Środa w redakcji minęła szybko. Bo skoro mam posiedzenie Rady Wydziału o 15:00, to się wcześniej zmywam. W ogóle z tą redakcją to jest tak, że jakoś pod koniec tygodnia wyszło na jaw, że nie jest dobrze. Że jest chwilowo źle nawet. Wydawca postanowiła do końca roku wyjść z długów. Nie będę zdradzać szczegółów, bo mi nie wolno, ale oznacza to, że musimy jakoś zaoszczędzić kilkadziesiąt tysięcy złotych. Liczy się więc każda złotówka i wydawca dała nam to do zrozumienia. Mam minimalizować koszt tekstów do nowego numeru gazety. A poza tym się zastanawia wydawca czy kogoś nie zwolnić. Nie, mnie na pewno nie – prawda jest taka, że beze mnie sobie nie poradzi. I nie chodzi tylko o to, że ja robię za kilka osób (bo znam się na wielu potrzebnych jej rzeczach…) ale także dlatego, że nie miałaby mnie kim zastąpić. Nieważne. Ważne, że jeśli naprawdę kogoś zwolni, to ja będę miała więcej pracy. A tego byśmy nie chcieli, prawda? No więc generalnie odwodzę Kaśkę od tego, ale nie wiem czy mi się uda. Widzę, że jest zdeterminowana, żeby Nowy Rok zacząć z czystym kontem. Nawet to rozumiem – z jednej strony, ale i widzę jakie to będzie miało konsekwencje dla wydawnictwa, dla magazynu i dla mnie. Nienajprzyjemniejsze.
No, ale to na marginesie. Wiem, że dla wydawcy jestem cenna, więc się nie przejmuję tak bardzo sobą. Ja dam radę, gorzej z innymi. Polecą.

Na Radzie Wydziału ciekawie. Okazało się, że dziekan uwzględnił pismo moje i jednego z przedstawicieli studenckich – w protokole z poprzedniego posiedzenia dokładnie opisano wszystkie nieprawidłowości, całe zamieszanie i tym podobne sprawy. Wszystko tak, jak prosiliśmy. Więc jednak nasz głos coś znaczy. Nie zdążyłam tylko poprawić tego, że w protokole nazwano mnie „przedstawiciel studentów”. A przecież ja się jakoś nazywam, nie? Następnym razem o to powalczę – choć czasem mam wrażenie, że to walka z wiatrakami. Wiem, że oni studentów uważają za zbędny element rady – tak przynajmniej jest na WDiNP UW.
Ponieważ trwało kolokwium habilitacyjne, w którym i tak studenci nie mogą głosu zabierać – poszłam pokserować materiały na posiedzenie Parlamentu Studentów UW. Wróciłam – wciąż trwało. Więc jeszcze na obiad wyskoczyłam do Krzyśka. Też zdążyłam. Przyznać muszę, że naprawdę się rozciągnęło tym razem to posiedzenie. Prawie do końca wytrwałam. Pomijam, że niektórzy przedstawiciele studentów zjawili się tylko, podpisali listę obecności i wyszli. Nieładnie, muszę przyznać.
Ostatnie 10 minut musiałam sobie darować, bo poleciałam na posiedzenie Parlamentu Studentów UW. Mówili, że nie zbiorę quorum, że nie dam rady. I co? I okazało się, że mogę! Że się udało. Jasne, nie było łatwo, walka była do końca, ale ostatecznie zebraliśmy ile trzeba. To duże osiągnięcie, bo generalnie pod koniec kadencji ludziom się już nie chce, nie ma ich już lub myślą o kolejnych wyborach. Więc cieszę się tym bardziej, że w tym roku jest generalny kryzys samorządności na UW.

Co mi osobiście się udało na tym posiedzeniu? Po pierwsze – na wniosek komisji wyborczej unieważniono posiedzenie Walnego Zgromadzenia Studentów Instytutu Dziennikarstwa UW i uchwalony na nim Regulamin. Pamiętajcie, że oni uchwalają go, by 1) ukrócić sprawę JP vs. Rektora, 2) nie dopuścić do wydania wyroku przez Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie w tej sprawie, 3) utrudnić mi na przyszłość zmianę Regulaminu ponowną. A że całkowicie źle zwołali, co trzeba było zwołać, to organ kontrolny złożył odpowiedni wniosek i poszło. Przegłosowane, choć atmosfera była gorąca. Przedstawiciel dziennikarstwa się wkurzył, to jasne. Myślał, że już mu się udało dwa dni temu wszystko załatwić ostatecznie a tutaj taka niespodzianka.
Potem – ponieważ unieważniliśmy to, co zostało zrobione – postanowiliśmy unieważnić dotychczas obowiązujący Regulamin Samorządu na dziennikarstwie, jako niezgodny z prawem. To, że takowym jest, wiadomo od dawna – m.in. dlatego ja go zmienić chciałam w czerwcu 2008, m.in. dlatego właśnie Rektora UW napisała do samorządu na dziennikarstwie, żeby coś zrobili z tym i dlatego właśnie dwa dni wcześniej odbyło się to nielegalne posiedzenie, które miało go zmienić. Nie wyszło im – więc musiał się tym zająć Parlament Studentów UW. Poszło, przegłosowane.
Sytuacja teraz jest taka: dziennikarstwo dołączyło do większości jednostek, które swojego regulaminu nie mają. I to jest okej. To 1) ułatwia mój potencjalny start w wyborach, 2) zmianę Regulaminu w przyszłości. