Mama była. I powiem wam szczerze, że nawet nieźle to zniosłam. Najpierw – odbiór poranny z dworca. Mama z koleżanką przyjechały na czas. Więc i ja się na czas zjawiłam. Okazało się, że – zgodnie z zapowiedzią – mamusia ma dla mnie wałówkę z domowym żarciem. Czyli jest na plus. Potem musieliśmy podróżować w ścisku porannym w tramwaju na Szczęśliwice. Ponieważ na co dzień ani mama ani jej koleżanka nie korzystają z komunikacji publicznej, to wydawało się, że pierwszy kontakt z jej warszawską wersją nie będzie zbyt pozytywnie odczuwany. W tramwaju mama zapytała mnie „upudrowałeś się?”. Nie, no oczywiście że tak. Bez makijażu z domu nie wyjdę przecież… ale żeby jej nie szokować, nie stresować i nie robić zamieszania, powiedziałam, że nie. Że to taki krem matujący mam. Temat się skończył.
W domu dziewczyny dostały ode mnie śniadanie. Świeże bułeczki, drożdżówki, serki, kawki, herbatki… czego dusza zapragnie. Zadowolone. Mama obejrzała mieszkanie. Zgodnie z moim przewidywaniem, czepiła się tego, że ściany są trochę brudne (come on – biały szybko się brudzi!), że lustra w szafie nie są najczystsze (już tego nie chciało mi się robić) i – to już ku mojemu zaskoczeniu – że żyrandol mam zakurzony. Tego nie przewidziałam, przyznaję. Ale generalnie zadowolona była z tego, co zobaczyła. Mieszkanie ładne, posprzątane, ogarnięte. U nas na co dzień naprawdę nie za bardzo jest się czego czepić. Nie siedziały długo. Zjadły, umyły się i zaraz ruszyły „na miasto”. Odprowadziłam je na Krakowskie Przedmieście (po drodze u Bliklego zjedliśmy pączka) i pojechałam do redakcji. A one sobie jakoś same radziły.

Największą radością dnia jednak nie był przyjazd mamy a… publikacja. Wieczorem okazało się w domu, że przyszła paczka z książką z moim tekstem. To wydanie w sumie pokonferencyjne a mój tekst powstał jako szkic pracy magisterskiej, więc potem się jeszcze rozwinął ku lepszemu. Ale generalnie: liczy się. Jest namacalny dowód. W sumie nie wiem na co ten dowód… Ale jest. Przyda się, bo na wieczornym spotkaniu organizacyjnym studiów doktoranckich dowiedziałam się, że czeka mnie naprawdę niezła ilość pracy. Do samego ukończenia pierwszego roku muszę mieć co najmniej 1 publikację. Dobrze, że nie od razu w punktowanym czasopiśmie, bo tego mogłoby być już za wiele. Dowiedziałam się też, że muszę dużo pisać, jeździć na konferencje, spotykać się, wygłaszać gdzie się da a Instytut w zasadzie mi nic a nic nie pomoże. Powiedziano nam po jakie stypendia musimy się starać (o przeróżne) ale nie pomogą nam ich zdobyć. I że jedyne co nam dadzą to max 450 zł rocznie na wyjazd na jakąś konferencję. Niewiele, ale jednak liczy się chociaż to. Dostałam też książkę o historii Instytutu Socjologii UW i dużo ciepłych słów jak to będzie dobrze jak mi się kiedyś uda wszystko. W sensie, że jak dam radę, to mnie Instytut bardzo polubi. A jak nie dam… to niczego nie stracą. Miłe to.

Wieczorem się znów z mamą spotkałam. Poszliśmy we trójkę do Sphiksa coś zjeść. Coś okazało się, jak zawsze tam, Wielkim Czymś i trzeba było dać sobie radę. Ja dałam, wiadomo. Mama i koleżanka – też. Było miło, jak zawsze, gdy widzi się z kimś rzadko. Odprowadziłam je potem na tramwaj wiozący je do hotelu i wróciłam do domu. Zmęczony, mogłem odpocząć.

