Ważna rzecz: spotkanie z promotor. Muszę przyznać, że zawsze się tego obawiam i boję. Nie dlatego, że coś jest nie tak. Wręcz przeciwnie – dlatego, że jest za każdym razem „na tak”. Po prostu te spotkania mnie porażają. Ja przychodzę zawsze z jakimś problemem, z jakąś sprawą, z czymś, nad czym się zastanawiam bądź czego nie wiem a podczas rozmowy okazuje się, że to i tak w zasadzie nie było ważne, bo jest co innego istotniejszego. Kurcze, poraża mnie to. Tak samo było tym razem. Promotor zażyczyła sobie (słusznie zresztą!), żebym się zjawił i sprawozdał co zrobiłem w kwestii uzyskania tytułu naukowego doktora nauk humanistycznych :) A ja, prawdę mówiąc, skupiam się teraz na trochę innych rzeczach. Bo ja to widzę tak: uzyskanie tego tytułu jest możliwe po spełnieniu dwóch warunków – ukończenia studiów III stopnia oraz obronie dysertacji. Na razie skupiam się na tym pierwszym. Warunkiem zaliczenia I roku jest m.in. opublikowanie jakiejś pracy naukowej. Udział w konferencjach, także. I generalnie takie poza-uniwersyteko-zajęciowe sprawy. Aplikowałam ostatnio na kilka konferencji. Na jedną mnie na 100 proc. przyjęli. Na pozostałe: czekam, co powiedzą. Pewno koło walentynek będę wiedzieć więcej. Ale to udało mi się zgrabnie sprawozdać. Gorzej z tą dysertacją. Ja tu myślę nad tym, co wydaje mi się ważnym problemem metodologicznym, a pani promotor zwraca mi uwagę na to, że teoretyczne ujęcie może okazać się istotniejsze. I żebym na tym się skupił. Dobrze zrobiła, że – wbrew swoim przyzwyczajeniom – wyznaczyła mi książki i terminy do przeczytania. Potem mamy się spotkać i porozmawiać. Jestem na tak! Potrzebuję takiego bicza nad głową. Więc z tego się cieszę. No i dała mi też wyjście z mojego problemu metodologicznego. Okazuje się bowiem, że wyjścia nie ma i nie będę się silić na jego osiągnięcie, tylko muszę zdać w dysertacji sprawę z tego, że poszukiwanie to nie ma sensu. Proste.
Więc generalnie: zmiażdżyło mnie to.

Żeby było śmieszniej, po porannym spotkaniu pojechałam do redakcji a potem znów do Instytutu Socjologii wrócić musiałam. Na zebranie naukowe. To taka poważna rzecz – raz na jakiś czas (raz w miesiącu? częściej? rzadziej?), członkowie jakiegoś zakładu (w moim przypadku: Zakładu Socjologii Kultury) spotykają się, by wysłuchać, co ma do powiedzenia jeden z członków/jedna z członkiń tegoż zespołu lub wysłuchać jakiegoś ciekawego wystąpienia kogoś zaproszonego z zewnątrz. Tak było i tym razem. Jedna z doktorantek opowiadała nam o swoich problemach/wątpliwościach z pracą swoją. I przyznaję, że ma duży problem. Ale też i taka krytyka, z jaką się spotkała (łącznie z kwestią etyki badań społecznych!) powinna się jej przydać. Taką mam nadzieję.
A ja pracuję aktualnie i wciąż i nadal nad socjologią queer nauczaną w IS. Mam nadzieję, że się uda.

Po tym naukowo-poważnym początku, który wprowadził atmosferę grozy i nudy, czas wspomnieć o rzeczach pozostałych. Udało mi się we wtorek zobaczyć z Sewerynem. To dobrze. Pogadaliśmy towarzysko, ale i służbowo. Mam nadzieję, że uda nam się zaktywizować jakiś studentów (przede wszystkim WDiNP) do włączenia się w pewien fajny projekt. Jeśli nie, przestaję w nich całkiem wierzyć. Mam jednak nadzieję, że się skuszą i włączą. Jakby ktoś z szanownych czytelników był studentem/studentką UW i chciał się zaangażować w działalność pewnego koła naukowego (formalnie) oraz przeżyć coś miłego (nieformalnie) a także pomóc w organizacji dużego przedsięwzięcia (faktycznie) i sprawdzić swoje umiejętności w tej kwestii (praktycznie), to ja zapraszam.
Udało mi się też BUW zahaczyć i przedłużyć ważność konta do końca roku. Oraz jakieś-tam książki wypożyczyć. To pierwsze z tych, które mi promotor poleciła.
A potem była już czysta rozrywka. Kino. Przedpremierowy „Adam” i moi znajomi. Plus zwycięzcy konkursu. Ubolewam, że Wojtek Zając dotrzeć nie mógł, ale rozumiem, że powstrzymały go jakieś Bardzo Ważne Sprawy. Za to był Sebastian ze swoim nowym b.s.p.s. Niejaki Kacper to ładny chłopiec – odnalazłam go na facebooku nawet. Słodki, słodki, nie powiem. A sam film? No cóż… happy-endowa historia z Hollywood. Jasne, obejrzeć można. Dobrze, że pojawia się jakaś rzadka choroba – to ułatwia potem leczenie ludzi, bo szersza publiczność wie coś więcej o tym. Ale generalnie, nie obejrzenie tegoż, nie jest jakąś wielką życiową stratą nie do nadrobienia.

W środę trudny dzień w redakcji – chciałam nadrobić wszystkie zaległości (a to nie takie łatwe, bo każdego dnia dochodzą nowe rzeczy, nowe sprawy, nowe zadania). W miarę jednak wszystko jakoś uporządkowane. Zaczynam za to nieco ostrzej patrzeć na samą wydawcę – w sensie, że ja rozumiem jakieś opóźnienie, problemy, te sprawy. Każdemu się zdarza, wiem. Jest kryzys nadal na rynku wydawniczym, ja wiem. Ona sama nie ma lepiej (jeśli nie ma nawet gorzej), to też wiem. Ale generalnie jeśli kolejna zapłata będzie opóźniona, to będę musiała zrezygnować. To jest a) mała kasa, b) nie tak duża kasa, jak miała być, c) wygodne, ale bez przesady. Muszę jakoś dawać radę, prawda?
Za to wieczorem znów mogłam się zrelaksować. Tym razem na „Lourdes” – film o miejscu cudów. Ciekawy, muszę przyznać. I nie chodzi nawet o samą fabułę, bo to jakby trochę z boku zostaje. Chodzi bardziej o to, że dokumentalnie ten film robi wrażenie. Nie wiem jak udało się im zrobić nagrania podczas tej mszy w tamtejszej świątyni. Są naprawdę dobre. I choćby tylko po to warto zobaczyć. Ja też specjalnie wzięłam Pawła od Różowego Kaktusa (którego coraz częściej nazywa się po prostu Kaktusem…). On dawniej był bardzo zaangażowanym katolickim działaczem wspólnotowym. Nawet jeździł gdzieś-tam na misje ewangelizacyjne. Więc wydawało mi się, że dla niego to może być ciekawe. I było. Zresztą chyba nie tylko dla niego, bo generalnie chyba ludzie zadowoleni. Nie, to złe słowo. Nie tyle zadowoleni, co – za przeproszeniem – ubogaceni. W wiedzę, ma się rozumieć. W nic innego.
Po kinie przeszliśmy się z Pawłem, Tomeczkiem, Adamem i Kaktusem do centrum. Bo stwierdziłam, że jest pogoda okej a im też się chciało. Miły taki spacer. To jedyny powód, dla którego czekam wiosny – bo chcę więcej i swobodniej chodzić. Na razie skutecznie uniemożliwia mi to zalegający wszędzie w olbrzymich ilościach śnieg.

Wieczorem w domu umówiona byłam z Michałem na picie. Bo on sesję skończył a i generalnie dawno się nam nie zdarzyło. Nie przepadam za piciem z Michałem, bo on szybko się wycofuje i mówi, że już więcej nie chce. A ja nie rozumiem, jak można się tak szybko poddawać ;) Tym razem jednak było inaczej. Oglądaliśmy „Skins 3” (bo on jeszcze nigdy nie widział) i „Little Britain” (bo się nam znudzić nie może od lat). Piliśmy, śmialiśmy się i powtarzaliśmy znów najlepsze teksty z serii. W tym: „I be a good wife of you” czy „As a joke!”. Hermetyczne – jeśli ktoś dobrze nie zna, nie załapie.

Skończyło się to wszystko średnio dla mnie. Ja nie miewam problemów z przyswajaniem alkoholu. Potrafię w bardzo dużych ilościach i nic się potem ze mną nie dzieje. Nie tym razem jednak. W czwartek miałam ból głowy. Dobrym pomysłem było ustawienie sobie tego dnia tak, żeby przed 12 nigdzie się nie ruszać. Muszę przyznać, że ów ból zaskoczył mnie poważnie. W sensie, że nie spodziewałam się po tak niewielkiej w sumie ilości jakichkolwiek śladów. Potem zwaliliśmy to na „uzupełniacz”. Michał postawił na Colę, podczas gdy ja stawiam zazwyczaj na sok pomarańczowy lub Sprite. Może to właśnie to zadecydowało?
Niemniej, przez cały dyżur w redakcji oraz późniejsze aktywności nie piłam kawy. A to jest istotny znak. Kawę wypiłem dopiero pod wieczór, koło 22. To oznacza, że o tej porze mogłem już pić znów ;) Ale nie oznacza, że to zrobiłem. Dla mnie picie kawy jest takim wskaźnikiem. Jak nie czuję się najlepiej – jestem chory, albo właśnie nie-za-bardzo po piciu, to organizm się nie domaga kofeiny. Wydaje mi się, że to dlatego, że ma już wówczas wystarczająco wypłukany magnez. Ale to taka hipoteza ad-hoc.
Wczesnym wieczorem udałem się z Pauliną i Michałem (na którego długo czekaliśmy!) na wystawę zdjęć Zygmunta Baumana do SWPS. Ja wiem, że to Praga i koniec świata, ale się ruszyliśmy. Wystawa nosiła tytuł „Obrazy w słowach, słowa w obrazach”. Jest ciekawym doświadczeniem. Zwłaszcza najwcześniejsze ze zdjęć – robione w latach 70. w Wielkiej Brytanii, tuż po przymusowej emigracji profesora z Polski. Widać jego pewną fascynację kontrastem, potrzebę pokazania skrajności – zwłaszcza w życiu społecznym i zwłaszcza skrajności rozumianej ekonomicznie. Pamiętajmy, że Bauman jest lewicującym naukowcem. A w latach 70. miał 40-45-50 lat. Idealny wiek na osiągnięcie dojrzałości pod tym względem, prawda? Dlatego też te zdjęcia, mimo że gorsze jakościowo od późniejszych aktów, wydają mi się ciekawsze. Cała wystawa – istotna przede wszystkim dlatego, że zdjęcia zrobił tak znany socjolog. Bo one same w sobie nie są jakoś szczególnie odkrywcze i trzeba to powiedzieć jasno. Niemniej, dla mnie, jako osoby, którą Bauman bardzo mocno inspirował do niedawna a i teraz jest dość znaczącym dla mnie myślicielem, to ciekawe doświadczenie.
Za to wino było marne.

Piątek, koniec tygodnia, jak dobrze. Praca wre, by wszystko na czas oddać. Moja motywacja spada – trochę z powodu opóźnień w płatnościach, trochę z powodu nastawienia redakcji. Choć się uśmiechamy, żartujemy, to cały czas pojawia się ten temat. I widzę, że niektórzy naprawdę myślą o opuszczeniu naszego grona. Martwić mnie to zaczyna, bo wiem, że teraz zostali już ludzie, bez których dalej się nie da. I nie chodzi o względy towarzyskie – co to, to nie. Przecież wiadomo, że ja towarzysko od takich kręgów „wymuszonych” jak redakcja, uczelnia, samorząd – jestem dość daleko. Chodzi o to, że to naprawdę dobrzy ludzie a do tego tacy, których nie da się innymi zastąpić – ze względu na ich zaangażowanie (przede wszystkim!), poświęcenie i doświadczenie. Więc mam też momenty słabości.

Ważniejsza jednak tego dnia dla mnie była pizza, na którą umówiłam się z Anatolem. On przybył do Warszawy z dwójką znajomych na trzy-cztery dni. I znalazł czas i ochotę na spotkanie ze mną. Zabrałam go do Dominium w Centrum. Miło tam i robią niezłą tę pizzę. Bo, pamiętajmy, w sieciówkach też są lepsze i gorsze lokale! Akurat centrum jest nieźle. Anatol, piękny bez zmian. Wciąż mi wisi piosenkę – w sensie, że ma mi zaśpiewać. Nie pytajcie jak do tego doszło ;) Spotkanie przebiegło pod znakiem pytań. Postanowił dowiedzieć się czegoś ode mnie i wyciągnąć informacje. To dość specyficzna sytuacja… W Warszawskim środowisku homoseksualistów jestem osobą dość rozpoznawalną. On mnie nie zna. I mam dość dużo swobody w operowaniu swoją narracją. Nie, nie, nie kłamię, nie zmyślam. Jestem szczera. Już przy naszym poznaniu ostrzegałem go: „Nie podrywam Cię, bo nie mam penisa”. Żeby wszystko było jasne od początku. Ale Anatol, w przeciwieństwie do innych ładnych młodych chłopców, nie ma wobec mnie uprzedzeń wyrobionych przed poznaniem mnie. I to ciekawa sytuacja. Trochę dziwna dla mnie także. W sensie, że pyta mnie o rzeczy, o które normalnie mnie już nikt nie pyta, bo „wszyscy wiedzą”. Podsumowując jednak muszę stwierdzić, że spotkanie nad wyraz miłe. Zjedliśmy a potem poruszać się chcieliśmy – dlatego wykorzystałam jego towarzystwo i przeszłam się do biblioteki wydziałowej a potem na Karową, bo chciałam książkę tam też odebrać. Akurat nikogo nie było na portierni, więc się nie udało. Ale spacer – owszem. Rozstaliśmy się na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu.

Pognałem na UW, bo tam spotkanie organizacji studenckiej, do której chcę wstąpić. I wstąpiłem oficjalnie właśnie tego wieczoru. Rozmowa dotyczyła wielu spraw, mnie najbardziej interesowało to, żeby zadbać o czasopismo, które wydaje organizacja. Zresztą jako „ekspert” niejako zostałem w tej sprawie zaproszony. No to się wypowiedziałem i mam nadzieję, że pomogłem. Potem jeszcze się zadeklarowałem mocniej pomóc, ale to już inna sprawa ;) Zobaczymy, co z tego wyjdzie – ja naprawdę widzę pewien potencjał i chcę pomóc. A poza tym, z tymi ludźmi łączy mnie politycznie w samorządzie studenckim wiele, więc tym chętniej swoją wiedzą i umiejętnościami służyć mogę/chcę. Teraz trochę od nich zależy na ile im zależy ;)
Widziałam się potem też z Pawłem – to tak a propos samorządu. Rozmawialiśmy o współpracy samorządowej, doktoranckiej, naukowej i w ogóle. Wiele tematów się pojawiło, ale mnie najbardziej rozbawiła jednak wizyta Czarka na początku naszego spotkania, który chciał skontrolować z kim to jego kuzyn Paweł się spotyka. W sensie, że ze mną, to wiedział – ale chciał się upewnić czy tylko ;) Śmiesznie.
Doszliśmy z Pawłem do pewnych konstruktywnych wniosków. I mam nadzieję, że coś z tego wyjdzie dalej. Hasła kluczowe: imigranci, zapach, chemia, bezprawie, wniosek, rektor, polonistyka, marszałek. Wystarczy, bo nie mogę wszystkich planów ujawnić na blo. (nie) Wiem, kto go czyta przecież.

No a że piątek, to impreza. Co prawda do domu wróciłam koło 21:00, więc czasu niewiele, ale się dało wszystko ogarnąć. Wpadłem do mojej przyjaciółki Gacek na chwilkę. Pogadaliśmy, zaplanowaliśmy kilka rzeczy, ale generalnie na tę noc plan był prosty: Utopia. Wciąż uważam, że jest za zimno i za nie-sprzyjająco na większe imprezowanie. Co nie zmienia faktu, że jak się ciut ociepli, to koniecznie odwiedzić chcę Saturatora, Galerię, Toro, Discrete czy Capitol. Ot tak, żeby zobaczyć czy jeszcze żyją :) Na razie jednak motywacja do pójścia tam przegrywa z pogodą. Wygrywa Utopia. I słusznie, bo choć impreza w piątek się powoli rozgrzewała i rozkręcała, to ostatecznie wyszło bardzo fajnie. Monky romansuje. Maciuś się nie daje. Anatol nie wiem czemu ściemnia. Jego kolega Oskar okazał się dość ładny. I generalnie: na tak! Miałam nie pić ani jednego drinka i nawet mi się to udawało, do czasu. Królowa oświadczyła bowiem, że chce mi powierzyć przygotowanie platformy Utopii na EuroPride 2010 w Warszawie. (W sumie nie wiem nawet czy mogę o tym pisać… Ale chyba to nie tajemnica, skoro wokół kilka osób słyszało a poza tym – nie było zastrzeżenia, że nie mogę zdradzać.) Że ma to być najlepsza platforma w Europie, wiadomo. Zaszczyt mnie kopnął i zaufanie spore, więc muszę się teraz ogarnąć. No i dlatego też z moją przyjaciółką wypiliśmy jednak po dwa drinki. Żeby uczcić.
A impreza trwała dalej. Głupio wyszło z tym Tolkiem, ale nic na to nie poradzę.

