Świąteczna atmosfera. Nie jestem do końca przekonany, czy coś takiego istnieje. W tym roku nie poczułem tego chyba ani przez chwilę. I nie wiem czy to oznacza, że już zupełnie mnie nie ruszają kolorowe lampeczki, śnieg i śpieszący się ludzie; czy może spowodował to fakt mojego megazaganiania w tych dniach; czy też może fakt, że nie wyjeżdżałam do domu na Święta. Nie wiem, ale wiem, że mimo mrugających od listopada światełek, iluminacji na Krakowskim Przedmieściu, Mikołajach na każdej wystawie i innych atrybutów niezbędnych do przeżywania Bożego Narodzenia, mnie ono w tym roku zupełnie obok przeszło.

W piątek zaliczyłem jeszcze dwie wigilie. Jedna – u Rektory. Jak zawsze, sporo ludzi, a jeszcze więcej jedzenia. Całkiem niezłego, prawdę mówiąc. Wymiana uprzejmości, życzeń. Miłe zaskoczenie, gdy jeden z prorektorów podszedł do mnie i zaczął słowami „panie senatorze” składać mi życzenia. Nawet, gdy mu powiedziałem, że „już nie senatorze”, to stwierdził, że tytuł mi zostaje. Sporo samorządowców się zjawiło, jak zawsze. To w sumie śmieszna sytuacja, bo z jednej strony odchodząca ekipa (w tym ja) no i Nowa Koalicja z drugiej. Ale tego dnia się okazało, że możemy być dla siebie mili.
Zjadłam, co moje i ruszyłam dalej. Do redakcji, bo tam czekali na mnie z drugą tego dnia wigilią. Skromnie, bardzo kameralnie, ale bardzo miło. Dobre jedzenie, które sami przygotowaliśmy (ja zrobiłam sałatkę warzywną), atmosfera zupełnie inna od tego, co znamy na co dzień. No i wymiana prezentów. Ja zawsze jestem na nie, jeśli chodzi o takie rytuały, bo wiem, że to rzadko kiedy się udaje. No, ale skoro się uparliśmy, to spoko. Jakiś czas temu było losowanie i mi wypadła wydawca na karteczce. Każdy miał też napisać na niej co chciałby dostać. Pamiętam, że ja na mojej naskrobałam „opakowanie lodów Algida”. To tak pół-żartem, pół-serio a poza tym to też jakoś mój dystans do całej ceremonii prezentowało. I z tych lodów naprawdę bym się ucieszyła. A na karteczce wydawcy napisane było „nowy samochód”. Więc rozumiecie chyba klimat, w jakim poczułam się zobowiązania zadziałać? Ostatecznie zamiast lodów dostałam mysz nową. Szkoda, że ze złączem PS/2 a nie USB, bo nie mam jej jak w redakcji do laptopa podłączyć… Sama zaś ofiarowałam wydawcy plastikowy samochód, który kupiłam kilka dni wcześniej. Miał być samochód? Jest. Nowy? Nowy. A że zabawkowy, to inna sprawa.
Chcieli, żebym dłużej siedział z nimi na tej wigilii, ale nie mogłem. Korki czekają. Jednak to jest dobra rzecz, naprawdę. Szkoda, że nie stać mnie na ryzyko takie, by spróbować tylko z tego się utrzymywać. Bo dałoby się. Wystarczą trzy zajęcia dziennie od poniedziałku do piątku i można za to spokojnie żyć. A trzy zajęcia to niedużo, prawda? Z drugiej strony, pamiętajmy, że korków nie można dawać od 8 czy 10 rano. Dzieciaki mogą na nie przyjść po swoich lekcjach, więc najwcześniej jakoś koło 14. Co nie zmienia faktu, że 15 godzin tygodniowo zapewniłoby mi normalny dochód. (plus kilka godzin przygotowań, ma się rozumieć) Teraz jest za późno, żeby próbować, bo rynek na ten rok jest jako tako zamknięty, ale od września… Gdybym miała pewność, że w razie czego będę dostawać jakieś stypendium czy coś, gdyby mi się plan nie udział, to zrobię to. Rzucę inne sposoby zarobkowania i zajmę się korkowaniem. Tym bardziej, że ja to w sumie lubię. Rzekłam więc. Jeśli będzie to opcja z minimalnym ryzykiem niepowodzenia, to zrobię to.

Wieczór zapowiadał się średnio. Bo zimno strasznie, to po pierwsze. Poza tym, ta przedświąteczna atmosfera sprawiła, że nie wiadomo było czy ludzie będą czy nie, czy się uda impreza czy nie… A było tej nocy naprawdę, naprawdę zimno. Dlatego postanowiłam, że nie ma sensu nigdzie przed Utopią się wybierać, tym bardziej, że nic się na mieście nie dzieje wartego uwagi. No i dotarłam na imprezę. Nie będę może już pastwić się nad moją przyjaciółką Gacek, która została w domu tej nocy. I nie, nie jest chora. Nie, nie jest poszukiwana przez policję. Nie, nie, nic z tych rzeczy. Postanowiła zostać w domu dla faceta. To już poważna sprawa, prawda? Z perspektywy możemy powiedzieć, że to chyba było rozsądne, bo ów facet jest teraz jej b.s.p.s.
W Utopii zaś impreza okazała się bardzo udana. Energy, który grał tej nocy trzymał nas na parkiecie wiele, wiele godzin. Naprawdę dobra muzycznie noc. A poza tym – w klubie zmiany. Ostra selekcja na VIP room i bez karty w zasadzie teraz wejść mogą ze 4 osoby. Pozostali muszą się legitymować złotą kartą lub uzyskać pozwolenie od kierownictwa klubu. To chyba pokłosie całej tej awantury, którą Pudelek i Doda rozpętali, że niby ochroniarze Utopii pobili kogoś. Oczywiście, to bzdura. Rozmawiałam z chłopcami i wiem, jak wyglądała cała sytuacja. Po prostu jak ktoś się nie umie zachować i z rękoma rzuca się na obsługę klubu, to ochrona jest po to, by go/ją wyprowadzić. I tyle w tej sprawie.
Ale wracając do piątkowego Revival – to taka noc żywych trupów się nam zrobiła. Bo zjawiła się i Danielowa (dobrze wyglądał) i nawet Pawełek Firenzo (fenomenalnie wyglądał). Zastanawiałam się czy to jest tak, że on jest już teraz światowej sławy modelką i nawet konsultowałam to z Damianem.be. Okazuje się, że jest, bo już ze 3 razy mówił na antenie magiczne słowa „I love Fashion TV”. Więc jest. A kiedyś mnie ruchał, chciałam dodać. Szaleństwo się więc działo na parkiecie, ja się wyskakałam. Ale i atmosfera podenerwowania się udziela wszystkim przez to i na mnie jest zła jedna osoba dla mnie istotna. Postaram się to wyjaśnić niedługo. Póki co, wydaje mi się, że jest za wcześnie, za świeżo.

Sobota minęła mi właściwie nie wiem na czym. Nie spałam za długo, ale też i fakt, że wieczorem się wybierałam na kolejną wigilię (tak, tak, jeszcze jedną!) determinował to, że niewiele w ciągu dnia się wydarzyć mogło. Na wigilię dotarłam samochodem, który prowadził samorządowy znajomy. To miłe, prawda? Tym bardziej, że potem się okazało, że mnie odstawi pod dom, gdy na dworze panowała temperatura minus 19 stopni Celsjusza. Pierdolone minus 19.
Wigilia odbywała się 3 km przed Piasecznem u innego znajomego samorządowego. Okej, przyznaję, że miałam mieszane uczucia co do tego co tam będzie i jak się będzie dziać. Kilkoro znajomych z samorządu miało się tam zjawić i to mnie jakoś pocieszało, ale generalnie obawiałam się tego. Ostatecznie wyszło na to, że poza tymi znajomymi, udało mi się zawrzeć nowe znajomości – z przedstawicielami środowisk mniejszości seksualnych. Było to o tyle miłe, że się okazało w pewnym momencie, że są rzeczy niezależnie od pochodzenia dla ludzi LGBTQ. Jak tylko się zgadaliśmy, zaczęliśmy plotkować o ludziach dokoła. Tak, tak, to jednak tak działa.
Na samej wigilii – dużo jedzenia, a jeszcze więcej picia. Postawiłam sobie cel: spróbować każdego z alkoholi. I udało się. Nie było to łatwe, wymagało zmiany planów (nie pojechałam na koncert Loli Lou do Galerii), ale się udało.
Lekko już wesoła dojechałam do domu i ruszyłam do mojej przyjaciółki Gacek. Chwilkę posiedzieliśmy i ruszyliśmy do Utopii. Grali Nobis, Tofu i Licky, więc idealnie. I rzeczywiście, się wyskakałam jak głupia i znów do rana szalałam. A co najdziwniejsze – znów bez mojej przyjaciółki Gacek. Co prawda, dotarła do Utopii, ale zniknęła dość szybko, gdy tylko się okazało, że jego b.s.p.s. jest w Utopii i że chce iść do domu. No to poszli. Marcinek się zjawił w klubie, więc tym milej mi na serduszku. Nie skakał ze mną, ale sam jego widok też jest powodem do radości. Nie zabrakło i innych mebli tej nocy. Generalnie: jak na imprezę przedświąteczną było super.
Jedyny minus jest taki, że spotkałam tego młodego modela Daniela, który jest przesłodki i przesympatyczny, a z którym w zasadzie nie mam kontaktu. A chcę mieć. Zapisał mi swój nr MySpace w telefonie, ale albo coś on źle wpisał albo nie chciał mi podawać prawdziwego ;) bo nie działa generalnie. No nic, jak go spotkam, to go ogarnę. Ale szkoda, szkoda. Bo chłopiec naprawdę śliczny a do tego dość nietypowej urody.

Niedziela była dniem wyjątkowym. Po raz pierwszy tak się bowiem zdarzyło, że postanowiliśmy sobie zorganizować taką Queerilię. Wigilię środowisk wykluczonych. Miejsce: Ordynacka. Pod matronatem Kasispyrki, ma się rozumieć. Wszyscy mieli przynieść coś do jedzenia, o wystrój zadbali gospodarze, pięknie przygotowali stół, ja pomogłam logistycznie ogarnąć zapraszanie i takie tam… No i się wszystko fajnie udało.
Sympatyczne spotkanie, w którym poza Kasiąspyrką, Natalią i moją przyjaciółką Gacek (z jej b.s.p.s. ma się rozumieć) uczestniczyłam ja, Marcinek, były Łukasza, stary Maciej Bieacz ze swoim b.s.p.s. (który nadal się ze mną nie wita, co już mnie naprawdę megaśmieszy) i Burges. Niezbyt może licznie, ale dzięki temu szczególnie miło. Podobało mi się – pośmialiśmy się, zjedliśmy, napiliśmy się, było wesoło i tak inaczej niż zwykle.
Nie była to jednak ostatnia wigilia, w której uczestniczyłam…

W poniedziałek ostatni dzień w redakcji przed Świętami. Trochę ogarniania, trochę nerwów… Normalka. Ważne, że do 4 stycznia nie muszę o tym myśleć. Starałam się na tyle wszystko załatwić, żeby o niczym nie myśleć. Co więcej, mam zamiar nawet zrobić sobie co najmniej jeden dzień bez odbierania telefonów, bez odbierania maili… Chcę przeleżeć dzień w łóżku. Nie wiem czy się uda, czy potrafię, ale taki mam plan.
Psychicznie jednak byłam przy wtorku. Wtedy bowiem zaplanowałam z Mihałem zakupy. Ale takie megazakupy na Święta. Piotr już wyjechał, więc okazja jest. Rano – przed 8.30 wysłałam paczkę z prezentem dla mamy a potem poszliśmy do Carrefoura w Reducie. Zakupy zajęły nam ponad 2 godziny. Założenie było takie, że wracamy taxi na 100 proc., bo nie ma się co męczyć i szaleć z taką ilością zakupów. Problemem było znalezienie taxi co prawda, ale daliśmy radę. I z tymi wielkimi tobołami jakoś udało się nam dotrzeć do domu. Pół dnia nam wszystko zajęło – z rozpakowaniem i ogarnięciem tego.
Po południu – korki. Tak, tak, w ostatni dzień szkoły dzieci też mają ze mną zajęcia ;) Nie ma zmiłuj. Przyznaję, że było męcząco, bo się okazało, że młody umie mniej niż myślałam, że umie.