Zapowiadało się, że wtorek będzie długi. Tego dnia mama miała szkolenia, po które w zasadzie do stolicy przyjechała. Zastanawialiśmy się czy uda mi się ją potem na dworzec odprowadzić, ale niestety nie. Siedziałem nad gazetą w redakcji do 22:00 jakoś. Wszystko dlatego, że nasza składaczka została zwolniona z pracy. To był jej ostatni dzień i wszystko musiało być dopięte do końca i wysłane do druku. A tylko ja mogę zatwierdzać ostatecznie to, co jest wysyłane. Żeby zresztą było śmieszniej, coś tam jeszcze następnego dnia sam musiałem zmienić. Dobrze, że mam doświadczenie w składaniu gazet i znam choć trochę te programy do DTP…
Ale dzień w redakcji minął miło. Było pożegnalne ciasto marchewkowe i prezent. Był też niemiły zgrzyt. Nagle okazało się, jakoś między 10 a 13:30 ktoś nam zajebał z kuchni na naszym piętrze nasz czajnik bezprzewodowy, kuchenkę mikrofalową i drobne jakieś rzeczy (kieliszki do wina, sztućce). Wkurwiliśmy się. Bo ja rozumiem, że dostęp do pomieszczenia kuchennego ma sporo osób, ale przecież wyniesienie kuchenki mikrofalowej to nie taka łatwa sprawa! Zwłaszcza w biały dzień. Zuchwałość złodziei też mnie zaskoczyła. Jak tak można? W sensie, że ja bym ze strachu, że mnie nakryją tego nie mogła zrobić. A jednak komuś się udało. Ta kradzież potem zdominowała rozmowę naszą w redakcji. Nawet zrobiłam karteczkę na drzwi, że to była „bestialska kradzież” i takie tam. Żeby zamykali drzwi na klucz. Zamykają od tamtej pory, muszę przyznać :)
Co nie zmienia faktu, że siedziałam w redakcji do nocy.

W środę nie mogłam pospać (plan był taki: skoro siedziałem tak długo, to przyjdę następnego dnia późno jakoś), bo przecież posiedzenie Senatu UW było w planie. Eh, ciężkie życie. Na szczęście było krótko. Tego dnia złożyłam też oficjalnie skargę na decyzję Rektory UW, która umarzała postępowanie odwoławcze. To dokładnie to samo, w kwestii czego złożyłem wniosek o ponowne rozpatrzenie sprawy. Bo chodzi o to, że chyba nie można takiego wniosku złożyć (wbrew pouczeniu pod decyzją), więc od razu już do sądu sprawę skierowałem. Taką skargę składa się za pośrednictwem organu, który decyzję wydał. W ten sposób daje się szansę na naprawienie decyzji lub/i ustosunkowanie się do skargi przed Wojewódzkim Sądem Administracyjnym. Chodzi o zmniejszenie ilości krążenia dokumentów. Ja wciąż mam nadzieję, że Rektora zmieni zdanie i przestanie za wszelką cenę nielegalnymi środkami uwalać tę uchwałę. Dzisiaj dowiedziałam się, że działa też na rzecz zmiany sam Zarząd Samorządu Studentów Instytutu Dziennikarstwa. Zwołali Walne Zebranie Studentów jednostki. Spoko, niech próbują. Oczywiste dla mnie, że tam jacyś debile nad tym myślą, bo robią wciąż jakieś głupie błędy, co chwilę im się noga powija i generalnie mają problem z ogarnięciem rzeczywistości prawnej wokół nich. Let’s face it – w formalnych sporach nikt ze mną nie wygra.

