Pisanie bloga zaczynam zawsze tak samo. Otwieram kalendarz Google, otwieram fotoblo, otwieram Outlook, otwieram archiwum Tlen.pl… I dopiero mogę odtworzyć przeszłość. Zresztą przyznam się Wam, że niepisanie blo źle na mnie wpływa. Blo służy mi jako kontener – pozwala mi wszystkie emocje (pozytywne, negatywne) przelewać na innych. Konteneruję to i z elementów beta dostaję elementy alfa. I gdy już dziesiąty dzień mija bez pisania blo, czuję się źle. Ale w sensie, że tak fizycznie źle. Wczoraj prawie się nie popłakałam wieczorem. I nie chodzi o to, że nie mogę blo napisać – po prostu nie mam czasu. Emocje wtedy się we mnie zbierają i muszę je przeżywać, zamiast je oddać. Wiem, że to dziwne – ale tak to działa już. Pamiętajcie, że blo mam od prawie 6 lat i to jednak powoduje pewne przywiązanie, co nie?

Więc postaram się wszystko skontenerować teraz.

Generalnie: jestem na diecie. Generalnie: dieta zaczyna przynosić efekty. W sensie, że chudnę. I mam nadzieję, że jeśli będę się jej nadal w miarę trzymać (tak jak dotychczas), to zejdę do wagi sprzed przytycia ostatniego a może i uda mi się zejść 2 kg niżej, co jest trochę moim marzeniem nigdy nie osiągniętym. Ja wiem, że Wam się wydaje, że 2 kg to niedużo. Uwierzcie jednak, to sporo. Od razu widzę jak mi się brzuch powiększa/pomniejsza i jak mi cycki rosną/maleją. I nie, nie wmawiam sobie tego. Nie ważę się – widzę to po sobie i potem raz na jakiś dłuższy czas wchodzę na wagę dla upewnienia się co do oceny skali zjawiska (a nie tego, czy ono wystąpiło). A piszę o tym dlatego, że jednym z głównych założeń diety jest ograniczenie spożycia alkoholu. On sam w sobie ma spor kalorii – a co gorsza, pijam go ze słodzonymi napojami. Basta.
Nie udało się to jednak w środę, gdy się u Ewy spotkaliśmy. Mieliśmy pracować nad naszą pracą zbiorowo-naukową. I pracowaliśmy, nie powiem. Było dość twórczo i kreatywnie. Ale była też wódka. Nieodłączna, niemalże. Dziewczyny nie pozwalają się nam bez niej spotkać, niestety. Jak zwykle też poza samą pracą, było dużo fanu i śmiechu. A ostatecznie nawet był „Olivier Twink”, którego dziewczyny chciały obejrzeć, a którego im dawno obiecałem i miałem przypadkiem przy sobie. Z olbrzymią uwagą i pewnym nabożeństwem obejrzały wspaniałe wyczyny chłopców gwiazd porno. Miło.

Gdy wróciłem do domu, znalazłem kartkę pocztową od Kasispryki. Z naszego rodzinnego miasta. Piękna, w stylu lat 80., ze zdjęciami, które wyglądały, jakby naprawdę wtedy były zrobione (choć chyba nie taki był zamysł autorów kartki) i z pozdrowieniami z rodzinnej miejscowości. Miłe to. Zastanawiam się, swoją drogą, czy do mamy moja paczka i mój list dotarły. Bo w sumie spodziewałam się już odpowiedzi jakiejś. Ale nic, poczekam. Wiadomo, że w okolicach Świąt i Nowego Roku poczta działa jak chce.

