Znów mi się to zdarza. Że mam strasznie dużo do opisania. Ale prawda jest taka, że mi się już nie chce pisać po prostu. Nie chodzi o blo. Tak ogólnie mi się nie chce. Codziennie piszę kilka tekstów na potrzeby stron mojego wydawcy, wysyłam kilkadziesiąt maili (każdy z nich wcześniej pisząc, oczywiście). Piszę na Tlen.pl, piszę na GG, piszę na facebook.com, piszę swoje jakieś rzeczy związane ze studiami. Piszę smsy. Piszę wreszcie prace zlecone (których nienawidzę, ale które dają mi kasę), piszę rzeczy na zajęcia z uczniem. Zwłaszcza te prace mnie dobijają. Od września męczę kilka i nie mogę się ich pozbyć, bo cały czas coś. Ja wiem, że muszę – ale mi się tak nie chce… odsuwam to od siebie, piszę na ostatnią chwilę, odkładam, robię inne rzeczy. I nie piszę blo, bo wtedy w ogóle miałabym wyrzuty sumienia – że na blo to mam czas, a na ważniejsze (w sensie: dające kasę) rzeczy, to już nie. Potrzebuję 2-3 miesięcy bez pisania długich prac. Naprawdę, potrzebuję. Mam nadzieję, że około marca-kwietnia uda mi się od tego odpocząć.
Skoro więc dziś napisałam kilka stron pracy zleconej (tyle mniej więcej, co musiałam), to mogę napisać blo.

Wszystko zaczyna się w piątek tydzień temu. Wyszłam na imprezę, tak dla odmiany. Zima jest straszna, więc nie ma się co szlajać, co nie? Mieliśmy iść do Nine początkowo, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się, że to bez sensu. No, niby gwiazda jakaś tam gra i w ogóle, ale bez przesady. To nie będzie aż tak dobra impreza, żeby nam się chciało na ten mróz wychodzić. Nam, czyli mojej przyjaciółce Gacek i Kubie, jej b.s.p.s. Więc posiedzieliśmy u Gacka dłużej (chyba Whitney Houston z nami była, jeśli dobrze pamiętam) i poszliśmy do Utopii. Tutaj chce nam się ruszyć? Głupie pytanie, oczywiście.
Impreza okazała się fantastyczna. Tadek miał plan upicia mnie. Ja nie mogę, co oczywiste. Dieta. Oczywiście, że z chęcią bym się napiła a może i upiła… Ale nie mogę, nie mogę. Alkohol ma dużo kalorii, Spirte ma dużo kalorii a do tego cukru ma w chuj. Więc nie mogę. Nie powiem, żebym nic nie wypiła, bo i generalnie tego nie zakłada moja dieta. Zakłada ona znaczące ograniczenie ilości spożywanego alkoholu. I to mi się udaje! Więc są efekty, co nie? Przy okazji, jak dawniej, ćwiczę codziennie rano, więc nie jest źle. Może niedługo będę mogła znów wkładać bez skrępowania moje koszulki wszystkie. Cycki mi też zmalały.
Piękne jednak na tej imprezie (poza dobrą, jak na piątek, muzyką) był Anatol. Słodki chłopiec z Radomia, który wpadł do stolicy na imprezę. Nie tylko, że młody i grzywacz, ale do tego przesłodki i uroczy. Więc musiałam się nim zaopiekować. Jak? Postawiłam mu drinka. To chyba drugi raz w życiu mi się zdarzyło, że komuś obcemu stawiałam, ale też i widziałam, że on nie stroni ode mnie na parkiecie i nie ucieka przed moim ostentacyjnie wpatrzonym wzrokiem. Więc wiedziałam, że drinka mogę postawić i że nie odmówi. Postawiłam. Pogadaliśmy. Anatol (tak, to jego prawdziwe imię!) ma 17 lat. Najlepsze w tym wszystkim, że nie znał mnie wcześniej. W sensie, że nie słyszał o Jej Perfekcyjności i nie kojarzył mnie. Znaczy: jestem wyjątkowo w korzystnej pozycji. Bo wiele razy już pisałem, że jak mnie ludzie znają ze słyszenia, zwłaszcza młodzi, to na „dzień dobry” mnie nie lubią. Tutaj było inaczej. Gadaliśmy dość długo, trochę poskakaliśmy. Nawet Patryczek się zainteresował – a miało go w ogóle nie być w U, co obiecywał Michałowi swojemu przy mnie… Na szczęście jednak wszystko pod kontrolą. Anatola i jego znajomego odprowadziłam na dworzec centralny potem. Jeszcze o McD zahaczyliśmy a potem wsadziłam ich w pociąg i odjechałam do domu. Nie pamiętam już, o której spać się położyłem, ale było na pewno jakoś koło 9… Czy coś takiego. Dobra impreza, bo w Utopii do samego końca zostaliśmy. I lubię to, że chłopcy wyganiają innych z klubu, gdy zamykają – a mnie nie. Bo wiedzą, że jak już naprawdę jest czas, to ja się w 5 sekund zbieram i mnie nie ma. I nie ma kłopotu. Poza tym – nie musiałam stać w kolejce po kurtkę, gdy wszyscy się rzucają i jest megazimno w korytarzu z powodu ciągle otwieranych drzwi wejściowych.

