się nie powinno, ale mi zależy na pozbyciu się go. I na pewno kupię nowy komputer stacjonarny jak tylko z długów wyjdę. Na 1000 proc.

Wypowiedz się! Skomentuj!