W czwartek – ważna rzecz. Debata w Instytucie Socjologii UW nad programem studiów. W zasadzie przeznaczona dla studentów, ale ja się chciałam włączyć. Po pierwsze – brałam udział w pisaniu obowiązującego programu, po drugie – nie ma takiej debaty dla doktorantów, a po trzecie – mam nadzieję, że niedługo będę też ten program realizować. W sensie, że uczyć. Organizatorzy, samorządowcy, prosili, żeby wcześniej napisać kto chce zabrać głos w jakim punkcie. No to się zmobilizowałam, napisałam, wysłałam. Się okazało potem, że jako jedna z niewielu. W zasadzie prawie jedyna. Więc mogłam mówić do woli za każdym razem na początku. To wygodne, bo ma się okazję ukierunkować dyskusję jakoś. A sama debata wypadła – moim zdaniem – bardzo fajnie. Szkoda, że nie było nas więcej. Ale za to super, że przedstawiciele dyrekcji byli. To na plus. Wysłuchiwali, notowali, komentowali, odpowiadali. I chwała im za to. Mam nadzieję, że to coś da i że ten program będzie atrakcyjniejszy.
Oczywiście, poruszyłam też sprawę braku socjologii queer w IS. Bezskutecznie na razie, ale spokojnie – to nie koniec działań w tym zakresie. Paulina też była i wpadliśmy na pomysł dość szalony. Zrobimy manifestację na rzecz socjologii queer w IS! Szykowało się posiedzenie Komisji Dydaktycznej, która opracowuje propozycję programu nauczania dla Rady IS – więc przed ich posiedzeniem będziemy pikietować z transparentem – pomysł zajebisty!

W piątek zaliczyłam BUW i bibliotekę wydziałową. Żeby móc z tej drugiej wypożyczyć – musiałam odzyskać książkę, którą Marcinkowi załatwiłam, a którą omyłkowo oddał do BUWu zamiast dać mi. Poszedłem do biblioteki uniwersyteckiej i udało mi się odzyskać wolumin. Wkurzyłem się, bo mi dyrektorka BUWu nie odpisała na maila w sprawie łamania regulaminu… Nie chciała po dobroci? Nie ma sprawy. Znam też inne metody. Pismo pójdzie.
Książkę odzyskałam, konto aktywowałam znów, zapłaciłam 6 zł kary. I poszłam do biblioteki wydziałowej, żeby oddać odzyskaną rzecz, zapłacić karę za nią i odebrać kolejne pozycje. Trochę postmodernistycznej klasyki socjologicznej. Kiedyś trzeba to ogarnąć, nie? Plus trochę o demokracji agonistycznej. Ciekawa idea, która ostatnio jest mi bliska. Mam nadzieję, że uda mi się jakąś pracę jebnąć na ten temat a propos „koziej wojny” na portalach gejowskich. Bo wydaje mi się, że to właśnie o to chodzi.
Nie byłabym sobą, gdybym w piątek nie zaliczyła korków… Ale są sukcesy. Gówniarz poprosił mnie o korki, gdy się okazało, że nie daje rady i ma dwójki i jedynki… A tutaj proszę: pierwsza czwórka. Jest dobrze, jestem dobra.

W nocy się okazało, że to jest krejzi najt. Nieplanowana, naprawdę. Bo przecież ja teraz jestem grzeczna, spokojna i całkiem trzeźwa. Oczywiście, taki był zamiar. Okazało się jednak, że znajomi mają inne plany wobec mnie i usiłowali mnie za wszelką cenę upić. Zanim jednak to się stało, wpadł do mnie młody Sebastian, któremu pstryknęłam fotki w samych majtkach jako Miłości Dnia. Ja naprawdę wiem, jak to działa. I okazało się, że Adam się wkurzył jak go zobaczył w tej galerii. No cóż… wiadomo, że do młodych chłopców mam słabość i już. Pojechaliśmy do mojej przyjaciółki Gacek, którą z jej b.s.p.s. udało mi się do McD wyciągnąć. Czułem, że potrzebuję i dobrze zrobiłem – zwłaszcza zważywszy na to, co się działo potem. Bardzo wyczerpująca zabawa. Ale to bardzo-bardzo. Szaleństwo z Damianem.be, Olivierem, Davem, Sebastianem, no i oczywiście z Gackiem i Kubą. Choć oni akurat się dość szybko zmyli, bo czekała ich następnego dnia podróż do Poznania. Mnie nic nie czekało, więc mogłam spokojnie do 8 poszaleć. I dobrze!
Młoda jestem, wyszaleć się muszę, co nie?

Sobotę miałam wolną, co mnie strasznie ucieszyło. Mogłam poleżeć, poczytać, pogotować. Taki chill-out, którego mam zamiar mieć coraz więcej przez jakiś czas. Co prawda ostatecznie w weekend kończyłam też jedną z prac, ale to na marginesie. Akurat taką dość przyjemną, więc nie było co się stresować.
No a potem przyszła kolejna Uto noc. Tak się wszystkim spodobało, jak dobę wcześniej mnie upijali, że ostatecznie Tadek załatwił na barze, że niczego bez alkoholu mi nie chciano podać. Szaleństwo. Tym większe, że dołączył do nas Paweł. Znów mnie jacyś ludzie zaczepiali. Że mnie wspierają, że na dziennikarstwie i że w ogóle… Miłe to, prawdę mówiąc, choć czasem zastanawiam się, skąd oni biorą odwagę, żeby tak do obcej w zasadzie osoby zagadywać :)
Impreza była na maksa udana. Baaaaaaardzo dobra muzyka. Mogłem się wyskakać do woli. Ale i towarzystwo dopisało. Oczywiście, brakowało mi mojej przyjaciółki Gacek. Ale poza tym był Patryczek, byli wszyscy co zwykle, był też Maciek ze swoją b.s.p.s. Tak, on naprawdę jest hetero (dlatego, Panie, dlaczego?!). Wpadli z Adamem, jakimś ich znajomym z SGH. Przedstawili mi go jako „zatwardziałego hetero”. No i nie powiem, żeby wyglądał inaczej ;) Ale że miałam dobry humor, to sobie z nim flirtowałam trochę i ostatecznie rozmawialiśmy trzymając się w objęciach. On – młodą transetkę, ja – zatwardziałego hetero. Śmieszne to wszystko. No i okazał się bardzo sympatyczny. Oczywiście, bez skojarzeń, nie w tym sensie. Był za umięśniony.

Niedziela nie była spokojna – wpadła do mnie Paulina na malowanie transparentu. „Chcemy Socjologii Queer w IS” – napisaliśmy na nim różową farbą. Wyszło pięknie. Ale nie o to nawet chodzi. Chodzi o to, że Paulina wchodzi do mnie do mieszkania radosna, uśmiechnięta i w ogóle… Więc pytam co ją tak cieszy, gdy na zewnątrz minus szybernaście stopni Celsjusza, wszystko zamarza i jest chujowo. No to ona wyciąga pół litra Żołądkowej Gorzkiej Czystej De Luxe… I mówi, że na trzeźwo mnie nie zniesie. Skończyło się na tym, że napis zrobiliśmy, a przy tym się napiliśmy trochę.
Weekend minął mi także pod znakiem wypełniania wniosków. Jeden do Strasburga, jeden do Krakowa, jeden do Bielska-Białej czy gdzieś-tam. Generalnie: ogarniałam sprawy wyjazdowo-konferencyjnie. Mam nadzieję, że z sukcesem, choć prawdę mówiąc, potem odkryłam jeszcze jedną ciekawą rzecz. Więc będę musiała jeszcze trochę posiedzieć nad tym.

A co do transparentu – posiedzenie Komisji Dydaktycznej miało odbyć się w czwartek. Tak zapowiadano na debacie… Ale się okazało, że przełożyli na wtorek. Dowiedziałam się o tym w poniedziałek po 23:00. Więc nie ma szans na manifestację. Wkurwiłam się. Chociaż, myślę sobie: okej, to się zrobi manifestację przed posiedzeniem Rady IS albo po prostu wywiesimy transparent z jakimś wielkim manifestem w budynku IS. I już. Od października wisi tam manifest dwóch doktorantów, którzy chcą socjologii kulinarnej (w zasadzie nie ma czegoś takiego), więc chyba o socjologię queer możemy też walczyć, co nie?

