Za każdym razem jest tak, że blotka jest zorganizowana wokół kilku wydarzeń, kilku istotnych rzeczy, kilku faktów, które jakoś tam dla nie wydają się istotnymi lub ciekawymi dla mojego życia. Aktualnie takie wydarzenie to awaria komputera. Mój kochany stacjonarny wyzionął dysk twardy i odmówił posłuszeństwa. Nie padł jeszcze, na szczęście, całkiem, ale nie nadaje się już do użytku. Zanim jednak to nastąpiło, wydarzyło się wiele.
Zatem od początku.

Ostatni dzień w Oświęcimiu minął całkiem miło. Dobrze organizatorki rozwiązały sprawę ewaluacji. Ponieważ grupa, także (a może przede wszystkim) z powodu naszej trójki, była całkiem rozsypana, chciały to zmienić. Rozwiązanie grupy jest tak samo ważne jak jej integracja. Kto wie, czy z psychoanalitycznego punktu widzenia, nawet nie ważniejsze. Dziewczyny poradziły sobie z tym nieźle, ale zapomniały o tym, że my się tak łatwo nie poddajemy.
Dlatego najpierw zrobiłam sprytny myk. Po tym jak Ewa i Paulina nie poddały się w „ostatnim słowie”, jakie każdy miał powiedzieć (a w którym wszyscy dziękują, wyznają miłość do świata i płaczą), ja postanowiłam odbić piłeczkę. Powiedziałam, że przepraszam za to, że tacy jesteśmy. Oczywiście, nie miałam tego na myśli – chciałam po prostu odeprzeć ich elementy beta (znów psychoanalityczny żargon) i nie zmagazynować ich w sobie. Bo się spodziewali, że po moim przeproszeniu, przyjdziemy do nich, z nimi spędzimy wieczór, będziemy się jednak z nimi zadawać. A tutaj – nic z tego ;) Bo prawda była inna.
Ewa się trochę poddała i poszła do nich „na chwilkę”. I tak już została. Los jednak okazał się sprawiedliwy, bo za to rzygała następnego dnia jak głupia. Caaaaaały czas. My z Pauliną obaliliśmy więcej wódki, niż się spodziewałam. Nawet udało się nam znów na BP pójść, choć plan był taki, że po to w ciągu dnia kupujemy, żeby potem nie musieć znów iść. Nie dało rady. W sumie wlaliśmy w siebie po jakieś pół litra wódki zanim się spać koło 2 położyliśmy.

To jednak nic takiego. Wstałam o 6:38 i przed 7:15 miałam gotowego newsa-artykuł, którego w sieć puściłam. Jestemcyborgiem i tak naprawdę alkohol szybko przeze mnie przelatuje a ja mogę działać normalnie. O 10:00 ruszaliśmy do Krakowa. Zaplanowana była tam wycieczka po Krakowie. Postanowiłam sobie ją darować. Paulina i Ewa pojechały do Warszawy od razu, a ja czekałam na Justynę.
Justyna to koleżanka Grzesia. Grześ to ten piękny Krakowiak, który mnie uraczył swoją obecnością podczas porannej kawy, gdy jechałam do Oświęcimia. A tym razem udostępnił mi swoje mieszkanie na czas wyjazdu do Las Vegas. Podkreślam to, bo to bardzo, bardzo miłe z jego strony. I odważne w sumie. Bo przecież tak naprawdę się nie znamy. Ostatni raz, nie licząc spotkania w Krakowie, widzieliśmy się na żywo wiele, wiele miesięcy (czy lat?) temu a i wtedy znaliśmy się w zasadzie tylko „imprezowo”. Więc dziękuję tym bardziej.
No okej, mieszkanie jest na Ruczaju – więc w sumie daleko od centrum. Jest nowe, więc ładne. A do tego przytulne i ładnie utrzymane przez Grzesia. Mogłam sobie pooglądać miejsca, do których przy gospodarzach się nie zagląda, bo nie wypada – a ja sama mogłam. Dobrze, że miałam iPlusa od Pepe i Kejt – im też chcę jeszcze raz podziękować!