Po posiedzeniu Senatu UW mogłem zająć się studiami. Odebrałem legitymację, odebrałem indeks. Załatwiłem kartę biblioteczną, coś tam jeszcze pozałatwiałem i zjadłem obiad u Krzysia. Miłe popołudnie. Dotarłam potem do redakcji, coś tam porobiłam i potem uciekłam do domu odpocząć. Kiedyś trzebaby, ale nie tego dnia.
Wieczorem zaplanowałam sobie udział w otwarciu wystawy „Berlin – Yogyakarta” w BUWie. Dotarłam ledwo na czas. Michał już na mnie czekał. Po chwili doszedł Pasyw, z którym się umówiłam. Ale był i Marcinek, bo tam jego piętnastolatek się kręcił jako pomocnik organizatorów. Ku mojemu zaskoczeniu, spotkałam też Jonę, którego w weekend poznałam na szkoleniach w Fundacji Schumana. On Niemiec z pochodzenia, więc sprawy niemieckie i drugowojenne go interesują, wiadomo. Pokręcił się z nami, my sami też trochę poszaleliśmy, pooglądaliśmy zdjęcia, wypiliśmy wina trochę i zaraz można było ruszać dalej. Wystawa – ciekawa, niewielka ale niezła nawet. Można zobaczyć.
Potem miałam iść z Pasywem na kaweczkę czy coś. Jona się do nas przyczepił, więc nie miałam siły go jakoś unikać. Poszedł z nami. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, kawę wypiliśmy i ostatecznie Jony się pozbyliśmy. Zostaliśmy sami z Pasywem chwilkę, ale potem się okazało, że on idzie na spotkanie. Nie ukrywam, że zdziwiło mnie to, że się z kimś umawia na taką godzinę. Ale nie zdziwiło mnie to zupełnie, gdy okazało się, że jest umówiony z Gackiem. Znacie mnie, musiałam tam pójść. I tak wpierdoliłam się w kolację, jaką moja przyjaciółka Gacek przygotowała dla swojego eks-b.s.p.s.a Pasywa. Smacznie było, nie powiem. Miło też, choć Gacek co chwilę mnie pytał czy nie chcę już iść. Nie chciałam. Chciałam poprzeszkadzać. I to mi się generalnie udało, nie powiem. Potem oni tam ustalali. To dalej sprawa laptopa gackowego się ciągnie, więc na pewno nie była to najmilsza rozmowa w ich życiu. Tak się jednak złożyło, że się splotły tutaj jeszcze inne kwestie finansowe i musieli się jakoś dogadać dla ich wspólnego dobra.

W czwartek do redakcji poszłam niechętnie. Nie to, żeby mi się nic nie chciało robić, bo ten stan jest dość permanentny ;) Ale wiedziałam, że czeka mnie spotkanie z autorką. Zanim to nadeszło, uprzątnęliśmy ostatecznie rzeczy i miejsce pracy Kasi, która odeszła od nas we wtorek. Od razu puściej, przejrzyściej i lepiej się zrobiło.
A potem przyszła. Więc tłumaczę jej, że jeśli pisze dla nas teksty, to przenosi na nas prawa autorskie i nie może swobodnie dysponować swoją pracą. Ona przeprasza, rozumie ale chce teraz na innych warunkach. No spoko, można pertraktować. Ale ona chce, żeby ostatni tekst jaki puściliśmy też na nowych warunkach był. Na to się zgodzić nie mogę – no bo on już poszedł, nie ma mowy teraz o zmianie warunków. Ona swoje, ja swoje. Wyskakuje mi z jakimiś opóźnieniami sprzed kilku miesięcy. Nie wiem, może i były. Co więcej, pewno nie kłamie. Ale co z tego? To dwie różne sprawy i nie mogę ich mieszać. Ona swoje. Do porozumienia nie doszliśmy. Tłumaczę jej, że jeśli umowy nie podpisze to tylko dla niej gorzej, bo w zasadzie de facto umowa została zawarta. Ustnie. Są też maile jako dowody i świadkowie rozmów jej z ówczesnym naczelnym… I że nie podpisanie umowy oznacza nie podpisania rachunku a do momentu spełnienia tego wymogu nie dostanie kasy. Ona swoje. No to się umówiliśmy, że ja pomyślę, ona też i że się skontaktujemy za jakiś czas. Ale głupie to, bo wiem na 100 proc., że mam rację. Ona też wie, dlatego nie upiera się, tylko daje mi czas do myślenia. Zbiłam kilka jej głupich argumentów i teraz pewno potrzebowała czasu, żeby pomyśleć nad innymi – co by tu jeszcze wypomnieć… Zdania jednak nie zmienię. Nie pozwolę, żeby ktokolwiek szantażem zmusił mnie do zmiany warunków umowy, która już została raz zawarta.
Potem wyszłam wcześniej z redakcji, żeby do fryzjera zdążyć. Marcin podziękował mi nagle podczas strzyżenia. Pytam więc: za co? Za to, że jak się wpisze w wyszukiwarkę grafiki Google „afera fryzjera” (tak się jego zakład nazywa), to wyskakują moje zdjęcia z jego salonu zamieszczone na moim fotoblo. No nie ma za co. I pyta mnie czemu tak z cichacza robię a nie jawnie. To wyjaśniam, że na tym cały myk polega i że już dzisiaj też zrobiłam. Zdziwiony, ale chyba i zadowolony. Przyjemność po mojej stronie. A, i pytał kim jest Jej Rozwartość. Nie mam pojęcia.

Wróciłam do domu na chwilę, żeby wieczorem się zobaczyć z May Onem. Odebrałam od niego pożyczoną kamerę. Potrzebuję do jednego nagrania – na razie to tajemnica :) Ale generalnie pomysł mam dobry chyba. Pogadałam z nim i z jego b.s.p.s.em Albertem. Słodki to chłopiec, nie ma co. Przy okazji dałam się namówić na napisanie czegoś… Nie wiem po co. Tyle razy sobie powtarzam: nie, już nie, już nie będę pisać, już nie chcę… A potem się poddaję propozycji i piszę. Ech, szkoda gadać.

Piątek w redakcji szybko minął i po raz pierwszy od sierpnia mogłam chwilkę odpocząć. Powiedzieć sobie nawet, że mi się nudzi trochę. To miłe uczucie, gdy można stwierdzić, że pewna część roboty jest wykonana zgodnie z planem. Jasne, zawsze jest coś do zrobienia. Nie inaczej byłoby i tym razem. Ale c’mon! Niczego takiego na wczoraj nie było, więc mogłam chwilę się ponudzić. To zdrowe!
Wyszłam sobie wcześniej, bo miałam spotkanie z moją Miłością Życia. Marcinek zgodził się poświęcić mi trochę swojego czasu. Poszedł ze mną do BUWu i do mojej wydziałowej biblioteki. Fakt, że nie siedzieliśmy tam długo, ale jednak! A potem poszliśmy zjeść do Pizza Hut. Co? Wiadomo, bar sałatkowy. Obżarliśmy się w sumie dość szybko (ale warzywnie, więc zdrowo!), pogadaliśmy. Nie muszę dodawać, że Marcinek bardzo dobrze wyglądał. Lubię gdy zakłada białe koszulki, bo to dodatkowo podkreśla odcień jego skóry. A poza tym duże dekolty świetnie układają się na jego skórze – widać wtedy każdy szczegół faktury jego naskórka. Nie będę tego wątku kontynuować, ale generalnie: warto to zobaczyć :)
Poszliśmy potem na kaweczkę do Wayne’s Coffee. Się okazało, że jego 15latek gdzieś w okolicy krąży, więc Marcinek zaprosił go do nas do Wayne’sa. Gdy czekaliśmy na niego, okazało się, że do lokalu przyszła… Whitney Houston z Jordanem! Umówili się na spotkanie :) Jordan dobrze wyglądał. Dosiedli się do nas, na moje zaproszenie. Po chwili zaś zjawił się również 15latek z koleżankami i kolegą. Też się dosiedli do nas. Przez chwilę było głośno i gwarno. Potem młodzieniec pozbył się znajomych a potem poszedł z Marcinkiem, bo mieli „do pogadania”. Ja posiedziałam jeszcze chwilę z Jordanem i Whitney i poszłam też, dając im spokój i intymność (na tyle na ile ona istnieje w lokalu w Złotych Kutasach).

Wracając do domu, zahaczyłam o Redutę i Carrefoura. Kiedyś muszę te nieszczęsne zakupy tam zrobić, a że naprawdę nie mam kiedy, to rzutem na taśmę zaliczyłam. Potem w domu szybkie szykowanie się na imprezę. B4 u Gacka zaczął się a ja wciąż byłam w lesie. Zamówiłam taxi i… ona nie przyjechała. Czekam przed blokiem, marznę, stresuję się z powodu spóźnienia jak i stroju, który u niektórych może powodować agresję fizyczną… i czekam. Wkurzyłam się, wróciłam do domu i zamówiłam inną. To wszystko jednak opóźniało mój odjazd i dojazd. Ostatecznie jednak: dałam radę.
Zmęczona wpadłam do Gacka. Zebrani pederaści nie za bardzo chcieli do Discrete. Nie rozumiem tego. Nie żałują 15 zł wydać na wstęp do Toro czasem na imprezy z muzyką, której nie lubią i występami drag queen podczas których krzyczą „kończ już!” a szkoda im raz w roku wydać dokładnie tyle samo na wstęp do Discrete, gdzie muzyka na pewno dobra, być może dużo ładnych chłopców a na pewno nowe doznania… Gacek pod pretekstem odprowadzenia koleżanki, poszedł do Opery. Ze mną Tomeczek, Adaś i Paweł pojechali. No okej, nie udało im się wejść od razu, bo był tak megadziki i wielki tłum w środku, że ochrona nikogo nie wpuszczała. Mnie bokiem jakoś tam udało się wejść, ale oni musieli czekać. A że nie chcieli, to pojechali do Galerii, gdzie dołączyli do Tadeusza i Burgesa. Nic nie poradzę na to, że nie mogli wejść od razu. Ale prawda jest taka, że dosłownie 5 minut później, po tym jak zniknęli, weszliby do środka.
Impreza – udana. Bez dwóch zdań. Dużo młodych ludzi, ale widać, że część to już nowi. Nie bawili się ze starymi, nie znali ich… Widać, że jednak nastąpiła pewna zmiana pokoleniowa. No i widać było, że ludzi chętnych do wejścia jest zdecydowanie więcej niż mogło wejść. Impreza ma być w założeniu cykliczna (co 2 tygodnie? Co miesiąc?) ale uważam, że to się nie sprawdzi. Raz się sprawdziło, dało radę – ale więcej się nie uda. No, może jeszcze z raz – dla ludzi, którzy poprzednio nie weszli i dla garstki tych, co byli wewnątrz i nadal wierzą, że da się wskrzesić trupa.
Największe zaskoczenie imprezowe: Plastikowy Skurwiel, który się zjawił w Discrete ze swoją połowicą. Po raz pierwszy miałam okazję ją na żywo zobaczyć i poznać. Bawiliśmy się trochę razem. Ale wiadomo jak to jest – jak człowiek założy strój przypominający strój kobiecy, to potem się musi cały czas mieć na baczności, bo nie ma chwili, żeby ktoś się nie gapił, nie komentował, nie fotografował. A uwierzcie mi, to męczące. Czekam chwili, gdy nikogo transetka nie będzie w klubie dziwiła.
Poskakałam, potańczyłam, popatrzyłam na długogrzywych blond chłopców i mogłam ruszać dalej. Koło 2 się przeniosłam z Sebastianem i jego b.s.p.s. do Utopii. Nie chcieli na początku, ale ich namówiłam.

Utopia była przyjemna. Nie mogłam się za długo bawić, bo wiedziałam, że czeka mnie biegająca sobota. Co nie zmienia faktu, że co moje, to sobie poskakałam. Na szczęście byłam w spodniach, więc mogłam swobodnie się poruszać. W zasadzie tej nocy nie wydarzyło się nic niezwykłego. Ot, porządne granie, dobre skakanie.
Wróciłam do domku i… no przyznaję się bez bicia, weszłam na czata. Nie wiem w sumie czemu, skoro chciałem iść spać jak najszybciej – to było silniejsze ode mnie. Posiedziałem jakiś czas, Ola poznała jakiś dwóch chłopców, co koniecznie chcieli jej pokazać na kamerce co mają między nogami. No i pokazali. Jeden miał coś ładnego, a drugi – coś przeciętnego.
Można się oburzać, można się szokować, ale teraz przynajmniej mam uzasadnienie naukowe dla moich działań – wchodzę na czata dla dobra nauki.

