Doda, Doda, Doda. Doda to, Doda tamto. Doda jest fajna, Doda jest głupia. Doda ma małego, Doda jest piękna. Wszyscy uparli się, żeby po sytuacji z pudelkiem pisać/mówić do mnie o Dodzie. A prawda jest taka, że ja mam w dupie Dodę. W sensie, że ani mnie ona ziębi, ani grzeje. No ok., przytrafiło mi się „poznać” ją w niezbyt miłych warunkach i w sytuacji niesprzyjającej, ale co z tego? Przecież napisałam to zaraz po felernym weekendzie a sprawa zrobiła się dopiero jak pudelek.pl i kozaczek.pl to skopiowali i obwieścili jako prawdę objawioną. Swoją drogą: nieładnie jest cytować bez podania źródła. I nie wystarczy „blog transwestyty” – to tak jakbym ja coś z „Faktu” cytowała i napisała, że to „z pewnej dużej gazety”. Już pomijam fakt, że nie jestem transwestytą. No i wciąż nadal i bez zmian chcę wiedzieć kto to zrobił :) W sensie, że komu zawdzięczam taką promocję. Bo że o sprawie wiedzą „wszyscy”, to chyba jasne? Znajome cioty, nieznajome cioty, znajomi z socjologii, nieznajomi z dziennikarstwa, studenci, doktoranci, wykładowcy. Kobiety, mężczyźni… Odezwały się do mnie dwie znajome, które od dawna milczały. Dodały mnie na fejsie osoby, które dotychczas walczyły z przyciskiem „Zostań fanem” na moim profilu. Zadzwoniło kilku gejów, którzy się dawno nie odzywali. Na gronie Parlamentu Studentów UW też poszło.
Nie powiem, początkowo to było zabawne, potem mniej. W sensie, że jestem spalona na mieście – nikt już nie powie: „o, to ta dobra transocjolog”, tylko będą mówić „ta, co się z Dodą pobiła”. Szkoda trochę. Ale nie narzekam tak całkiem, bo sytuacja ma oczywiście plusy. I nie chodzi tylko o to, że przez chwilę mi czytelnictwo blo i bloxa skoczyło (baaaaardzo znacząco) ani o to, że nagle mam na fejsie dwa razy więcej fanów. Lubię to, że mogę teraz ludzi trochę peszyć, gdy mówię – będąc przedstawianą komuś nowemu – „tak, to mnie pobiła Doda”. W sensie, że wychodzi na jaw od razu, że jestem trans(westytą?!). To dobrze. Trochę jak taki eksperyment etnometodologiczny. Jak zareagują? Co zrobią? Jak ułożą na nowo porządek interakcyjny? Śmieszne to.
Uważam też, cokolwiek by nie mówić, że wyszło z tego działanie na rzecz środowiska LGBTQ. I na moją rzecz także – bo ludzie zawsze solidaryzują się z ofiarą. Śmieszne jest to, że skoro o tym piszę, to znaczy, że zdaję sobie z tego sprawę i że ogłaszam to wkoło. I że jeśli ktoś rzeczywiście z tego powodu ze mną sympatyzował, to teraz może potraktować to jak moje wyrachowane działanie i zmienić zdanie na mój temat. A więc przez to, że mówię, że wiem, że jestem na lepszej pozycji – tracę ją. Ale to już nie ma znaczenia.
Przecież nie łaziłam obok znanej piosenkarki wkoło tylko po to, żeby mnie zaczepiła i żeby się z tego news dla mediów zrobił, prawda? Uwierzcie mi, że gdyby tak było, to zadbałabym o to, żeby wkoło byli przypadkiem fotografowie i bardziej znani ludzie niż ci, którzy to oglądali.