Koło 15:40 odebrałam z dworca moją przyjaciółkę Gacek, która w ramach solidarności z moją nieobecnością w Warszawie – nie poszła w piątek do Utopii, a w sobotę dołączyła właśnie do mnie. Plan na wieczór: pedalskie kluby Krakowa. Dobrze, że okazało się, że Szymon nie pojechał jednak do Katowic, mógł nas ogarniać :)
Pochodziliśmy po Krakowie, coś tam zjedliśmy i pojechaliśmy do mieszkania Grzesia. Ogarnęliśmy się i wieczorem do Szymona ruszyliśmy. Zastaliśmy u niego niejakiego Alana. Miły chłopiec.
Posiedzieliśmy chwilę – w mieszkaniu odbywały się jednocześnie trzy bifory z powodu ciotodramy. Zaraz trzeba było się zbierać – udaliśmy się więc do Kitchu.

No dobra, to chyba najdziwniejszy klub, w jakim kiedykolwiek byłam. I nie chodzi o to, że jest w kamienicy, gdzie na każdym piętrze są imprezownie i megadługa kolejka przez kilka pięter (którą ominęliśmy całą zresztą). Zdziwiło mnie to, że grał sobie dj WinAmp a ludzie szaleli, jakby nie wiadomo co się działo. Ścisk, duszno, dużo ludzi, mnóstwo kobiet, mało miejsca, rytmiczne ruchy… To wszystko tworzyło dziwny dla mnie klimat. Coś pomiędzy Toro a klubem studenckim. Ludzie jacyś tacy nieokreśleni, ale wszyscy wariowali. Śmieszne to. Długo jednak tam nie wytrzymaliśmy i zaraz się zbierać trzeba było. Śmieszna szatnia i dziwna pani w niej. Podobał mi się regulamin, że za zgubiony numerek jest 10 zł, chyba że się pamięta jakie były na nim cyfry – wtedy 50 proc. zniżki ;)
W drodze do Coconu zjedliśmy jakieś zapiekanki „na mieście” i można było kontynuować zabawę. Cocon okazał się większy niż oczami wyobraźni go widziałam. Także bardziej skomplikowany, jeśli o układ pomieszczeń idzie. Muzycznie: Toro. Na mniejszej sali trochę lepiej. Generalnie jednak średnia wieku, jak dla mnie, za wysoka. Ludzie też nie do końca odpowiadający. Najpierw pomyślałam, że muszę więcej wypić, bo nie zniosę tego. Jednak potem zobaczyłam co się tam dzieje, jakie są tłumy dzikie, jak ludzie chodzą nie patrząc na to, czy kogoś trącają czy nie… I wytrzeźwiałam momentalnie. A potem już w sumie prawie samą wodę piłam.

Nie powiem, poskakałam. Wiadomo – dobry koń i po błocie pojedzie. W Coconie odbywał się tej nocy andrzejkowy strip (tak właśnie było napisane: „strip”). Szaleństwo było, nie ma co. No i generalnie ludzie mi się nie podobali. Z trzema wyjątkami. Przepiękny grzywacz – na oko 16letni. Z takim lekko zadartym noskiem. Cały czas szukał albo papierosów albo zapalniczki. Nie dla siebie, ale szukał. Przepiękny. I dwaj kelnerzy z małej sali. Jeden – w szarej bluzie, megachudy, ciemne włosy, przegiętasek. Drugi – jeszcze ładniejszy, blondynek szczuplutki. Boże, jaki on był cudny i jaki miał smutny wzrok… Rozbrajał mnie. Niestety, nikt znajomy ich nie znał, żebym i ja ich poznała. Szkoda, szkoda…
Wróciliśmy do domu Grzesia jakoś przed 5. Ja o 9:00 byłam już na nogach. Gacek chwilę później – i już ruszaliśmy na dworzec. Moja przyjaciółka uparła się, że musimy o tej porze InterRegio jechać. Nie wiem czemu, nie wiem po co i nie wiem dlaczego uległam. Ledwo zdążyliśmy, ale miejsce siedzące mieliśmy. Koło jakiegoś rudego gimnazjalisty, więc może być. Spałam i tak większość drogi. I dobrze, bo wkurzałoby mnie opóźnienie, jakie mieliśmy. A gdy nie spałam, pieprzyliśmy głupoty.
W Warszawie miałam mieć spotkanie klubu parlamentarnego, ale nie dałam rady.