W poniedziałek dużo latania. Dużo, dużo. Rano w redakcji wcześniej niż zwykle, potem spotkanie ze zleceniodawczynią pracy jednej. Ostatnie poprawki zgłosiła (alleluja!) i będzie kasa. Zresztą o kasie, to zaraz. Potem zajęcia na socjologii. Miałam przynieść panu profesorowi jedną pracę, żeby mi zajęcia zaliczył… ale mi się nie udało. Pomyślałam sobie: dokończę wieczorem, wyślę mu mailem. Dla niego to okej. Nie udało się. Generalnie do piątku mi się to nie udało, ale naprawdę, naprawdę nie miałam kiedy. Odebrałam też książkę „Naznaczeni. Mniejszości seksualne w Polsce. Raport 2008” pod redakcją prof. Ireneusza Krzemińskiego. Okazuje się, że mieli kilka egzemplarzy do rozdania, więc sobie załatwiłam. Tak na świeżo i od razu, żeby mieć zanim inni mieć będą. W chwili obecnej prawie ją skończyłam. Ciekawa, nie powiem. A nawet powiem. Ponieważ jedna część jest relacją z badania „wywiadowego”, to są spore fragmenty wypowiedzi badanych. I powiem szczerze, że przemówiły do mnie. W sensie, że z tych fragmentów biją ludzkie historie, emocje, przeżycia. Wyobrażam sobie respondentów, którzy siedzą i Małgosi, która ich nagrywa, opowiadają to wszystko. Przeżywają czasem na nowo, czasem zmuszają się, żeby coś wyznać. A i tutaj pokłony dla autorów, bo rzeczywiście, robi to momentami wrażenie.

A po wszystkim – do teatru. W zasadzie: na teatr. W Galerii znów grała Faktoria Milorda z premierą „Zaproszenia”. Dostałam zaproszenie na „Zaproszenie”, więc skorzystałam. Pomyślałam sobie: zaproszę Karola z Bródką. Dawno się nie widzieliśmy, miło byłoby znów jego facjatę zobaczyć i posłuchać jak pierdoli o swoich problemach z 40latkami. Umówiliśmy się najpierw pod UW (że mnie stamtąd odbierze), ale w ciągu dnia napisał, że woli pod Galerią. No to spoko, dam radę sam dotrzeć przecież. Docieram, czekam, czas mija – dostaję smsa. Że on się źle jednak czuje i się jednak nie zjawi. Wkurwiłam się. Tym bardziej, że 1,5 godziny wcześniej pisał o przeniesieniu miejsca spotkania. Półtorej godziny. No nic, wchodzę sam. Reżyser zarezerwował mi miejsce, to bardzo miłe z jego strony.
Sam spektakl – muszę to przyznać – całkiem niezły. Dobry. Lepszy chyba od „Queer Castingu” nawet. W sensie, że tam się zjawili też słabsi aktorzy a tutaj korzystał już tylko z tych dobrych. Marek Gabrych dobrze gra takiego lekko nieogarniętego, sympatycznego blondyna („Pokaż cipkę, dam ci ciastko”), Edyta Królik w roli wścibskiej heterosąsiadki („Lesbę też mogę zagrać”) no i Piotr Mazurkiewicz w roli przegiętaska. Swoją drogą, jestem ciekawa, czy potrafiłby zagrać nieprzegiętego geja. Bo, prawdę mówiąc, granie cioty, gdy samemu jest się lekko co najmniej wygiętym, to nie takie znów wyzwanie, prawda? :) Co nie zmienia faktu, że całość robi całkiem dobre wrażenie. No, pewne rzeczy zawsze można poprawić, ale uśmiałam się i muszę to przyznać. Potem jeszcze poproszono mnie po spektaklu za kulisy, gdzie świętowano premierę. To strasznie miły gest.
Grześ był ze swoim Robertem – gadałam potem z nimi. Bo przecież niedługo będziemy sąsiadami! Oni wraz z Danielem i Kubą Po Prostu się przeprowadzają bardzo blisko mnie. Więc pogadaliśmy o tym i nie tylko. Grześ nawet, uwaga!, po raz pierwszy w życiu – zaprosił mnie na drinka. Z szoku mało nie upadłam. Opierałam się, ale uległam ostatecznie. Potem chłopcy byli na tyle mili, że się ze mną na rondo ONZ przeszli i czekali aż odjadę. To słodkie, co nie?