Ostatnia wigilia przed Wigilią miała miejsce tej nocy w Utopii. Najpierw wpadłam do mojej przyjaciółki Gacek, bo chciałam ciasto zrobić a nie mam piekarnika w domu… Tak, tak, znów pierdolenie się z tym wszystkim dla chwili radości i uśmiechu ludzi, którzy jedzą ciasto i chwalą, że takie dobre. A wyszło naprawdę niezłe, swoją drogą. Nazywa się ambasador i pierwszy raz je robiłem.
U Gacka był jego b.s.p.s. i we trójkę do Utopii się wybraliśmy. Zgarnęli nas Kamil Hetero z Maćkiem Hetero. Kamila rodzina podejrzewa, że jest gejem po tym jak napisałam na jakimś foto, że wziął gumę z moich warg. To prawda, wziął. I to prawda, napisałam to. Ale nieprawdą jest, że jest gejem. Niestety, dla wielu osób.
W Utopii koncert Cantores Minores się zaczął jakoś koło 22. Prawie całego udało mi się wysłuchać. Chłopcy śmieszni, ale ze dwóch to bym mogła poznać osobiście ;) Potem zaczęło się składanie życzeń świątecznych. Z jednej strony: lubię to. W sensie, że spotkać się z ludźmi, z którymi się bawię, z którymi jakoś moje życie jest związane i złożyć im życzenia świąteczne… jestem na tak. A z drugiej strony: sporo jest takich osób, których w zasadzie nie znam lub znajomość tę traktuję dość lekko i specyficznie i z nimi nie chcę się jakoś szczególnie bratać… a wypada, trzeba.
Ludzi było nie za wiele, ale to chyba normalne. Zresztą nie wiedzą nigdy do końca, na którą się zjawić. Czy na 21, na 22 czy na 2… I stąd też taka niepewność. Było oczywiście pyszne jedzenie od Utopii, był dj Hugo, który doskonale dawał radę. Było naprawdę sympatycznie. Gdyby było nas więcej, to w ogóle mogłaby się rozkręcić impreza. Ale wiadomo, wtorek to ten czas, gdy ludzie się już wybierają do domów rodzinnych, Warszawa pustoszeje… Tak byś musi.
Wróciłam do domu jakoś chyba koło 3, może ciut wcześniej. Miałam w planach wziąć jeszcze gotowe ciasto od Gacka, ale namówił mi, żebym go już nie budziła (poszedł do domu ciut wcześniej, koło 00.30) i żeby odebrała następnego dnia od Davida. Bo tylko on już zostanie w domu.

Cały w zasadzie 23 i 24 grudnia spędziłam przy garach. Może nie robiłam jakoś bardzo dużo rzeczy, ale jednak stwierdziłam, że pewne świąteczne rzeczy są fajne, lubię je i chcę. Zrobiłam drugie ciasto, rybę po japońsku, krokiety, kotleciki, kapustę z grochem, sałatkę… No takie tam rzeczy podstawowe w sumie. Ale cieszę się, że dane mi było wyżyć się w kuchni nareszcie. Uwielbiam to, naprawdę. Zaplanowałam rosół jeszcze na Święta i potem rzeczywiście go zrobiłam. Kuchnia to miejsce, gdzie mogę zrobić coś, co potem innym smakuje, co doceniają, co jest kreatywne. Bo choć lubię mieć przepis przed sobą, to zawsze dość wybiórczo traktuję jego zalecenia i po swojemu szaleję. Michał się włączył w przygotowanie Świąt głównie poprzez sprzątanie. A uwierzcie, że jak ja wychodzę z kuchni po gotowaniu, to jest co sprzątać.

Wigilię zaczęliśmy około 18. Ja i Mihał. W zasadzie po pół godziny byliśmy tak najedzeni, że chcieliśmy kończyć :) Było tego naprawdę sporo. Zwłaszcza jak na 2 osoby. Było sympatycznie, bez rzeczy, których nie znosimy, bez osób, których nie lubimy, bez potraw, których nie jemy. Bez dzielenia się opłatkiem, bez kolędowania, bez udawania. Naprawdę fajnie. Oczywiście, ładnie się ubraliśmy. On założył krawat, ja ładną białą długą sukienkę. Tak, jak powinno być.
Potem zrobiło się naprawdę ciekawie, bo się okazało, że będziemy mieć gości. Generalnie: jestem na tak. Zaczął się świąteczny maraton. Jureczek, Wojtek i Paweł z Tomeczkiem odwiedzili nas ze swoimi butelkami ;) Oczywiście, my też coś tam mieliśmy i się impreza zrobiła. Na tyle krejzi, że Tomeczek z Pawłem się dość mocno dziabnęli i zmyli do domu. A Wojtek z Jureczkiem spali u nas. Wojtek z Michałem. A jak oni usypiali, to ja pomyślałam, że skorzystam z zaproszenia Ernesta i wpadnę do niego. Na pasterkę, jak sam to nazwał. Zamówiłam taxi i ruszyłam dupę. Dobrze, że makijażu nie zmywałam, to nie było dużo roboty z tym. Wpadłam tam, nie znając nikogo w zasadzie. Poza Ernestem, ma się rozumieć. Poznałem za to jakąś Ewę, co Sabrina kazała do siebie mówić w pewnym momencie. Nie wiem dlaczego akurat tak, ale się przyjęło. Było dość krejzi, bo wszyscy byli weseli, ja dość już dziabnięta… Ale nie na tyle, żeby zaszaleć za bardzo. W sensie, że skoro powiedziałam sobie, że wracam po godzinie jakiejś, to tak zrobiłam. I po jakiejś godzince się zebrałam w sobie i do domu wróciłam. Jurek zostawił Michała i Wojtka samych w pokoju, a z materacem się przeniósł do mnie do pokoju… Nie będę tego komentować ;)