Wieczorem usiadłem do pisania jakiejś pracy. Uwielbiam dead-line’y… Popracowałam dłużej i efekty były :) Wszystko na czas zrobione. Za to noc nie tak długa, jak bym chciała. A to niedobrze, bo czekał mnie ciężki dzień i jeszcze cięższy tydzień – ale wtedy nie mogłam nawet przypuszczać, że aż tak.
Niestety, nie wszystko w poniedziałek poszło zgodnie z planem. Nie udało mi się dotrzeć na zajęcia – także (a może przede wszystkim?) dlatego, że chciałam się z Marcinkiem na sekundę zobaczyć. Ostatecznie to się udało i przekazałam mu zaproszenie do kina. Takowe dostali też Jureczek z Markiem. Mam nadzieję, że się dobrze bawili. A ja spędziłam dzień na przygotowywaniu się do posiedzenia Parlamentu Studentów UW.

Ci, co czytają mojego blo regularnie, wiedzą, że sytuacja w samorządzie studenckim na UW jest aktualnie dość skomplikowana… Dochodzi do wymiany władzy. Koalicja się rozpadła, przemieszało się, przemieniło… Generalnie: jest zamieszanie straszne. I sranie po gaciach. Każdy się boi, nie spodziewa się, co zrobi druga strona… Wiadomo, psychoza.
Posiedzenie nowej kadencji rozpoczyna Marszałek PS UW poprzedniej kadencji. Czyli, że ja. I prowadzę je do momentu wyboru nowego Marszałka i dwójki jego zastępców. To moment, gdy mamy jeszcze coś do powiedzenia. Potem, jak się okazało, Nowa Koalicja chce rządzić absolutnie. Łącznie z tym, że przegłosowała sobie tryb wyboru członków Zarządu, który budzi bardzo duże kontrowersje. Bo skoro wybieramy członków najwyższego ciała wykonawczego w samorządzie, to wypadałoby coś o nich wiedzieć, prawda? A oni przegłosowali, że bez dyskusji odbędzie się głosowanie. Co oznacza, że kandydatom do ciała, które przez rok decydować będzie o tym, co dzieje się w życiu studenckim na UW nie można było nawet zadać pytań. Próbowałem protestować, zabierałem głos w tej sprawie, ale nic z tego. Nowa Koalicja chce i ma.
Poziom posiedzenia od pewnego momentu zrobił się żenujący. Wcześniej jeszcze, podczas głosowania nad wicemarszałkami, Nowa Koalicja zgłosiła dwie kandydatki a my jednego kandydata (do obsadzenia: dwa miejsca). Pomijając fakt, że rok temu chcieli koniecznie, żeby wszystkie frakcje miały swojego przedstawiciela w Prezydium, to jeden z sympatyków Nowej Koalicji (doktorant, twórca tejże frakcji) stwierdził, że popiera obie kandydatki, bo się nadają, mimo iż są kobietami. No tego już było za wiele. Nawet moja cierpliwość ma granice. Zabrałam głos i powiedziałam, że wypraszam sobie tego typu komentarze, że to skandaliczna wypowiedź i że odpowiednie kompetencje do bycia wicemarszałkiem może mieć zarówno mężczyzna, jak i kobieta, jak i trans.
Taki poziom dyskusji nie utrzymał się długo, potem po prostu spadł. Że-nu-ją-co. Jedną z najbardziej oburzających wypowiedzi było stwierdzenie nowej Przewodniczącej Zarządu Samorządu Studentów UW, że jej zwycięstwo w wyborach jest zwycięstwem całego samorządu. Nie, no zaraz – moim na pewno nie, a członkiem samorządu (jak każdy student) jestem.
Posiedzenie skończyło się po 4. Dziękuję bogom i Pawłowi za to, że podwiózł mnie do domu. Ból głowy dawał się we znaki znacząco, więc radość wielka była, że mogę jechać spokojnie samochodem.
A protokołu z posiedzenia się doczekać nie mogę.

