Jakoś znów mi się zeszło z tym pisaniem – przez to mam strasznie dużo do naskrobania. Nic, spróbujemy. Nie raz już się na siebie żaliłam i dawałam radę ;) Więc i tym razem będę musiała.

Odezwał się do mnie Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie w sprawie sprawy, ma się rozumieć. Wezwano mnie do usunięcia nieprawidłowości polegającej na tym, że złożyłam jedną kopię skargi. To oczywiście ewidentna nieprawda, bo złożyłam dwie. Mam na tyle doświadczenia w tej kwestii, że wiem, że składa się dwie. Musiało gdzieś w akcji zaginąć. Podejrzewam, że u Prorektory. Pytanie brzmi: celowo czy nie? Długo się wahałam czy odpisać czy nie. I w zasadzie byłam blisko tego, żeby jednak nie odpisywać, bo w zasadzie sprawa Regulaminu Samorządu Studentów Instytutu Dziennikarstwa jest i tak w takim momencie, że nowy wszedł w życie i walka o tamten stary jest w zasadzie niemożliwa. Inna sprawa, że skarga do sądy nie dotyczy bezpośrednio regulaminu a jedynie tego, czy Walne Zebranie Studentów ma prawo składać wniosek o ponowne rozpatrzenie sprawy w związku z decyzją prorektory, która uchyliła uchwałę tegoż WZS. I dlatego ostatecznie odpisałam do sądu. Jednocześnie napisałam wniosek o prawo pomocy – mówiąc po polsku: o zwolnienie z wszelkich opłat sądowych. Nie zapominajmy, że ja tylko reprezentuję pewien organ samorządowy w tej sprawie, a organ ów nie ma środków na pokrycie tych kosztów. Stąd wniosek. Zobaczymy co sąd na to. Jestem ciekawa, prawdę mówiąc :)

Wybrałam się też na megazakupy z Mihałem we wtorek. Były na tyle mega, że nie mieliśmy siły wracać pieszo i zamówiliśmy taxi. A co kupiłam? Prawdę mówiąc, poza standardowymi zakupami spożywczo-jakimiś tam udało mi się nareszcie odwiedzić dużo sklepów z ubraniami. I z tego się bardzo cieszę. Lekko uzupełniłem garderobę. Na tyle, że mam nadzieję przez dobre pół roku nie robić zakupów. Ja naprawdę nie lubię chodzić po sklepach i przymierzać ubrań. Kiedyś to lubiłam nawet, ale jakiś czas temu mi po prostu przeszło. Nie wiem czemu, ale teraz mnie to męczy, nudzi, nuży i wkurwia. Po prostu.
No, ale niestety – raz na jakiś czas trzeba. Tym bardziej, że mam coraz mniej znajomych, którzy pracują w sklepach z ciuchami i przynoszą mi do domu coś do przymierzenia, co miało miejsce jeszcze nie tak dawno temu. A szkoda.