W sobotę wstałam o jakiejś ludzkiej porze i ogarniałam sprawy bieżące. Wysyłałam zgłoszenia na konferencje, uzupełniałam jakieś pierdy… Jak zawsze, dużo dupereli, na które człowiek nie ma czasu w tygodniu. Ot, choćby napisanie sprawozdania rocznego z działalności Uczelnianej Organizacji Studenckiej UW. Trzeba, bo inaczej przepadają profity różne – głos na Walnym Zgromadzeniu Przedstawicieli Uczelnianych Organizacji Studenckich UW, bierne i czynne prawo wyborcze do Rady Konsultacyjnej ds. Studenckiego Ruchu Naukowego przy Jej Magnificencji Rektor UW (to jest pełna nazwa!) czy choćby możliwość wnioskowania o fundusze do tejże Rady. Więc trzeba, co nie? Poza tym, jak ja czemuś przewodniczę (a jestem Prezesą dwóch takich UOS), to musi być porządek i wszystko na cacy! Nie ma zmiłuj.
Wieczorem wybrałam się, dla odmiany, do mojej przyjaciółki Gacek. Nie lubię robić u siebie b4ów, jeśli wiem, że zbliża się u mnie jakaś duża impreza. Chcę, żeby ludzie (i współlokatorzy, i ja) odpoczęli od mojego mieszkania i imprezowania w nim. Stąd znów do Gacka pojechałam. Trochę głodna, więc Kubuś mi pyszne tosty zrobił. Szkoda z kolei, że oni tak szybko z klubu teraz wychodzą i do domu się zmywają. Potem nie mam się z kim bawić i jakoś tak… no, niefajnie. Jasne, że wkoło mnie mnóstwo ludzi, część nawet znajomych, ale albo nie aż tak znajomych, albo tak pijanych, że lepiej, że nie aż tak znajomych ;)
Generalnie to była kolejna z rzędu impreza sobotnia, która totalnie mi się podobała. Tak na maksa. To właśnie taki Melanż Ostateczny, jak zatytułowano imprezę w jakimś warszawskim klubie, opatrując ją rysunkiem Hitlera w modnych okularach a la Lady Gaga. Swoją drogą, mnie to nie razi. Mimo wszystko, nie. Znam argumenty obu stron, wiem, o co chodzi, byłam w Auschwitz. Ale jednak po tylu latach takie przetrawienie tematu Zagłady już chyba nie razi mnie i nie wiem nawet czy powinno. W sensie: no przecież nie może być tak, że nadal nie wolno powiedzieć imienia Adolf, co nie? Nie popadajmy w przesadę.
Ja chyba nie popadam mówiąc, że mogłabym w sobotę tańczyć, tańczyć i tańczyć bez końca. Tak dobrze grali, że gdybym tej nocy padła na parkiecie i już nigdy nie wstała, to byłoby to cudne zakończenie życia. Paść jednak nie mogłam, mimo przedawkowania kofeiny. Bo przecież jestem cyborgiem.