W sobotę miał do mnie wpaść Kamil na godzinkę, bo mam do niego sprawę. Nie wpadł, bo chory leży w domu. Niech leży, kuruje się, dochodzi do siebie. Nie ma co szaleć. Szkoda tylko, że nie wiedziałam o tym wcześniej, to bym pospała dłużej… No, ale nic, przynajmniej nie musiałam na łeb na szyję wszystkiego robić. Za to musiałem jakoś sprawnie dostać się do Radia Kampus, gdzie mnie zaproszono. Program poświęcony karierze czy jakoś tak. No dobra, ja i kariera? Nie za bardzo, prawda? Ale skoro zaprosili, to proszę bardzo. Pytali o Senat Uniwersytetu Warszawskiego. W zasadzie mam przekonanie, że pomylili sami Senat UW z Parlamentem Studentów UW. Więc dla wyjaśnienia tutaj powiem: Parlament Studentów UW to organ samorządu, a więc studentów. Zasiadają w nim tylko studenci i decyduje on o pewnych sprawach związanych z byciem studentem na UW. Senat zaś to organ uniwersytetu, gdzie studenci stanowią tylko 20 proc. członków. Resztę stanowią pracownicy naukowi i inni a przewodzi obradom Rektor. Senat jest najwyższą władzą uniwersytecką, a Parlament Studentów – studencką. Proste, prawda?
Pytali, ja opowiadałam. Nie tylko o tym zresztą, pytali o gazetę, pytali o działalność, pytali o doktorat. Ale powiem szczerze, że przekonuję się coraz bardziej do tego, że w Radiu Kampus młodzież, która tam pracuje chce za wszelką cenę robić radio grzeczne. A grzecznego radia nikt nie chce słuchać (chyba, że mówimy o Radiu Maryja, które jest wyjątkiem od tej zasady). Więc ja bym im radziła więcej pazura wkładać w to wszystko. Ale może ja się nie znam.
A, no i w radiu spotkałam Kejt, która była gościem a propos Free Form Festival chwilę przede mną w anglojęzycznym programie.

Potem ruszyłam dalej – do Lambdy, która organizowała (czy raczej gościła) spotkanie z autorami książki „HomoWarszawa”. Chciałam pójść, posłuchać, zobaczyć. Przyznaję, że wciąż książka do mnie nie dotarła – a na jakiś recenzencki egzemplarz w redakcji liczyłam. No nic, może tym lepiej słucha się opowieści o dziele – gdy się go nie zna. Rozmowa była słodka, choć padło podczas niej kilka sformułowań, które mnie zjeżyło. I nie mam na myśli momentu „Kobiety są z zasady mniej przebojowe niż mężczyźni” a bardziej „Historia to tylko fakty”. Historia to nie fakty. Historia to nasza interpretacja faktów. I nie chodzi o to, żeby niczego nie pomijać, o niczym nie zapominać – w budowaniu narracji historycznej równie ważne jak pamiętanie jest właśnie zapominanie. Wydaje mi się to dość oczywiste i dziwię się też, że doktorantka historii, która prowadziła spotkanie, nie zareagowała na to. Ale może to ja się czepiam.
Na spotkaniu pojawił się też Jędrek. To mnie zaskoczyło, powiem szczerze. Ale pozytywnie. Myślałem, że może on ma tam teraz jakieś osobiste kontakty z kimś, ale twierdzi, że nic z tych rzeczy. Po spotkaniu poszłam nim do Empika po jakąś tam książkę kucharską. Nie było jej. No a potem – czas do domu.

Nasi znajomi umierają, muszę to powiedzieć po raz kolejny. Mamy też niby tych młodych, ale oni też się nie spisują. Raz przychodzą, innym razem – nie. O co chodzi? Czemu? Czy nie ma już ludzi, którzy mogą imprezować dwa razy w tygodniu? Traktuję to jako pytanie do czytelników.
(Ja wiem, że nikt tego blo nie czyta… ale odpowiedzieć można w komentarzach jakby co)