Oczywiście, spać za długo nie mogłam. Mój komputerek odmówił posłuszeństwa. Już w poniedziałek po południu mówił mi czasem „wal się na ryj”, ale wtorek był krytycznym momentem. Dysk powiedział: „o nie!” i nie działał. Plan jest prosty: kupić trzeba nowy dysk.
Do redakcji dotarłam jakoś tam na 13. I tak wcześniej niż zwykle. Potem lecieć chciałam na posiedzenie Zakładu mojego w Instytucie Socjologii… ale mi się nie udało. Za dużo sobie zaplanowałam. Musiałam oddać służbowe telefonu do samorządu, pozałatwiać jakieś tam sprawy… A dodatkowo Marcinek prosił mnie o wypożyczenie jakiejś książki. Jemu nie odmawiam, w bibliotece z pół godziny zaczekałam i odebrałam. Udało mi się też wziąć mój kalendarz ścienny od BUWu na rok 2010. Ładny, wielki. Chodziłam z nim potem cały czas, co już nie było przyjemne, ale za to mam go w domu aktualnie i czeka na Nowy Rok. Ma się rozumieć, nie u mnie wisieć będzie, bo ja mam CosmoKalendarz :)
Chwilkę spędziłem też z Pawłem znów – przypadkowe spotkanie jest okazją do kaweczki, co nie?

No i właśnie – spotkanie z Marcinkiem. To zawsze szczęśliwy czas :) Poszliśmy do Złotych Kutasów, bo chciałam kupić ten dysk twardy. Okazało się, że to nie takie proste. W Saturnie czy tam Media Markcie mieli tylko 1 (słownie: jeden) rodzaj. Więc dalej. Ostatecznie w jakimś Komputroniku czy czymś podobnym udało mi się kupić. Ładny, 500 GB. Nie pomyślałam jednak o tym, że nie mam przewodu do niego oraz, że w mojej płycie głównej jest tylko jeden… No, ale to potem w domu wyszło dopiero. Z Marcinkiem jeszcze McD zaliczyłam a on potem jeszcze jadł! Nie wiem jak on to robi, że jest w stanie tyle zmieścić (choć to akurat też potrafię) i potem tak dobrze wyglądać (z tym u mnie gorzej). Połaziliśmy, kupiłam róż i trafiliśmy do Wayne’sa, gdzie Kejt siedziała. Oddałam jej iPlusa i jestem na czysto!
W domu się przekonałam, że dysk nowy podłączę, ale stary na razie musi czekać. Postawiłam system, podstawowe rzeczy wgrałam. I tyle. Teraz: zakup przewodu nieszczęsnego SATA.
Więc środa była dniem myślenia o dysku twardym. Po wyjściu z redakcji pognałam do Reduty na zakupy w Carrefourze (nareszcie! Od przyjazdu z Krakowa miałam pustą lodówkę!) i przy okazji ten kabel nabyłam. Co się jednak w domu okazało? Że jest uszkodzony fabrycznie. No szlag by to… Kolejny dzień w plecy, jutro wymienię na nowy albo się o 5,90 zł wykłócę ;)

A tak w ogóle, to dostałam list od mamy, ale jest w nim prośba, żeby nie pisać o tym na blo. Więc tylko wspominam. I że się spodziewałem tego.
Niejaki Gracjan Roztocki nagrał piosenkę o moich białych plastikowych koralach zerwanych przez Dodę… Życie potrafi zaskoczyć, prawda? A same korale idą na aukcję charytatywną 17 grudnia w Instytucie Socjologii. Mam nadzieję, że choć 12 zł ktoś za nie da. Tyle kosztowały przecież.
Krótki blo, nie? :)

Wypowiedz się! Skomentuj!