W środę krótkie spotkanie z siostrą Marcina, bo miała mi książki przekazać. Okazało się, że chce mi je zawieźć do domu – bo jest ich sporo. I pyta mnie, czy ja też jadę teraz, to mnie podrzuci. To było koło 19:00. Chciałabym wtedy jechać do domu… Ale zaczynało się posiedzenie Parlamentu Studentów UW. Ja wiem, że nie jestem już Marszałką PS UW ani nawet posłanką do PS UW. Nie szkodzi. Jestem zaangażowaną w działalność samorządową studentką. Pamiętajcie – to tak na przyszłość – że posiedzenia PS UW są otwarte dla wszystkich: nie tylko studentów UW, ale ogólnie dla wszystkich ludzi.
Ja oczywiście siedzę na nich też po to, by wspomóc klub parlamentarny Evolucja, do którego kiedyś należałam, a którego sympatykiem teraz jestem. I przydałam się. Była megawalka. Klub wystawił moją kandydaturę do Senatu UW. To bardzo miłe i zaszczyt ogromny. Ale wiadomo, że skoro oni są w opozycji, to szanse na zwycięstwo małe. Tym bardziej, że na 9 miejsc do obsadzenia Nowa Koalicja wystawiła 9 osób. Czyli, że chcą zapchać swoimi. Niektórzy to, mówię poważnie, porażka. Może nawet trochę skandal. Evolucja wystawiła 3 osoby, bo klub stwierdził, że są to ludzie, których rzeczywiście warto wesprzeć. Jedną z tych osób byłam ja. Oczywiście namawialiśmy ludzi w debacie, żeby głosowali nie zgodnie z podziałami politycznymi, ale zgodnie z tym, co widzą, wiedzą i słyszą. Kto się nadaje a kto nie. I rzeczywiście, prawie nam się udało. Nasz kandydat miał o jeden głos mniej niż ostatnia osoba z Nowej Koalicji. I w sumie nie byłoby to osiągnięcie, gdyby nie to, że wszystko odbywało się na granicy bezwzględnej większości. Najpewniej, gdybyśmy wystawili tylko jedną osobę, to udałoby się zebrać na nią więcej głosów i weszłaby. Ale, chcę to podkreślić, klubowi parlamentarnemu Evolucja nie zależy na stołkach. Nam zależy na jakości działalności samorządowej. Mamy 3 dobrych kandydatów? To wystawiamy 3. Niech studenci decydują.
Decydowanie zajęło bardzo dużo czasu, bo posiedzenie się znów skończyło bardzo późno. Ponad 2 godziny liczono te nieszczęsne głosy i w ogóle wszystko trwało masakrycznie długo. Ponieważ były wątpliwości jak liczy się quorum, zwołano Komisję Prawno-Regulaminową a Komisja Skrutacyjna zebrała się z 4 czy 5 razy. Nie wiem, ja na miejscu kolegi marszałka (broń boże Pana Marszałka!) zrobiłabym reasumpcję już dawno. Byłoby szybciej i pewniej.
Generalnie, ostatnim głosowaniem jakie się odbyło jakoś o 3 nad ranem było głosowanie w sprawie wyboru członków Komisji Rewizyjnej Samorządu Studentów UW. I tutaj, uwaga, udało mi się dostać. Jestem jej członkinią i przez dwuletnią kadencję mam szansę kontrolować działalność Zarządu Samorządu Studentów UW oraz Uczelnianej Komisji Wyborczej Samorządu Studentów UW. Inna sprawa, czy przez dwa lata będę jeszcze studentką…

No właśnie, a propos tego – chcę być. W sensie, że oczywiście kończę już te nieszczęsne dziennikarstwo, bo i tak za cud uważam, że udało mi się wytrzymać tam 4,5 roku. Na najgorszym kierunku na świecie, tragedia. Mam zamiar iść na uzupełniające studia magisterskie z filologii polskiej. I traktuję to jako ogłoszone wszem i wobec ;)

A co do Komisji Rewizyjnej – już jesteśmy po pierwszym posiedzeniu. Że przewodniczyć jej nie będę, było wiadomo od początku. Pamiętajmy, że Nowa Koalicja ma tam 3 osoby a ja z kolegą Pawłem jesteśmy przedstawicielami opozycji. Więc nawet nie próbowaliśmy. Ale z racji mojego doświadczenia i zaangażowania, chcieliśmy spróbować powalczyć o wiceprzewodniczącego. Komisja ostatecznie wybrała na to stanowisko chłopca, który jest na I roku. Osobiście, nic do niego nie mam. Ładny, szczupły chłopaczek. Ale o samorządzie on wie tyle, co ja o zasadach gru w rugby. Jasne, widziałam kiedyś w TV podczas przerzucania kanałów, ale to by było na tyle. I tyle on właśnie wie. W ogóle uważam, że kierowanie do organu kontrolnego kogoś z I roku nie ma sensu. Bo to są ludzie, którzy jeszcze muszą się bardzo wiele nauczyć. Z drugiej strony, rozumiem, że pierwszoroczny zrobi wszystko, co się mu powie i dlatego jest pożądanym członkiem. No nic, będę musiała jakoś dawać radę mimo wszystko.

W czwartek trochę odsypiałam, trochę pisałam. W sensie, że nie ma zmiłuj :) Co mnie zdziwiło i zaskoczyło – nawet nieźle mi szło. No i dostałam zaproszenie z Utopii na sobotę. To miły gest, naprawdę. Za każdym razem, gdy do mnie dociera jakaś koperta z zaproszeniem, cieszę się jak dziecko. Przede wszystkim dlatego, że to taki wyraz jednak przywiązania mojego do Utopii oraz faktu, że już klub mnie jakoś bardziej trwale wpisał w siebie.
Swoją drogą, to mogłoby być ciekawym badaniem na przyszłość.

Także w czwartek wieczorem do Warszawy przyjechał z Krakowa Grzesiu. Więc się na piątek rano umówiliśmy. Miło było go zobaczyć dłużej. Pochodziliśmy, wypiliśmy kawkę jakąś, pospacerowaliśmy. Ciepło nie było (ale i tak nie tak zimno jak jest teraz), ale daliśmy radę. Zajęłam mu trochę czasu, bo miał go akurat w nadmiarze. A ja najczęściej chłopcom znajomym do tego jestem potrzebna :) Więc miło, miło. A że w Wayne’s Coffee spotkałam Justynę, to w ogóle szaleństwo ze szczęścia. Żeby było śmieszniej, w tym czasie, gdy Grześ przyjechał do nas, Marcinek pojechał do Krakowa. Szkoda w sumie, bo byłoby fajnie, gdyby się poznali.
Wieczorem się Grzesiem też opiekowałam, ale zanim to nastąpiło miałam… korki. Tak, tak, znów. Odezwał się ten piątoklasista, z którym rok temu polski miałam, że potrzebuje mojej pomocy. Nie ukrywam, że takiej pomocy to ja z chęcią udzielę. 40 zł za godzinę męczenia się z nim – jestem na tak. Tym bardziej, że to dwa razy w tygodniu. Prawie 100 zł za nic tygodniowo. A do tego – mieszka bardzo blisko mnie, więc nie muszę popierdalać nigdzie. Czego chcieć więcej?
Wytrzymałam te korki z nim i wcale tak źle nie było, prawdę mówiąc. Fakt, że znów ćwiczymy to samo, z czym miał problemy rok temu, ale to już inna sprawa. Ważne, że zauważył, że jest mu potrzebna moja pomoc. Bo inaczej ma problemy w szkole.

Wieczór zapowiadał się barwnie. Wpadła do mnie moja przyjaciółka Gacek. Zaraz potem spóźnieni Grzesiu z Kaliną zwaną Kaliną Wietnamką, którą poznałam ho ho ho czasu temu. Zresztą to ciekawe, bo próbowaliśmy sobie przypomnieć jak się poznaliśmy i mieliśmy z tym problem. Doszliśmy do tego, że chyba za pośrednictwem Kuby Dużego, ale nikt nie jest na 100 proc. pewien. To były czasy Barbie Bar, gdy Grześ przez miesiąc prawie zatrzymywał się w Warszawie w Novotelu. W sumie nie wiem po co wtedy tutaj siedział ;) Ale wiem, że poznanie było miłe. I że Daniel jeszcze wtedy chyba na selekcji w Utopii stał, bo jak chciałam z Grzesiem wejść, to stwierdził, że jest za różowy i nie wejdzie ;) Dzisiaj wiem, że wszedłby. Co zresztą potem się stało.
Zanim jednak, trafiliśmy do Opery. Fajnie, bo Kalina miała samochód i nas podwiozła. W środku – sympatycznie. Choć, ma się rozumieć, operowo ;) W sensie, że muzyka raczej bez zaskoczenia i ludzie też specyficzni, ale chcieliśmy, żeby Grześ zobaczył to miejsce. Poza tym: nic innego ciekawego się nie działo a że dawno w Operze nie byliśmy… to poszło.
Potem Kalina nas do U podwiozła, ale sama nie szła. Szkoda, bo to zawsze śmieszniej się robi jak wszyscy się wybierają. Po drodze nas jeszcze policja zatrzymała i Kalinka dmuchać musiała. Ale że ona nic a nic, to bez stresów. Grzesiowi się chyba podobało, bo poszalał sobie trochę. Został ze mną do samego końca. Nie pamiętam, o której wyszliśmy, ale średnie było to, że pod sam koniec Laleczka, który obchodził urodziny, zaprosił mnie na szota czy dwa. I to nie było dobre rozwiązanie.

Wyszliśmy dość chwiejnym krokiem jakoś po 7 czy przed 8 nawet. Generalnie impreza była na tyle udana, że ponoć ostatni ludzie koło 9 wychodzili. Lubię to! My zaś poszliśmy coś zjeść w podziemiach i się rozstaliśmy. Grześ o 10:30 miał pociąg do Krakowa, więc spać pewno nie poszedł. Ze mną było inaczej. Wsiadłam do tramwaju linii 25 i sobie w nim słodko usnęłam. Jak niemowlę. Na tyle słodko spałam, że po dojechaniu na Banacha (gdzie w zasadzie powinnam wysiąść i się przejść lub przesiąść) pojechałam sobie z powrotem do Centrum i dopiero na Moście Poniatowskiego się ocknęłam, że czas wysiąść ;)
Tak, jestem fanką komunikacji publicznej. Ale nie aż taką :)

W sobotę chciałam iść do teatru z Marcinkiem, ale że go nie było… Bilet się zmarnował. A szkoda w sumie. Mam wrażenie, że jakieś fatum krąży nad naszym wyjściem teatralnym. Nie poddam się jednak i ostatecznie musi nam to wyjść!
Więc sobotę spędziłam na dochodzeniu do siebie i na ogarnianiu się na noc. A było co ogarnąć, bo dwie superimprezy się zapowiadały. Hit nocy: „So, Happy In Paris?” w Utopii a do tego Miss Divine grająca w Capitolu. GayLife.pl poprosił mnie o wywiad z Miss Divine. Nie ma sprawy, ja naprawdę lubię poznawać światowej sławy djów ;) Więc jakoś koło północy z moją przyjaciółką Gacek dotarliśmy pod Capitol. I, jak zawsze, musiało być coś nie tak. Znów się okazuje, że nie ma mnie na liście. No się wkurzyłam. Selekcjoner mnie przeprasza, ale ja wiem, że to nie jego wina i doskonale rozumiem o co chodzi. Antarex akurat się zjawił, więc sprawa się wyjaśniła, ale czasem mnie już to męczy i denerwuje. No, nieważne. W środku nas pani jakaś od imprezy ogarnęła, zaprowadziła do VIP roomu i kazała czekać na przyjazd gwiazdy. Nie wiedziałam, prawdę mówiąc, że nad tym vipowskim balkonem jest jeszcze coś. A tam jest taki mały pokoik-ambona, gdzie Miss Divine odpoczywała i gdzie z nią porozmawiałam.
Wywiad, muszę przyznać, poszedł nam sprawnie. Ona naprawdę fajna, młoda dziewczyna. Piękny brytyjski akcent. Po wywiadzie zatrzymała mnie i powiedziała, że to był najlepszy wywiad, jaki dała w życiu. Że to było dla niej jak rozmowa z przyjaciółką a nie wywiad. Uwierzcie mi, że dziennikarz nie może usłyszeć lepszego komplementu od interlokutora. Bo żeby taki efekt osiągnąć, trzeba naprawdę się napracować. W sensie, że wiedzieć naprawdę dużo o swoim rozmówcy. Więc było mi bardzo miło. Żałuję, że nie miałam okazji jej setu posłuchać potem, ale inne obowiązki wzywały. Pojechaliśmy do Utopii.

Impreza udana. W sumie powinnam powiedzieć: jak zawsze. Ale wiadomo, że nie jak zawsze. Pamiętam, że jedna edycja „So, Happy In Paris?” mi się nie podobała. Bo zagrał zbyt lekko, zbyt chill-outowo. Ale nie tym razem. Teraz było naprawdę fajnie. Ostro, mocno, intensywnie, rytmicznie. Ludziom też się podobało, bo szaleństwo było. Dużo fotoreporterów, więc się człowiek pierwsze pół imprezy musiał uśmiechać jak głupi do wszystkich naokoło ;) I jeszcze jakaś telewizja się pojawiła i pan mi zadawał pytania typu: jak sądzisz, ile tu może być stopni Celsjusza teraz? (bo ja wiem, jakieś pięćset dwadzieścia?), czy lubisz żabie udka? (wolę, prawdę mówiąc, udka młodych chłopców) oraz czy jestem happy in Paris? (jestem bardziej happy in Warsaw). Śmiesznie.
Pięknie było dodatkowo, bo Hugo rozpoczynał noc, więc rozgrzewka wzorowa. Hugo jest znów rezydentem Utopii. I dobrze, brakowało go w tym zestawie.
Wspomnę tylko o Patryczku, co go biały pan do snu układa. Wiadomo który. Strasznie się zaczyna szarogęsić w klubie. Ja wiem, ja wiem, ma protektora i dlatego się pewnie czuje. Ale podoba mi się to, że organizuje swoją zabawę w klubie pode mnie. Gdy przychodzę, on znika. Gdy przechodzę, on się wychyla, byle mnie zahaczyć. Śmieszne to. I wciąż zastanawiam się czemu się mnie tak boi? I jak można mnie nie lubić aż tak bardzo tylko za to, że kiedyś wyznałam na blo, że w pewnym warszawskim klubie na O był pod wpływem Białego Pana?

Niedziela spędzona na pisaniu. Bardzo owocnym! Udało mi się dużą część skończyć i posłać dalej, więc jestem na tak. Oby wszystkie niedziele tak wyglądały. Nie poszłam, jak wcześniej planowałam, na imprezę mikołajkową organizowaną przez A-KP3 w Savoyu. Troszkę szkoda, ale z drugiej strony – pisanie ważniejsze.

Poniedziałek zaczął się wcześnie – pojechałam do drukarni odebrać gazetę socjologów. Od razu zawiozłam ją na Karową. To jednak jest tak, że mi się wciąż i cały czas chce. Ja wiem, mnie też to dziwi, prawdę mówiąc. Ale po prostu za bardzo lubię ten Instytut, żeby odpuścić. Plakaty rozwieszone, wszystko ogłoszone i ładnie idzie. Pierwszego dnia poszła 1/4 nakładu, więc źle nie jest. Ponieważ czasu na sprzedaż w sumie mało – do piątku tylko są zajęcia. A w styczniu może być tak, że mało kto kupi numer grudniowy ;) No, ale nie ma co narzekać, damy radę.
Potem był bardzo zabiegany dzień. Redakcja (sporo roboty), potem zajęcia na doktoranckich studiach a potem bieg do Galerii. Oto bowiem poszłam na „Queer Casting”.

„Queer Casting” to sztuka amatorskiego teatru, która ma wyśmiewać warszawskie środowisko homoseksualno-nieheteroseksualne. Ja, zupełnie przypadkiem, dowiedziałem się, że pojawia się w spektaklu postać Waszej Perfekcyjności, która – co nie będzie odkryciem – parodiuje mnie. Więc pomyślałam, że pójdę na to. Dla zabawy i pośmiania się z samej siebie. Namówiłam Marcinka i się wybraliśmy. Dużo wcześniej zarezerwowałam bilety, bo tam ilość miejsc bardzo ograniczona i ciężko było się dostać, prawdę mówiąc. Pomógł mi GayLife.pl, bo zarezerwowali u organizatorów miejsce w drugim rzędzie dla nas, żebyśmy wszystko dobrze widzieli. To miłe. Tym bardziej, że ostatecznie za bilety płacić nie musieliśmy.
Co do spektaklu – jest dość długi, nawet jak na musical. Ale przyznaję, że momenty, w których straciłam wątek czy rozkojarzyłam się nie były liczne. Może ze 2 czy 3 razy. Całość zrobiła na mnie wrażenie dość dobre. Bez rewelacji, ale dobre. Choć po pierwszej części (jedna przerwa w trakcie spektaklu) nie za bardzo wiedziałam jak zareagować… Bo przedstawienie jest dość przaśne, momentami bardzo amatorskie. Ale są też bardzo dobre momenty i bardzo dobre strony. Generalnie powiedzieć chcę, że aktorzy śpiewać to może nie koniecznie. Co innego aktorki – tutaj ewidentnie talent by się znalazł. Nieoszlifowany diament. Nie będę rzucać nazwiskami, bo to sensu nie ma. I tak wszyscy wiedzą o kogo chodzi.
Opowiem tylko o trzech postaciach. Robert, jako chłopiec, którego znam i którego bardzo lubię (bo uważam za ślicznego), rzeczywiście dał radę. Ponieważ wszyscy w spektaklu mieli grać role nieco przerysowane, on poradził sobie z tym dobrze. Odważne sceny bez ubrania czy potem w sukience – jestem na tak. Nie miał łatwej roli, ale poradził sobie. Ze śpiewaniem, jak mówiłam, bez szaleństwa ;)
Adam Mikołaj, który w sumie w spektaklu pojawia się gościnnie i śpiewa tylko jedną piosenkę – strasznie odcinał się od całego przedsięwzięcia, gdy potem rozmawialiśmy. Aż mnie zdziwił, że tak bardzo zależy mu na tym, by podkreślić, że on z całością niewiele ma wspólnego ;) Ja rozumiem, że to nie jest Teatr Wielki i że wszystko jest takie z przymrużeniem oka i że ważniejsze jest pośmianie się z siebie niż docenienie dekoracji, ale bez przesady ;) Choć przyznać trzeba, że wokalnie z facetów wypadł najlepiej.
No i Wasza Perfekcyjność czyli Piotr. O ile poprzednie dwie osoby znałam wcześniej, o tyle jego nie. Gdy dowiedziałam się, że pojawia się moja parodia w spektaklu – byłam w sumie zaskoczona. Spodziewałem się, że to będzie jakaś epizodyczna postać, ale okazało się, że nie. Wasza Perfekcyjność była jedną z najważniejszych bohaterek „Queer Castingu”. Zagranie przegiętej cioty wyszło Piotrowi całkiem nieźle. Choć, powiedzmy sobie szczerze, przerysowanie przegiętego geja nie jest jakąś specjalnie trudną sztuką ;) Sama Wasza Perfekcyjność miała, jak się okazało, niewiele ze mną wspólnego. Poza imieniem i pomalowanymi paznokciami ;) Więc jakoś specjalnie odnosić się nie będę do tego.
Przyznam tylko, że sam fakt, że pojawiam się w sztuce jako jedyna sparodiowana osoba żyjąca w świecie rzeczywistym, to dla mnie w sumie zaszczyt. Nie ukrywam tego, że mi to pochlebia. Nawet, jeśli nawiązanie to jest bardzo umowne i niepełne, to jednak jest to dla mnie miłe. Co, mam nadzieję, dałam odczuć po spektaklu na spotkaniu z ekipą, gdy zebrali się, żeby z GayLife.pl pogadać. Podziękowałam im za zaproszenie i za sztukę. I zniknęliśmy z Marcinkiem.
Poszliśmy, prawdę mówiąc, coś zjeść :)

Wtorek spokojnie się zaczął. Poranek nadszedł dość późno (zaskakująco w sumie, jak na mnie) i powolutku się do redakcji ogarnęłam. Po wyjściu miałam wspomniane już posiedzenie Komisji Rewizyjnej, na której nie zostałam wiceprzewodniczącą.
A bezpośrednio potem – wigilię samorządową na UW. Zaprosiłam na nią Marcinka i – ku mojemu zaskoczeniu – wyraził wolę przyjścia. I przyszedł. Zjedliśmy trochę, pokręciliśmy się. Ludzi było sporo, koło 120 osób potwierdziło swoje przybycie. To, co mi się podobało, to że mogłam poznać Marcinka z kilkoma osobami. Za każdym razem przedstawiałam go jako „Marcinek, moja Miłość Życia”. Już go to chyba nie krępuje. Innych chyba też nie.
Oczywiście, domyślam się, że jeśli ktoś mnie nie zna lepiej, to pomyślał, że ja współżyję z nim. No, ale za to co kto myśli, to ja odpowiadać nie mogę ;) Niech myślą co chcą, jest mi to łorewa. A co do jedzenia… No właśnie, było smacznie, choć momentami mało wigilijnie (klopsiki, pierogi z mięsem, pasztet).

Potem Marcinek pojechał do mnie, bo obiecałam mu pomóc i znaleźć coś w zagranicznych czasopismach do jego pracy licencjackiej. A że po drodze wino i wódkę kupiliśmy, to inna sprawa. Poszukałam, choć łatwo nie było, bo oczywiście BUW miał jakąś przerwę konserwacyjną. Dałam jednak radę i coś tam udało mi się wyszukać. W tym czasie Marcinek z Mihałem pili wino. A potem, gdy mi się odpowiednio schłodziła, piliśmy wódkę. Ostatecznie Mihał poszedł spać a my z Marcinkiem drinkowaliśmy.
Wódka dość szybko się skończyła i do nocnego wyskoczyliśmy. Tam, ku naszemu zdziwieniu, spotkaliśmy w kolejce pana w samych majtkach, który był z jakąś kobietą (ubraną kompletnie) i do której mówił: „Dobra, zostaw tego browara. Chodźmy się ruchać!” I poszli ostatecznie a my drugą wódkę kupiliśmy.
Nie wypiliśmy tego wiele. W sumie na głowę może 0,35 może 0,4. Więc bez szaleństw. Ale mi coś ewidentnie zaszkodziło. Raczej podczas wigilii niż podczas picia. Nie było dobrze. Marcinek poszedł koło 5 – wcześniej ucięliśmy sobie dłuuuuugą rozmowę, w której usiłowałam wytłumaczyć Marcinowi, że go kocham. Ale on nie wierzy. Nic dziwnego, jestem osobą na maksa cyniczną i wyrachowaną, więc trudno mi uwierzyć w taką deklarację. Niemniej jednak, usiłowałam go namówić na to, by wyznaczył coś, co zrobię i mi uwierzy. Oczywiście wiem, że się nie da. Tego typu „dowody” mają tę słabość, że powodują powstanie argumentu „No dobra, to ci się udało ale już X nie zrobisz na pewno”. I tak w nieskończoność. Jakoś tak dziwnie jest, że gdybym zrobiła coś takiego bez uprzedniego wyznaczenia tego jako celu, zadziałałoby to prędzej. Nosiłoby bowiem znamiona spontaniczności, którą utożsamia się często z autentycznością. Wyznaczony cel jest sztuczny, nieautentyczny. Miłość zaś kojarzy nam się także z autentycznością i spontanicznością, szaleństwem, brakiem rozwagi i opamiętania… Dlatego to nigdy nie zadziała a Marcinek mi nigdy nie uwierzy. Pogodziłam się z tym.
A po jego wyjściu wymiotowałam.