Dużo o tym piszę, bo ten temat jednak jakoś tam moje ostatnie dni dominował a przynajmniej poważnie naznaczał. Ale wracając do mojego normalnego porządku dnia i życia…
We wtorek ZNÓW nie byłam na zajęciach specjalizacyjnych. Generalnie, to ten rok akademicki na razie mija mi bez nich. Nie to, żebym cierpiała, ale muszę się tam zjawić, żeby jednak szanowna pani redaktor pełnomocnik zarządu do spraw mogła mi zaliczyć ten przedmiot, nie? W sumie to mi się wszystko komplikuje. O ile z seminarium dyplomowym sobie poradziłem, o tyle nie wiem co dalej. Miałem – w początkowych planach – wcześniej kończyć studia. Potem okazało się, że nie mogę, jeśli chcę się z Rektorą sądzić dalej. A że chciałem i chcę, to wiadomo. Teraz jednak sytuacja się jeszcze zmieniła (o czym zaraz) i nie będę się sądził. Mógłbym więc skończyć.
Ale też i zawarłam układ polityczny z moimi przeciwnikami – i przyznaję się do tego publicznie! – w sprawie wyborów w Instytucie Dziennikarstwa. W sensie, że chcę startować do Parlamentu Studentów UW. Więc nie mogę wcześniej kończyć.
Po co do PS UW znowu? A tak mi się zamarzyło jednak być dalej Marszałką PS UW. Wszystko byłoby okej, gdyby nie fakt, że oto właśnie zostaliśmy wyruchani. Dosłownie niemalże: wy-ru-cha-ni. Oto bowiem mój klub Evolucja został porzucony przez swojego koalicjanta – DKP. Stała się rzecz, w którą nie chcieliśmy do końca uwierzyć od jakiegoś czasu, choć znaki na niebie i ziemi wydawały się oczywiste: DKP i opozycyjne dotychczas PKS weszli w układ i nic już tego nie zmieni. Evolucja przechodzi do opozycji. Co oznacza, że najpewniej nie pozwolą mi sprawować funkcji Marszałka. Choć, przyznajmy to, szło mi to dobrze i raczej nie ma na horyzoncie nikogo, kto mógłby temu zadaniu sprostać zamiast mnie. No, trudno. Jako jednak, że układ polityczny w Instytucie Dziennikarstwa zawarłam, to go będę się trzymać. Warunki są proste: grupa trzymająca Zarząd wystawia do PS UW tylko 1 kandydata (są dwa miejsca) a w zamian za to ja startuję tylko do PS UW (a nie do innych organów). Dla pewności podtrzymać udało mi się Regulamin, który daje mi szansę dostania się nawet do Zarządu Samorządu Studentów ID bez większego wysiłku. I, co oczywiste, jestem gotowa też na różne plany awaryjne. Mam jednak nadzieję, że nie będą one potrzebne i że słowo z obu stron dane, będzie dotrzymane.
Co nie zmienia faktu, że na szczeblu uniwersytetu zostaliśmy wy-ru-cha-ni. Problem nr 1: znaleźć się jakoś w nowej sytuacji i zrobić jak najwięcej dobrego dla studentów UW. Jasne, będzie trudniej, ale może właśnie o to chodzi?

Środa była dniem, który rozpoczął moje maratonowe bieganie. Z redakcji dość szybko wyszłam, bo pobiegłam na wręczenie Stypendiów Pomostowych. Od razu może dodam, że nie, nie jestem ich beneficjentką. Byłam jako przedstawiciel patrona medialnego. Jasne, szkoda, że mi nie dadzą ;) 500 zł miesięcznie drogą nie chodzi. Uroczystość – miła, sympatyczna. Dużo Bardzo Ważnych Prezesów, organizatorzy, młodzież lekko przestraszona, prezentacje, występy, bardzo sympatycznie. Potem poczęstunek, ale nie miałam czasu, niestety. Musiałam lecieć do Jureczka, żeby oddać mu rzutnik, który mi jakiś czas wcześniej pożyczył. Nie wolno za długo trzymać cudzych rzeczy, więc spieszno mi było do zwrotu. A Jureczek jest kochany, że tak się zgadza mi pomagać a do tego zawsze mi na maksa na rękę idzie. Ja to naprawdę widzę i doceniam, Jurku.

Potem szybki bieg na spotkanie z Marcinkiem. Oczywiście, jak zawsze, się dziwnie minęliśmy. Znów, mam wrażenie, z mojej winy. Muszę przestać kombinować tylko po prostu wiernie czekać na miejscu, gdzie się pierwotnie umawiamy. Wiernie, jak sucz.
Poszliśmy do jakiejś kawiarni pogadać. Ja zawsze staram się jak najmniej o sobie mówić, bo wiem, że Marcinek może poczytać jeśli coś go zainteresuje. Oczywiście, mogłabym godzinami opowiadać o tym, co mnie spotkało, co się dzieje, co myślę, co czuję. Ale nie chcę. Wolę słuchać jego. Nawet jak mi mówi o swoich problemach z doborem tematu pracy dyplomowej. To mnie też interesuje. A jeśli mogę pomóc, to tylko się cieszyć.
Jak zwykle, Marcinek zdjęć chciał uniknąć, ale – także jak zwykle – nie pozwoliłam na to. Za bardzo podziwiam jego urodę, żeby nie uwiecznić jej przy każdej okazji, która się nadarza.
Ale to nie koniec. Po opuszczeniu Miłości Życia pobiegłam na spotkanie redakcji. Dość spokojnie przyjęli moje pomysły – m.in. ten, że chcę zmienić regulamin naszej Uczelnianej Organizacji Studenckiej w sposób, który uczyni mnie jednoosobowym Zarządem :) Ja wiem, że to brzmi strasznie, ale to naprawdę praktyczniejsze rozwiązanie. Ustaliliśmy plan działania, ustaliliśmy co dalej… No i generalnie to było bardzo owocne spotkanie/ Aż mnie to zaskoczyło :)