Wtorek – dzień kolejnego szaleństwa. Rano: zakupy w Carrefourze (kiedyś muszę jedzenie kupić!). Potem rozpakowanie i zaraz trzeba lecieć dalej. Ani chwili nudy. Wpadłam do redakcji na godzinkę, potem szybko na UW – na rozmowę. Zgłosiłem chęć zostania sekretarzem redakcji kwartalnika naukowego Instytutu Socjologii UW, który powstaje. No i fajnie, rozmowa, trzy osoby i ja. Rekrutacja sympatyczna, Michała znam od jakiegoś czasu dość dobrze, więc i mniejsze skrępowanie czy coś. Postanowiłem być szczery we wszystkim, o co pytali. Bez ściemniania, bez udawania. Co mi tam. Dwa dni później zadzwonili. Poinformowali mnie, że spośród trzech kandydujących osób – podzielili obowiązki między dwie. Mnie wśród nich nie ma. Za to chcieliby, żebym zajęła się ich stroną WWW. W sensie, że wymyśleć ją, ogarnąć i potem prowadzić. Powiedziałam, że przemyślę, ale oczywiście zgodziłam się ostatecznie.
Po rozmowie wróciłem do redakcji znów na godzinkę. A potem korki. Jak zwykle. Na szczęście miałem potem okazję się zrelaksować – zaprosiłem na pizzę moją przyjaciółkę Gacek i jej b.s.p.s. Kubę. Poszliśmy do Dominium w Centrum. Najedliśmy się, nie powiem. Ostatecznie dwie kupiłem. Kupiliśmy też wino jakieś i w sumie tego wina dużo wypiliśmy. Karafkę na trzy i jeszcze po jednym kieliszku. Mają dość dobre to wino – w sensie, że bardzo delikatne w smaku. Pośmialiśmy się, porobiliśmy wiochę. No, standard.

Drugą noc z rzędu wróciłam do domu koło północy. Ogarnięcie, posprzątanie, coś tam zrobienie i spać. No bo już po tak intensywnym dniu naprawdę nie chce mi się niczego produktywnego robić.

Środa zaczęła się od dyżuru w redakcji. Wszystko fajnie, Marcin nas odwiedził. Dużo pierdół, którymi muszę się zajmować – to strasznie męczące, no i odwodzi mnie od tego, co naprawdę ważne. Szkoda. Niemniej, ja wiem, jest kryzys. Czy nawet Kryzys, więc nie ma co. Choć czasem… zaraz o tym.
Najważniejsze: zdrowo jem. Robię sobie codziennie rano drugie śniadanie i obiad, które potem zjadam w odpowiednich odstępach czasowych. Zdrowo, nie za dużo, regularnie. Tak powinno być! I to pomaga. Poza tym – codziennie rano ćwiczę. Może nie za wiele, bo to kilka minutek, żeby brzuch mi nie wisiał. Ale to mi sporo daje. Poprawia perystaltykę jelit, poprawia mi samopoczucie i samoocenę. Więc jest okej. Nie będę jak Doda wydawać 5 tys. na siłownię. Nic nie będę na siłownię wydawać, bo nienawidzę się pocić, gdy widzą to inni. To mnie najbardziej krępuje. A poza tym – musiałabym się przebierać na oczach ludzi. Więc odpada absolutnie. Nigdy już nikt w życiu nie zobaczy mnie nago. Ani nawet półnago. Spaliłabym się wtedy cała.