Wyspana w niedzielę dotarłam szczęśliwie do mojej pani dyrektor do domu. Tam bowiem odbywało się spotkanie w sprawie tzw. SocjoSzkoły, czyli konkursu-eventu, podczas którego do Warszawy przyjeżdża kilkunastu licealistów na 3 wakacyjne dni i bawią się w socjologię pod naszym okiem. Zaangażowałam się, bo: 1) chcę coś robić, 2) chcę zakorzeniać się w Instytucie Socjologii UW, 3) lubię pracę z młodszymi, 4) uważam cały pomysł za bardzo dobry promocyjne, 5) jestem redaktorem naczelnym ogólnopolskiego magazynu dla licealistów :) Dobre argumenty, co nie?
W spotkaniach takich niektórzy brali udział wcześniej i poważnie wzięli sobie do serca hasło o przygotowaniu czegoś do jedzenia. Ja nie. Małe faux pas, ale nadrobię to. Zresztą w ramach wyrównania strat – ja nie jadłam, bo byłam świeżo co po śniadaniu/obiedzie/jedzeniu. Samo spotkanie: chyba dość owocne. Wzięłam na siebie pierwsze obowiązki. Tak, jak trzeba.
A potem z tego Mokotowa musiałem się dostać do centrum, do mojej przyjaciółki Gacek. Ta bowiem namówiła Macieja Bieacz na wyjazd do Ikea. A ja chciałam. Przede wszystkim: po siedzisko Snile. Poprzednie mi pękło (chyba już pisałam czemu) i nowe chciałam kupić. Na miejscu okazało się, że teraz kosztują one tylko… 15 zł. A pomyśleć, że startowa cena to było chyba z 50 zł. Coś mi się wydaje, że koszt produkcji pewno i tak wokół 2 zł oscyluje. Eh, kapitalizm. W Ikea wszystko się udało. Kupiłam też ostatecznie półkę na płyty CD! Coś, o czym od dawna myślałem, ale z czym się wahałem. Każdy zakup do wynajmowanego mieszkania oznacza konieczność przenoszenia tego podczas przeprowadzki lub wyrzucenia/pozostawienia. Więc jest w jakiś tam sposób nieopłacalny, czy kłopotliwy. Z drugiej jednak strony – ilość płyt, jaką mam… No kiedyś musiało się to stać. Mam ich po prostu za dużo na dotychczasowy sposób przechowywania. I nie chodzi tylko o ok. 280 pełnometrażowych filmów porno (chociaż też), ale generalnie o wszystko, co mam.
Wracając, zahaczyliśmy McD (tak, wiem, znów – ale to był drugi i ostatni posiłek tego dnia, więc można) i nagraliśmy filmik, który się bardzo znajomym podoba. Znajdziecie go na YouTube.com.

W poniedziałek udało mi się dotrzeć na seminarium magisterskie! To już trzeci raz w tym roku akademickim. Na szczęście pani promotor zadowolona, bo jej wysłałem drugą część pracy swojej. Tak, tej, którą mam gotową. Rozmawiałem z nią też krótko o tym, czy dałoby radę, żebym się bronił w październiku. Dałoby radę. Chodzi o zachowanie statusu studenta do momentu rozpoczęcia nowych studiów. Przecież poważnie mówiłam, że chcę iść na filologię polską uzupełniającą… Chcę nadal działać samorządowo, chcę nadal się kształcić, chcę nadal być studentką!

Redakcyjny dyżur dość spokojnie minął, potem pobiegłam na zajęcia doktoranckie. Udało mi się zaliczyć pierwsze zajęcia – meganudną Współczesną filozofię nauki. Tzn. sam kurs może i ciekawy, ale prowadzący… nie. Na szczęście zdążyłem napisać zaległą pracę zaliczeniową (ciekawe, czy ją czytał?) i w ten sposób skończyłem przygodę z tym profesorem. Bez nazwisk, żeby nie było.
A potem – kolejne zajęcia z rocznego kursu Współczesne społeczeństwo polskie. O homoseksualistach. Wypowiedziałem się kilka razy, zresztą temat wydał się jednak mniej interesujący niż ktokolwiek przypuszczał. Wydaje mi się, że w takim miejscu jak Instytut Socjologii UW niewiele jest osób sympatyzujących z postawą antyhomoseksualną (cokolwiek miałoby to znaczyć), więc i za bardzo nie było o czym rozmawiać… Ciekawie za to się zrobiło, gdy zaczęła się dyskusja o metodologii. Dr Jacek Kochanowski pewno czuł wówczas, że go obgadujemy, bo stał się egzemplifikacją stosowania perspektywy teorii queer w Polsce. No i była dyskusja, była krytyka, były komentarze. Trochę też mnie szokujące – jak na przykład niepewność wobec tego czy homoseksualiści mogą pisać o homoseksualistach i czy jest to, uwaga, „obiektywne”. Eh, wydawało mi się, że na studiach doktoranckich nikt nie będzie mówił o „obiektywności” nauk rozumianej jako całkowita niezależność wyników od uwarunkowań kulturowych… I was wrong.

Wieczorem wpadł właściciel mieszkania. Po kasę, ale i zrobić nam szafki w kuchni. Nareszcie zmobilizowaliśmy się do zmobilizowania ich/jego do tego, by naprawili to. Jeszcze tylko spłuczka w WC, która jakiś czas temu się ułamała i była prowizorycznie naprawiona. To jednak za mało, prowizorka poszła się jebać. Zamówili ostatecznie skądś tę klapkę nieszczęsną i w sobotę przed południem naprawili. Lubię ich. Tym bardziej, że w sobotę (do której jeszcze daleko w tym opisie…) przywieźli nam farbę i materiały potrzebne do malowania mieszkania. Wpadliśmy na pomysł odświeżenia go tu i ówdzie i… No i nam wszystko dostarczyli :)

Z socjologią queer wiązał się także wtorkowy poranek. Chcieliśmy zorganizować pikietę przed posiedzeniem wstępnie decydującej o programie studiów Komisji Dydaktycznej. Ja i Paulina. Zjawiliśmy się więc o 8 rano z transparentem „Chcemy Socjologii Queer w IS”. Dołączyła do nas tylko jedna osoba. Nie szkodzi, pora była niesprzyjająca i tak. Ważne, że nas zauważono, sfotografowano nawet a ostatecznie… no, zobaczymy, co to da. Pora jednak była zabójcza. Dawno nie byłam nigdzie o 8 rano (nie liczę wracania z imprezy) i to było ciekawe doświadczenie, muszę przyznać. W ogóle dzień miałam rozjebany, bo potem na 1,5 godziny do redakcji wróciłam tylko po to, żeby potem znów na UW jechać i wrócić do redakcji na kolejną godzinę…
Plan się jednak zmienił. Na UW chciałam dostać wpis-zaliczenie ze specjalizacji na dziennikarstwie. Nie jest dla mnie przeszkodą, że nie byłam na tych zajęciach ani razu. Jakie to ma znaczenie? Na szczęście w drodze na UW SMSowałam z koleżanką ze studiów – a jednocześnie moją autorką w gazecie ;) I ona zaniesie mi indeks! Alleluja! Tego samego dnia wysłałam do prowadzącej zajęcia pani redaktor gazety, w których stoi jak wół, że jestem naczelną z listem przewodnim. Wierzę, że problemów robić nie będzie.
A ja dzięki temu mogłam do domu wrócić wcześniej i odespać 15 minut tego rannego wstawania.

A potem korki. Wiadomo, potrzeba gotówki robi swoje. Odebrałam też na poczcie list polecony z sądu. Wiadomo, z WSA w sprawie skargi na decyzję rektory. Zaczynają mnie wkurzać, prawdę mówiąc. Nagle stwierdzili, że muszę dowieść, że jestem 1) Przewodniczącym Walnego Zebrania Studentów Instytutu Dziennikarstwa UW z dn. 6 czerwca 2008 oraz że w związku z tym 2) mam prawo reprezentować ten organ przed sądem. Pomijam już, że w jednej sprawie przed tym samym sądem reprezentowałam WZS ID UW… Ale nie ma problemu, ja jestem uparta i swoje osiągnę. Dostaną kopie wszystkich dokumentów, jak trzeba.

Gorzej, że odkryłam jakieś problemy z komputerem. Poważne. Windows się nie włączył. Coś błąd, coś tam coś tam. Wkurzyłam się. Poszła reinstalka systemu, poszło wszystko. I nadal coś nie tak. Walka z komputerem znów rozpoczęta. O tyle mnie to wkurzyło, że 1) mam nowy dysk twardy, 2) dopiero co zakończyłam walkę z poprzednim, 3) nie wiem o co chodzi. Po kilku dniach udało mi się na 99 proc. ustalić, że winny jest… przewód SATA. Taki kabelek za 6 zł. I bardzo możliwe, że on uszkodził mój poprzedni dysk. No, zajebać się można :)
Odłączyłam stary dysk, zamieniłam kabel i na razie wszystko działa. Ale co się narobiłam przez 3 dni, co się nainstalowałam, co się nagłówkowałam, co namęczyłam innych… Eh, komputery.
Na szczęście, po tylu awariach ile miałam na moich wszystkich komputerach od wielu, wielu lat, mam już tyle doświadczenia, że z większością rzeczy radzę sobie sama i nie musze informatyków jakiś wzywać czy coś.

Walka trwała, ale i życie toczyć się musi. W środę rano zaliczyłam Carrefour, kiedyś trzeba. Potem znów w redakcji dyżur. Lekko stresujący, bo się robi w wydawnictwie atmosfera napięta. Wszyscy są zmęczeni Kryzysem. Niektórzy czekają na zaległe wypłaty ponad 1,5 miesiąca. Ja na razie mam jakieś 14dniowe opóźnienie. Na razie daję radę (choć Mihałowi 100 zł wiszę), ale powoli kończy się 1) mój limit w mBanku, 2) cierpliwość moja. I wiem, że wydawca powiedziała, że nie będzie miała nikomu za złe, jeśli ktoś teraz rzuci to wszystko… Ale ja nie chcę w sumie. Dobrze mi tam, nie narzekam na nic w zasadzie (na szefową zawsze można, a nawet trzeba, więc tego nie liczę), nie rozglądam się za niczym na razie, ale w środę po raz pierwszy w życiu miałem na poważnie myśl: „a może by to rzucić?” Nie zarabiam tam za wiele, nie mam obiecanej podwyżki, opóźnienia, ciągła sytuacja kryzysowa… Niby są cały czas wskaźniki, że będzie lepiej – dobrze idzie sprzedaż reklam na kolejne miesiące… Ale nie wiem czy wytrzymam. Tym bardziej, że jako naczelny powinienem dawać przykład innym, tryskać optymizmem i gasić wątpliwości innych, prawda? To niełatwe. Zwłaszcza jak się wypłata spóźnia. I ja wiem, że to nie wina wydawcy, naprawdę wiem. Ale też i nie mogę w nieskończoność okazywać zrozumienia.

Spotkałam się też z May Onem na chwilkę, żeby pogadać służbowo, ale musiałam czem prędzej do domu wracać. Do mojego komputerka, ma się rozumieć. I nic zrobić nie mogłam potem, bo cały czas się instalowało coś tam, robiło…

Czwartek to ważny dzień. Trzecia rocznica powstania fotoblo. Ja nie wiem czy ludzie nie wierzą czy co, ale on naprawdę zostanie skasowany. Ostatecznie i nieodwołalnie. I nie da się tego powstrzymać, naprawdę. Więc nie ma co, tylko trzeba się nacieszyć jego ostatnimi chwilami. No jasne, że najpewniej otworzę nowego fotoblo gdzie indziej, ale to nie to samo. 10,5 tys. zdjęć pójdzie się jebać. Ja je oczywiście mam na komputerku podzielone na daty i nieobrobione. Mam, ma się rozumieć. Ale co z tego? To nie to samo, prawda? Chodzi też o podpisy, o wpisy, o komentarze… No nie wiem, jak to będzie. Czekam do 31 stycznia i nic nie robię wcześniej. Mam też nadzieję cały czas, że Play dotrzyma słowa i jednak spróbują nas gdzieś przenieś automatycznie z tym wszystkim, co już się nam udało.
Po dyżurze w redakcji wróciłam do domu i czekałam na Sebastiana. Wpadł, bo mieliśmy film oglądać. Padło na „Get Real”, który kiedyś-tam od Sebastiana-Arka dostałam. Film nawet fajny. W sensie, że jak na rok 1998, kiedy powstał. Sebastianowi chyba się nie podobał tak bardzo, bo zajmował się telefonem komórkowym. A jak wiadomo od jakiegoś już czasu, ja nie lubię przegrywać walki o czyjąś uwagę z telefonem komórkowym. Obawiam się, że to oznacza przegraną u mnie. Life.