Początkowo planowaliśmy przed Utopią się wybrać do Opery, ale pogoda była wybitnie niesprzyjająca. Deszcze, wiatry, tragedia. Było naprawdę źle. Więc ostatecznie z Gackiem i Adamem postanowiliśmy, że przed Utopią nie idziemy nigdzie. Ruszyliśmy ode mnie taksówką i dobrze zrobiliśmy. Pogoda pod psem.
W Utopii za to – jasno, ciepło, przyjemnie. No i duuuużo ładnych chłopców! To jest to! Patryczek, niezmiennie piękny. Wydurniał się trochę, szalał i bawił się. Z nim Monky – a ja na dokładkę. Śmieszne to. Latali po klubie, pieprzyli głupoty – czyli tak, jak powinno być. Natalia z dziennikarstwa mnie zaskoczyła. Bo owszem, ona najczęściej z ładnymi chłopcami przychodzi do U. Ale Kamil, z którym się teraz pojawiła, przebił wszystko i wszystkich. Śmiesznie było obserwować jak co chwilę któryś pedał się rzucał obok niego – siadał, tańczył, zagadywał, byle tylko poznać. A on się bronił słowami „jestem hetero”. Czy to prawda? Niechaj to będzie tajemnica Starej Transetki. Ale ważne, że udało mi się go na fotkę namówić. Słodki jest na maksa i dopóki był w U, przyciągał moją uwagę. Piękny, jak malowany.
Ale potem poszedł. Poszedł też Patryczek. Poszedł Adam z Gackiem. Za to został znajomy Gryffa – taki sobie chłopczyk, co ślicznie mruży oczy. I znów miałam na kim oko zawiesić. A noc miała być szalona, bo postanowiłam, że po raz pierwszy od kilku tygodni mogę się dziabnąć porządnie a nawet najebać. Więc szaleństwo trwało. A że dobrze grali, to dodatkowy plus. Nie wiem jak Dio robi ten efekt, o który pytałam Mokyego, ale to jest zajebiste. No i tak mnie ruszał, że nie mogłam przestać tańczyć. Dobrze wyczułam moment kończenia się imprezy, bo gdy wychodziłam z klubu, właśnie wyłączali muzykę.
A, i tej nocy słusznie zauważył jeden z ochroniarzy, że ja wcale nie jestem szczupła, tylko chuda-gruba. To znaczy, że na pierwszy rzut oka wyglądam nawet szczupło, ale jak zdejmę ubranie to „czar pryska” (takiego użył sformułowania) – w sensie, że wtedy widać mój tłuszcz. I to chciałam powiedzieć.
Potem biegłam do domu, bo mi się strasznie siku chciało. Ale to strasznie-strasznie. Na tyle, że przed wejściem do domu nie wytrzymałam. A wszystko dlatego, że nie chciałam w krzakach po drodze lać. Spać poszłam jakoś po 8:20.

Miałam w niedzielę wstać o 13, ale mi się nie udało. Wstałam o 13:45. Co oznaczało, że mam mało czasu. A na dodatek – że nie ma ciepłej wody w domu. Zimna kąpiel mnie rozbudziła, to fakt. I udało mi się nawet na czas dotrzeć do czekającej na mnie Pauliny. Poszliśmy na zaplanowany na 15:00 w TR wykład o pornografizacji Holocaustu. Temat Holocaustu, ku mojemu w sumie zaskoczeniu, jakoś tak się niepostrzeżenie wkradł w moje życie i siedzi w nim uparcie. Nie będę się opierać, ma się rozumieć. Skoro tak musi być, niech będzie. Wykład okazał się niezły, ale… prawdę mówiąc, liczyłam na więcej. W sensie, że to jest historyczka (ta sama, która prowadziła spotkanie dzień wcześniej w Lambdzie!) i widać, że ona nie analizuje a jedynie opisuje. Szkoda. Bo mnie zastanawia powód reseksualizacji zdeseksualizowanych obrazów. Powód a nie sam fakt, że miało to miejsce. Ale to na marginesie.

Potem pojechaliśmy do KinoLabu, bo tam miały być pokazy filmów w ramach projektu „Berlin-Yogyakarta”. Na miejscu powiedzieli nam, że był błąd i że to nie o 17:00 tylko o 18:00 będzie. No fajnie. Skoczyliśmy na kawkę i wróciliśmy na czas. Film „Einstein seksu” okazał się średniej klasy produkcją bardziej do porannego pasma w TV niż do kina na wieczór w niedzielę. Ale co tam, obejrzeliśmy. Paulinę urzekła zabawna muzyka. Mnie – w sumie nic ;) Film średni, jeśli idzie o warstwę artystyczną, marny jeśli idzie o grę aktorską, ważny jeśli idzie o przekaz historyczny no i naładowany heteronormatywną stylistyką. Zwłaszcza to ostatnie mnie raziło – bardziej nawet niż plastikowe zachowania aktorów.
Na drugi film nie czekałam, tylko do domu wróciłam. Kiedyś trzeba. I się do roboty wzięłam. Tak, pisanie, pisanie, pisanie. Nawet nie mam kiedy tego blo przygotować.

Wypowiedz się! Skomentuj!