Wstałam o 12:00 w środę i od razu napisałam do wydawcy, że nie dam rady się dziś zjawić. W sumie nie było tego w planie i nie lubię jak coś takiego mi się dzieje. Problem polegał jednak na tym, że jeszcze Antarex domagał się wywiadu z Miss Divine spisanego, bo obiecałam mu dzień wcześniej wieczorem, że będzie. Pisanie szło mi baaaaaardzo ciężko. Wstawałam z łóżka, odsłuchiwałam nagrania, spisywałam pół zdania i kładłam się znowu. I tak przez kilka godzin, aż udało mi się całość spisać. I poszłam spać na dłużej.
Bo potem byłem umówiony z Mihałem do sklepu. W sensie po tzw. spożywkę. A że lodówka zaczynała być pusta, to naprawdę iść musiałem. To było moje pierwsze wyjście z domu, koło 16 jakoś. Próbowałem wcześniej zjeść coś lekkiego – makaron z jajkiem. Ale nie dałem rady, nie byłem głodny. Zimno jednak i zakupy sprawiły, że doszłam do siebie jakoś.
I jeszcze korki zaliczyłam z młodym. Ciężko, ciężko, naprawdę.

Potem sen, który okazał się zbawienny :)
Czwartek zaczął się od śnieżycy. Takiego śniegu to ja dawno w Warszawie nie widziałam. Zimno, prószy, wieje… Tragedia. Specjalnie chciałam iść wcześniej do redakcji i się okazało, że się nie da. Megazmarzłam czekając na autobus 167 ponad 20 minut! Ostatecznie jakoś dotarłem, ogarnąłem kilka spraw i… znów ruszyłem w podróż. Tym razem – na UW.

Bo dzisiaj przecież licytacja moich korali ;) Były jednym z około 30 przedmiotów sprzedanych na aukcji charytatywnej organizowanej przez studentów Instytutu Socjologii UW. Też brałam udział, ale licytowałam co innego – umieszczenie wizerunku na biletach na najbliższą imprezę IS oraz potem – umieszczenie zdjęcia na ścianie w kanciapie samorządowej między Comtem a Marksem. Nie udało się. Przelicytowali mnie. Oczywiście potem wszyscy mówią: trzeba było licytować, ja bym się dołożył(a). Jasne, jasne – teraz łatwo mówić, a jakby przyszło co do czego, to by się źle skończyło dla moich finansów ;)
A co do korali… Aukcja poszła szybko. Teoretycznie każda rzecz miała cenę wywoławczą 10 zł a każdy podbijał o 5 zł. Korale ruszyły za 10, 15, 20 i ktoś krzyknął 100. Chwila ciszy i pada 130 zł. Po raz pierwszy, drugi, trzeci. Sprzedane. Nie wiem komu nawet, prawdę mówiąc. Ale gratuluję i dziękuję. Miałam nadzieję, że 100 zł przekroczymy i się udało! Bardzo się cieszę :) Kasa idzie na Dom Małego Dziecka nr 15 w Warszawie. Więc warto.

Potem poszłam z Ewą i Pauliną na jakieś jedzenie (bo na wigilię IS się spóźniłyśmy o tyle, że do jedzenia w zasadzie prawie nic już nie było) a potem na kawę do Nowego Wspaniałego Świata. Wróciłam do redakcji, zrobiłam co moje i tak dzień chylił się ku końcowi.
Najważniejsze, że udało mi się blo napisać nareszcie!

Wypowiedz się! Skomentuj!