I tak nadszedł piątek. Znów piątek, znów impreza. Życie jest cudowne. Mimo wszystko, mimo kilku tys. długu w mBanku, mimo kłopotów z mamą, mimo braku stabilnych dochodów, mimo tego, że nie mam penisa, mimo wszystko. Kiedy gra dobra muzyka, reszta się nie liczy.
Piątek oznaczał także, jak zawsze, korepetycje. Więc dodatkowo gotówka na drobne wydatki jakaś wpadła. I dobrze, przydaje się, nie muszę do bankomatu latać. Wieczorem zajmowałam się różnymi duperelami (przez tydzień się zbiera, w piątek się z tym pierdolę), ale ostatecznie wyruszyłam do mojej przyjaciółki Gacek na małe b4owe posiadywanie. Damian.be był też, ku memu zaskoczeniu, za to Kuby nie było. Nie, nie pokłócili się. Po prostu Kuba miał coś do roboty i stwierdził, że nie wychodzi. Na przyszłość muszę go uczulić, że tak nie można – w sensie, że nie ma sensu zostawiać sobie czegokolwiek na weekendowe noce. Cokolwiek by się nie działo, trzeba się bawić.
I dobrze, że się bawiliśmy. Nie poszliśmy nigdzie przed Utopią, bo zima daje się we znaki. To nie ona sprawiła, że Tadka nie było, ale to tak rzadko się zdarza, że aż odnotuję ;) Impreza jednak udana. Dj dał radę, mimo nie największej frekwencji. Ja wiem, że wtedy się trudniej gra. Bo jak jest dużo ludzi, to czy chcą czy nie, są na środku parkietu i tańczyć muszą ;) A jak jest mniej, to trzeba ich utrzymać na środku. I Yoora dał radę. Poskakaliśmy, pobawiliśmy się, było fajnie. Kasiaspyrka z nami dała radę! Zaskoczyła mnie, bo była wcześniej gdzieś-tam z koleżankami (w Capitolu?) i stwierdziła, że heteroimprez nie zniesie. Trochę to rozumiem. Ja wiem, że na nich są często ładni chłopcy, których się w Utopii nie widuje, ale jednak koszt psychiczny takiego przedsięwzięcia i walka z atakującym z powietrza testosteronem i estrogenem nie jest tego wart. Można, owszem, czasem – żeby odskocznię mieć, żeby coś przeżyć innego. Ale bez przesady. Jest megazima przecież!