W czwartek od Marcina w redakcji dostałam dużo nowych książek. Ponieważ już przeczytałem „Margot” Witkowskiego i „Śmierć Bunny’ego Munro” Nicka Cave’a, to mogę coś o nich powiedzieć. „Margot” mnie zaskoczyła. Pozytywnie, na szczęście. Okazuje się, że Witkowski fajnie pisze. Bawi się językiem, szaleje, „aszarabaszara kotlet” wchodzi do naszego domowego słownika. Więc naprawdę fajnie. Czyta się to jego dzieło dość sprawnie, szybko, fajnie. Choć nie jest wcale takie bardzo lekkie. Opis tej dyrektorki domu dziecka, która pragnie małej dziewczynki jest tak żywy, że aż mnie prawie przeraził. Za to obraz księdza-pedofila sprawił, że przed oczami miałam Witkowskiego podziwiającego młode męskie (nie koniecznie dziecięce) ciała. Takie tam skojarzenia. Więc książka na tak!
Nick Cave był dla mnie tajemnicą. Rockmen piszący książkę? Może być różnie. Okazało się jednak, że jest okej. Jeszcze zanim dobrnęłam do połowy powieści, Bunny Junior był moim ulubieńcem. Z tym swoim encyklopedycznym światem definicji… Słodko, naprawdę. Więc książka mi się podobała. Może nie jest najszybciej czytającą się książką w historii literatury, ale jest niezła. Pokręcona, to na pewno.

W czwartek z redakcji też dość szybko uciekłam – na Walne Zebranie Studentów Instytutu Dziennikarstwa UW. Chyba po raz pierwszy udało się Zarządowi zwołać je bez łamania regulaminu. To sukces. Około 16 osób było, co jest też niezłym wynikiem. Tym bardziej, że z mojego powodu już 3 czy 4 raz zwoływali to walne. Była dyskusja, była walka słowna. Prowadzenie: bardzo marne. Ale to na marginesie. Jeszcze nie widziałam uchwał, które powinni już dostarczyć do centralnych władz samorządowych. Zobaczę, ocenię, może zadziałam. Dyskusję sprowokowałam ja. Najpierw na porządkiem obrad, potem nad Regulaminem głosowanym. Udało mi się przekonać ich, że potrzebne jest vacatio legis – bez tego zgłosiła bym regulamin do Rektory z wnioskiem o uchylenie. M.in. na tej podstawie uchyliła Regulamin przyjęty przez Walne, któremu ja przewodziłam. To vacatio legis spowodowało, że się ich plany poplątały.
Wybory komisja zarządziła już dawno na 9 listopada. Musi na jakieś 8-9 dni przed ogłosić je. Po obwieszczeniu trybu i tak dalej, nie można już nic zmieniać (to chyba jasne?). A Regulamin ma, dzięki mojej interwencji, wejść w życie PO tym dniu. Więc wybory, mimo wszystko, odbędą się według ordynacji lepszej dla mnie, ale i dla studentów UW. Ja co prawda zobowiązałam się nie startować do organów innych poza Parlamentu Studentów UW i słowa dotrzymam – ale to idealna okazja na oddolną inicjatywę, która zmiecie z powierzchni ID dotychczasową grupę trzymającą Zarząd. Szkoda jednak, że to dziennikarstwo – nikt tam tego po prostu nie zrobi.

A wieczorem jeszcze spotkanie doktorantów w sprawie konferencji naukowej, którą będziemy organizować. Myślałam, że płuca wypluję – tak mnie jakiś atak złapał. Mam cały czas wrażenie, że się nie wykrztusiłam porządnie po tym kilkunastodniowym przeziębieniu. I że czasem mnie męczy. A co do konferencji – weszłam w skład grupy inicjatywnej… Więc chcąc, nie chcąc – włączyłam się. Może to i dobrze? W sumie chyba powinnam, prawda?

W piątek za wiele się nie działo. Siedziałam sobie spokojnie w redakcji, dziubałam coś tam przy tekstach cudzych… I nic nie zwiastowało nadchodzącej tragedii. Poszła plota na pudelek.pl i musiałam zaraz do domu iść.
Wróciłam do domu… by przeżyć tę Dodę nieszczęsną, o której było na początku.

Zgodnie z zapowiedzią, nie b4ujemy. Nie robimy żadnych spotkań, rozgrzewek, biforów, starterów. Nie i już. W Utopii dodatkowo było dość krótko. Ludzie przed Halloween się zbierali, żeby się wyspać przed makijażami, fryzjerami, przebraniami, szaleństwem. Ale i tak było miło. Nowy dj Sin dał radę, zagrał całkiem w pytkę. Ku ogólnemu zaskoczeniu, zjawił się Damian.be z Łukaszem. No i, wiadomo, była ciotodrama. Bo a to Łukasz się ku Whitney miał, a to ku takiemu Robertowi… No, generalnie, szał ciał na parkiecie.
Było trochę ładnych chłopców, a to zawsze na plus działa, co nie?

[nie dam rady więcej w tym momencie napisać, a muszę już wstawić blo, więc dokończę… jak się tylko da]

Wypowiedz się! Skomentuj!