Miałem zaproszenie do kina na wieczór na „Sherlocka Holmesa”. Ale oczywiście – posiedzenie Parlamentu Studentów UW się trafiło. Więc pomyślałam, że dam Patryczkowi i Michałkowi – niech idą sobie, zobaczą. Chętnie chcieli je wziąć. Postawiłam im warunek: wcześniej zabiorą mnie na kawę :) No co, niech ja też coś z tego mam, co nie?
Na miejsce spotkania przybyłam (po drodze w wielkim pośpiechu zaliczyłam bibliotekę) a tam Michał czekał. Ostatecznie do Patryka musieliśmy dojść. Ale to o tyle śmieszne, że Michał za mną nie przepada. I bał się mnie. Czy też, jak teraz twierdzi – ma dystans. Śmiesznie tak. Zresztą jak potem trwało spotkanie, to Michałek niewiele mówił. Widzę, że go krępuję. Chyba, że zawsze taki małomówny. Ale wybaczam mu wszystko, bo słodki, młody i ma prawo. Patryk za to próbował podtrzymać konwersację a przy tym zachować się odpowiednio i wobec mnie, i wobec swojego b.s.p.s. Śmiesznie musiał lawirować. Ale też i widziałam jak musi znaleźć środek między „jestem męski prawie hetero” a „kocham cię, misiu”. Eh :)
Odprowadzili mnie pod UW, gdzie się o 19:30 miało rozpocząć posiedzenie.

Z lekką obsuwą, ale ruszyło. Wybory, ostatnia część. Wybraliśmy już w zasadzie wszystkich, których wybrać trzeba było. I dobrze. Co mnie smuci, to że parlamentarzyści i parlamentarzystki nie mają pytań do kandydatów. Oni się prezentują (czasem lepiej, czasem gorzej, czasem mówią: „To ja w zasadzie będę czekać na pytania”) a potem, gdy nadchodzi tura pytań, to nikt o nic nie pyta. No kurwa. Parlament jest także miejscem, gdzie poza głosowaniami, odbywać się powinny jakieś debaty, wymiana poglądów, cokolwiek. Zwłaszcza mój były klub, który teraz jest opozycyjnym, powinien pytać. Jak nie ma szansę na obsadzenie jakiegoś miejsca, to niech sprawdzi czy koalicyjny kandydat/ka się nadaje. A jak nie, to udowodnić to pytaniami! Dlaczego ja, osoba, która nie posiada mandatu w PS UW, jestem jedyną, którą zadaje pytania? Nie robię tego złośliwie, naprawdę. Ja czasem mam duże wątpliwości i chcę wiedzieć, chcę wykazać niekompetencję, chcę ośmieszyć. Kandydata/kę ale i kluby, które go/ją zgłaszają.
Posiedzenie się skończyło o ludzkiej porze. Ale, jak zwykle, do Bistro poszli moi. Pomyślałam sobie: a chuj, idę z nimi. Rzadko mi się zdarza, więc co mi tam. Paweł, który dysponował samochodem, powiedział, że mnie podwiezie – więc super. Poszedł też. Posiedzieliśmy, wypiłam ze 3 szoty i pojechaliśmy do domów. Po drodze jeszcze (i to już był grzech) McD zaliczyliśmy. Niedobrze, ale za to jak smacznie…

W czwartek do redakcji na 12:00. Miałam rano dokończyć pracę dla profesora… ale zaspałam. Nie wiem jak to się stało, ale obudziłam się koło 10:00. Szok. W redakcji znów zamieszanie. Zmiany, nowe pomysły, nowe plany. Z jednej strony: to pozytywnie stymuluje, ale z drugiej… No dobra, czas to powiedzieć. Kryzys trwa. Na tyle, że okazuje się, że moja niepodwyższona wciąż wypłata wciąż do mnie nie dotarła. Okej, ja wiem, że spóźnienie jest niewielkie (4 dni), ale martwi mnie to. Wiem, że dostanę kasę – już tak bywało, że były opóźnienia i wiem, że one wynikają z czynników zewnętrznych. Naprawdę, wiem. Co nie zmienia faktu, że 1) nie powoduje to u mnie wzrostu poczucia bezpieczeństwa, 2) utrudnia mi podjęcie decyzji o spłacie kredytów, 3) sprawia, że inni w redakcji się stresują, we mnie chcą to kontenerowa a ja muszę działać jako oparcie i pocieszenie, 4) niektórzy się zniechęcają a ja nic na to nie mogę poradzić i rezygnują, 5) mam dużo obowiązków, których mieć nie powinnam… I generalnie momentami mnie to frustruje. Oczywiście, wtedy powtarzam sobie, że jasne, mogę to rzucić, wyjść i mieć w dupie. No mogę, nikt mi nie zabroni. I pewno sobie poradzę. Ale mogę też próbować coś dalej robić, dać radę. Może Kryzys się kiedyś skończy jednak… I dalej to ciągnę. Czasem jednak naprawdę jestem zmęczona. Bardziej narzekaniem innych niż tym, że ja mam jakieś tam problemy w związku z całą sytuacją.