Wróciłam do domu o ludzkiej porze, żeby się zająć robotą. Przecież impreza u mnie zobowiązuje. Cały poranek spędziłam na gotowaniu. Cebulowa dla kilkunastu osób to wyzwanie, prawda? Garnek mam duży, ale nie aż tak. A smażenie prawie dwóch kg cebuli też nie jest łatwe (nie wspominam o jej obieraniu i krojeniu). Generalnie, narobiłam się, ale lubię to. Przygotowywanie posiłków jakoś tak dobrze na mnie wpływa, nie wiem czemu. A jak inni jedzą, to już w ogóle mi dobrze. Więc robota zajęła mi pół dnia. Potem drzemka półgodzinna i sprzątanie. Oczywiście, bez przesady, bo wiadomo, że nabrudzą strasznie i trzeba będzie jeszcze raz. Ale jakiś porządek być musi.
O 22:00 zjawił się Anatol z kolegą Łukaszem. Przyjechali do Warszawy na moją imprezę, to strasznie miłe. Anatol jest tak śliczny, że się nie mogę na niego napatrzeć. W ogóle to mieli śmieszne miny przez ułamek sekundy, gdy im drzwi otworzyłam. Pamiętajcie, że Anatol mnie nie znał wcześniej a tutaj nagle mnie zobaczył w pięknej co prawda, ale jednak spódniczce i w peruce. Musiał być zszokowany lekko. Łukasz mnie w ogóle nie widział na oczy, więc to inna historia. Potem zaczęli się kolejni ludzie schodzić. I zaraz się tłoczno zrobiło. Piotr i Mihał siedzieli w pokoju swoim i się nie bawili. Na szczęście, pozwolili skorzystać z kanapy swojej jako szatni. Całe szczęście, bo ostatecznie ludzi było ze 26 osób. Może 24. Albo 22. Nie wiem, naprawdę. Dużo, generalnie. Nieładnie zachował się Michał mały, który potwierdził a w ostatniej chwili się dowiedziałam, że się nie zjawi. I to nie z SMSa jakiegoś, tylko z Facebooka, gdzie zobaczyłam, że zamierza wieczór z siostrzenicą spędzić. Minus jak stąd do Krakowa. Z Krakowa zaś przybył Grześ, co było megasłodkie i miłe, że mu się chciało! Jak Grześ, to i Kalinka, wiadomo. Zeszło się tych ludzi tyle, że nie miałam chwili wytchnienia. Każdy chciał pogadać, wypić ze mną, zjeść, pokazać, dać prezent, coś załatwić, coś obgadać. Aż mnie wkurzyli w pewnym momencie niektórzy. Dobrze, że jedną z tych osób była moja przyjaciółka Gacek, na którą się wydarłam i mi przeszło ;) A ona zrozumiała sytuację, mimo spożytego alkoholu. Właśnie, tego poszło bardzo dużo, jak zawsze. Jedzenie też całe spożyli. Zostawili po kawałku ciasta dla Mihała i Piotra na rano. Chociaż tyle.
Nieładnie zachował się też Kamil Hetero wpadając z kimś, kogo nie zapraszałam bez pytania. Zawsze powtarzam: lepiej mi nie podpaść, bo to może być brzemienne w skutki. Dlatego Kamila to raczej już zapraszać nie będę. Za to Adama (nie mylić z dotychczas pojawiającym się tutaj Adamem, bo to nowa osoba) zapraszać będę chętnie. Wpadł, mimo że się nie znamy i mimo że go w ostatniej chwili via Facebook zaprosiłam. Odważny, młody, ładny. Jestem na tak.
Impreza wypadła fantastycznie. Wszyscy się ledwo zmieścili, to fakt. Ale to miało superwpływ na atmosferę. Więc mi się podobało. I życzę wszystkim, żebyście mieli takie urodziny/stypy jak miał mój fotoblo, naprawdę. A gościom strasznie i z całej siły dziękuję – uszczęśliwiliście mnie na długi czas!

Większość z nas wybrała się potem do Utopii. Marcinek, Kacper, Olek, Daniel, Kuba, Grześ, Robert, Maciej Bieacz, Wojtek, Whitney, Kamil, Chru – oni odpadli. Reszta dała radę (chyba nie pominęłam nikogo?). I nie żałowali, bo było całkiem przyzwoicie w Utopii. Może nie było takiego szaleństwa jak tydzień wcześniej, ale impreza udana, nie ma co. Anatol przesadził alkoholem u mnie i przysypiał w Utopii, ale udało się nam go obudzić, na szczęście. I dał radę, potem skakał do rana.
Ja do domu wróciłam przed 6. Umyłam dokładnie podłogę (a było co myć, uwierzcie!), zmyłam naczynia, posprzątałam i mogłam iść spać. Generalnie lubię mieć czysto, jak się kładę. Wiadomo, nie zawsze jest taka możliwość, bo siły nie pozwalają, ale tym razem bez problemu ogarnęłam się i sprzątnęłam ten syf.
Jak zobaczę grupowe zdjęcia, policzę dokładnie ile osób było, to oszacuję zagęszczenie ludzi w mieszkaniu w trakcie tego b4a. Ale już teraz wydaje mi się, że było ono większe niż 1 osoba na metr kwadratowy. Prawidłowo!

Niedziela spokojna. Wstałam bardzo późno, sama nie wiem czemu. Napisałam pracę, o której mowa na początku. Zrobiłam jeszcze zupę cebulową, bo mi wczoraj zjedli całą i nie miałam okazji. A że chciałam, to jeszcze raz wzięłam się za nią. Dzwoniła do mnie mama. Nie odebrałem. Jakoś nie miałem ochoty, nie spodziewałem się tego. Ale napisałem jej, w odpowiedzi na SMSa, że zadzwonię jutro koło 16:00. Chyba jestem gotów. Ona wyraźnie też. A jeśli nie, to zawsze mogę się rozłączyć, prawda?

Wypowiedz się! Skomentuj!