Chłopcy wstali skoro świt o jakiejś 10 czy coś. Zrobiłam śniadanie świąteczne, wszyscy znów się ładnie ogarnęli na posiłek i uroczyście zasiedliśmy do stołu. Podoba mi się to, że z pewną szczególną atencją traktujemy moment spożywania posiłków. To ważne dla mnie.
Zjedli i się zaraz zebrali do wyjścia. Ogarnęliśmy mieszkanie, zrobiłam rosół i zaraz można było sobie uciąć drzemkę jakąś. Powiedzmy sobie szczerze: to był dość nieproduktywny dzień ;) Miły, ale nieproduktywny. A potem się okazało, że tej nocy też będziemy mieć gości. Do Michała wpadł jakiś Mateusz już o 20. Potem wpadli jeszcze Tomeczek z Pawłem, Krzyś, Jureczek, Wojtek, Patryczek i Paweł S. Więc się tłoczno zrobiło. W takim właśnie tłoku, hałasie i zamieszaniu spędziliśmy wieczór. Patryczek po randce z Michałkiem młodym zmęczony, więc dostał jedzenie. A ciastem się wszyscy zajadali też potem. Z wódką było jako tako – w sensie, że na tyle ludzi dość szybko się kończyła. A nikt nie rzucił hasła pójścia do sklepu, bo nikomu się nie chciało a poza tym zaraz trzeba było się zbierać. Atmosfera była specyficzna, bo to ludzie ze środowisk nie koniecznie się znających. Ale dobrze, dobrze. Po to są imprezy u mnie, by się poznawać. I to akurat się skuteczne okazało, bo Paweł S. wylądował ostatecznie kolejnego dnia rano koło 8 u Pawła i Tomeczka na postafterze. Ale o tym zaraz. Towarzystwo było bardzo sympatyczne i strasznie się cieszę, że wpadli, że im się chciało. W szczególności mówię o osobach, które ze względu na ich niebywałą urodę, cenię szczególnie. O, rzekłam.

Zebraliśmy się po 1, żeby do Utopii jechać. Paweł S. jechał samochodem, więc zabrał część ludzi, a ja z młodymi pojechałam autobusem. Jureczek się zmył, Mateusz też. Więc łatwiej. Wyzywali nas od ciot. Zresztą jak wróciliśmy potem do mnie, to też. Ale po kolei.
W Utopii okazało się, że świąteczna atmosfera się udziela wszystkim. Ludzi było mało i wszyscy jacyś rozleniwieni, jakby przejedzeni. Więc nie było co siedzieć za bardzo. Padło hasło: wracamy do Ciotki na after. No to mówię: jestem na tak. Zebrałam ich, zagasiłam jeden konflikt w szatni i zaraz mogliśmy do domu jechać. Patryczek się odłączył, Krzyś też do domu pojechał, więc w okrojonym składzie dotarliśmy do mnie, zahaczając po drodze o sklep alkoholowy. Jak to dobrze, że Krakowiak przy Grójeckiej jest zawsze czynny. Ale to zawsze-zawsze.

After okazał się udany. Wojtek zjadł pierogi i poszedł spać. A z nim Michał. My zaś siedzieliśmy dalej. Paweł S. był trzeźwy cały czas, reszta piła. Ja się w końcu dziabnęłam też i powoli trzeba było kończyć posiedzenie. Jakoś po 7 wyszli, pojechali – jak się potem okazało – na postafter do Tomeczka i Pawła. Co tam się działo, to ja już zdradzać nie będę.
Wojtek o 13.00 się szybko zmył, a my z Michałem zjedliśmy śniadanie świąteczne numer dwa.

Dziwne te dni. Szalone, udane, kosztowne. Ale dobrze, tak ma być. Święta po to właśnie są. Cieszę się, że je tak spędziłam. Dostałam paczkę z prezentami od mamy. Klasycznie, że tak powiem. Co roku wymieniamy mniej więcej te same prezenty. Nawet zapach, który przyszedł w paczce jest dokładnie ten sam, co rok wcześniej. Wcześniej też list przyszedł, nie miałam jeszcze okazji odpisać. W poniedziałek postaram się wysłać, bo będę też do sądu pisać. Przecież sprawa z rektorą się ciągnie dalej! Wysłali mi formularz (moim zdaniem: zły), który muszę im odesłać. Zrobię to, niech się dzieje!
A na poniedziałek mam tyle spotkań zaplanowanych, że jeśli mi się wszystko uda, to będę mistrz świata.

Wypowiedz się! Skomentuj!