Sobota bardzo wypoczynkowa była. Ogarnianie spraw, wiadomo. Się nadrabia te rzeczy, które w tygodniu były zepchnięte na potem. M.in. spisałam w końcu wywiad z zastępcą naczelnego „attitude”. Wyszło chyba nieźle, choć może nieco długo. Ale prawda też taka, że rozmawialiśmy niekrótko, więc musiał być jakiś ślad po tym, prawda? Nie wiem kiedy GayLife.pl puści to, ale będzie można poczytać na pewno też na jejperfekcyjnosc.pl :)
Zajęło mi to trochę czasu, bo raz, że niekrótkie a dwa, że po angielsku i trzeba było ładnie na polski przełożyć. A potem jeszcze zredagować odpowiednio, żeby oddać pewne rzeczy.
Wieczór jednak nadszedł nieubłaganie. Zaczęło się od domówki nieopodal. Kuba Po Prostu z Danielem i Grzesiu z Robertem wprowadzili się do trzypokojowego mieszkania przy Kopińskiej. Dość ładne, nie powiem – chociaż wiadomo, jak to jest z nowymi/wyremontowanymi mieszkaniami – zawsze się wydają ładne na pierwszy rzut oka. Ale jakby się dokładniej przyjrzeć, to się zawsze znajdzie, że a to mają dziurę w suficie, a to nieładnie wykończoną ścianę… To jednak duperele, które mi osobiście w ogóle w niczym by nie przeszkadzały i nie przeszkadzają. To, co zawsze dziwi moją przyjaciółkę Gacek, że dla mnie wygląd mieszkania, meble w nim, sprzęty, nie mają dużego znaczenia. To nie mój fetysz. Mi bardziej zależy na funkcjonalności i na atmosferze takiego miejsca. No właśnie – i tutaj chłopcy zaryzykowali. Zaprosili baaaardzo mieszane towarzystwo. Ja rozumiem, że mają różnych znajomych z różnych środowisk, jednakże eksperyment był odważny, jak dla mnie. I nie wiem też czy do końca się powiódł. W sensie, czy każdy wyszedł z przekonaniem: boże, jaka zajebista impreza. Na pewno dobrze bawił się Kaktus, który najpierw baaaardzo długo i bardzo poważnie całował się z jakąś kobietą a potem… a potem, gdy już większość z nas wyszła na imprezę, oddał się podobnym uciechom z Tomeczkiem naszym (10 kg większym). Udało się nam także przypomnieć historię o Gabie oraz docenić fakt, że chłopcy dali mi szklankę zamiast tekturowego kubeczka. Wszystkie zresztą naczynia były podpisane takimi specjalnymi naklejkami, do których Whitney potem dodawała „i chuj”.
Mieliśmy problem z dotarciem na miejsce w sumie, bo pan taxi nie ogarnął a potem my klatki nie ogarnęliśmy, ale już z wyjściem było łatwiej. I szybciej.