Po wyjściu z redakcji pognałam na spotkanie z Maciusiem. Rzadko się widujemy, rzadko. Ale on nigdy czasu nie ma. Ja też na nadmiar nie narzekam… No i poszliśmy na pizzę, ale tym razem koło mnie. Miło, spokojnie, sympatycznie. Zresztą Maciuś to takie złote dziecko, że jak go jakiś usidli kiedyś, to będzie miał z nim dobrze. Mimo, że on narzeka, że charakter ma trudny, to chyba jednak nie ma. No i niezmiennie od lat jest piękny.
A potem do Marcinka pojechałam do Złotych Kutasów. Kaweczka w Wayne’s Coffee. Wszystko fajnie, sympatycznie, dostał ode mnie książkę jakąś z biblioteki i w ogóle opowiadał, cieszył się. Dużo pozytywnego się u niego dzieje – to cieszy. Ale nadeszła taka chwila, że mnie zabiło. Zapytał mnie a propos mojego spotkania z kimś (nie ma znaczenia z kim), czy rozmawialiśmy o nim. Dziwne pytanie w sumie – więc powiedziałam, trochę dla żartu, trochę dla przekory, że nie odpowiem na to pytanie. Wyjaśnił powód jego zadania – i rzeczywiście było ono zasadne. Co nie zmieniło tego, że nie chciałam odpowiedzieć. Więc Marcinek zapytał mnie poważnie, czy chcę być bardziej lojalna wobec tej osoby niż wobec niego.
Jasne, to standardowa technika szantażu emocjonalnego… Ale mnie najbardziej zabiło to, że mógł o coś takiego zapytać. I to poważnie. Umarłam wtedy. Zrobiło mi się gorąco. Potem słabo. I już nie chciałam rozmawiać. Nie miałam siły.
Co zrobić, jak to powiedzieć, żeby Marcinek mi uwierzył?
A odpowiedź na pytanie brzmi: nie, nie rozmawialiśmy.

I po tym wszystkim, po całym dniu – negatywnych informacji w redakcji, rozmowy z Marcinkiem, podłamania posiedzeniem Parlamentu Studentów UW dzień wcześniej – kolejny cios: likwidują blogi na playmobile.pl. Zamykają i już. 10,5 tys. zdjęć, blisko 2 tys. wpisów… Co prawda być może przeniosą to na jakąś „inną platformę”, ale na razie nic o tym nie wiadomo. Jak mogą mi to zrobić w trzecią rocznicę powstania mojego fotoblo?! Skandal w sumie, nie?
To żeby dopełnić negatywnych emocji, które we mnie się ostatnio jakoś zebrały (sama jestem w szoku, że to piszę – że mam negatywne emocje!), to powiem tylko tyle, że Adaś nie wróci. To już inny człowiek, ma już co innego w głowie i nie będzie już tak, jak było. Nie będzie.

Piątek minął spokojnie. Jedna osoba się w redakcji dzisiaj popłakała. Nie, nie przeze mnie! :) Za to ja, jak nakręcony, działałem cały dzień – pisząc, tworząc, poprawiając, wysyłając, odbierając. Dobre, pozytywne naładowanie energią. Perspektywa wizyty u fryzjera chyba też tak na mnie działała. I gdy już siedziałam na fotelu u Marcina, z umytą i strzyżoną właśnie głową, nagle to ze mnie spłynęło. Wszystko ze mnie zeszło. W jednym momencie się zrelaksowałam. Nie wiem dlaczego, nie wiem, co na to wpłynęło. Zeszło nagle.
Potem jeszcze korki zaliczyłam i dotarłam do momentu, w którym jestem teraz. Czyli pisząca blo.

Wypowiedz się! Skomentuj!