W Utopii – pięknie. Megaścisk, wspaniała muzyka. Laurent Wolf dał czadu. Jak on pięknie zaczął swój set! Mój boże, od razu słychać było, że będzie grubo. I było. Bo on lubi chyba grać grube bity, tłuste, mięsiste. Przyznaję, dla dziennikarskiej dokładności, że miał ze dwa słabsze momenty. No, może trzy. Ale jak na występ w miejscu, którego prawie nie zna (grał w U rok temu pierwszy raz), dał sobie radę doskonale. Zszedł na chwilkę po jakimś czasie, by potem wrócić i znów dać czadu. I nie zanudzał nas „Wash My World” czy innymi swoimi hitami, czego można się zawsze obawiać, gdy grają gwiazdy. Chociaż zaskoczył mnie pozytywnie co najmniej dwoma utworami – „Survive” swojego autorstwa oraz „Suzie”, które nie wiem, kto zrobił. Pięknie. Generalnie się wyskakałam na maksa.
No i jak zawsze, jacyś ludzie podchodzili się witać, przedstawiać. To ciekawe zjawisko, bo niektórzy homoseksualiści witają się ze mną tylko, gdy mam na sobie perukę. Bo że podchodzi jakaś kobieta i chce mi „uścisnąć dłoń”, gdyż jako kulturoznawca dużo o mnie słyszała i musi poznawać barwne postacie – to już inna historia. Miłe to wszystko, ale – co zawsze podkreślam – czasem męczące. Ani się zgarbić, ani odpocząć. Trzeba cały czas być miłą, uśmiechniętą, radosną. Inna sprawa, że generalnie w sobotę było na tyle pięknie, że z tymi emocjami nie miałam problemu ;) Zdarzają się jednak takie noce, gdy jest trudniej.

To zresztą była dla mnie noc krótka. Zmyłam się po 5, bo wstawałam o 8. Na 10:00 umówiłam się z Adrianem i Kaktusem na stacji metra. Pojechaliśmy do cerkwi św. Marii Magdaleny w Warszawie. To moja pierwsza wizyta w takiej świątyni. Okazja przyszła sama, bo Adrian jest prawosławny i czuje się tam pewnie :) Więc wykorzystałam to. Układ był taki – ja zabieram go do mojej świątyni (w sensie, że to Utopii), a on do swojej. No i nam się deal udało zrealizować.
Cała liturgia trwała około 2 godzin, więc nie za długo. Przewodniczył jej arcybiskup. W ogóle to ciekawe doświadczenie, bo w trakcie liturgii można mieć wrażenie, że wierni nie przeszkadzają celebransom w tym, co oni robią. To jakby dwie rzeczy dziejące się jednocześnie. Lud obserwuje i zajmuje się głównie… świeczkami. To jakiś fetysz, dosłownie. Cały czas ktoś je poprawia, gasi, zapala, usuwa, wstawia, zamienia, przemieszcza. Bez przerwy przez 2 godziny. Niektórzy zajmują się tylko tym. Swoją drogą, to ciekawe, bo czytałam już poniedziałek tekst w „Tygodniku Powszechnym” a propos pomysłów na zmianę liturgii w trakcie mszy w kościele rzymskokatolickim i właśnie zmiany te miałyby polegać m.in. na ograniczeniu udziału wiernych, którzy ani nie muszą rozumieć w pełni, ani jakoś specjalnie partycypować w sacrum. Ciekawie.
Nawet nie byłam tak bardzo zmęczona, więc po liturgii jeszcze się z Kaktusem na kawę wybrałam do Wayne’sa w Złotych Kutasach.

W domu odpoczywałam i zajmowałam się pisaniem/czytaniem. Jak zawsze.
Aż nadszedł poniedziałek. Poranne zakupy w Carrefourze były cezurą oddzielającą „dotychczasowe czasy” od „osiemnastu dni bez gazu”. Wyłączyli go na czas wymiany instalacji gazowej w bloku. Ciekawa sprawa w sumie, choć obawiam się, że to nie będzie nic dobrego. Póki co, daję radę. Ale też i wiem, że mam poważnie zaproszenie od Ernesta jakby co, by u niego zamieszkać w razie potrzeby. Do dupy to wszystko, bo myślałam o robieniu faworków na tłusty czwartek. A to już teraz. Szkoda.
W redakcji wszystko poszło sprawnie w ciągu dnia, udało się ogarnąć, co trzeba, więc popołudnie było spokojnie. Okazało się, że przyjęli mój referat do kolejnej konferencji. Znów w marcu i znów w Krakowie :) Teraz tylko muszę pomyśleć skąd kasę na to wziąć… Nie chodzi tylko o sam udział w konferencjach (odpowiednio: 25 i 300 zł), ale też o dojazdy i powroty. Bo już noclegi sobie sama załatwiam – dziękuję z góry moim miłym znajomym za gościnę ;)

Szykuje się ciekawy czas. Ale najpierw czas odpocząć, bo coś czuję, że może mnie jakieś przeziębienie brać, nie daj Boże.

Wypowiedz się! Skomentuj!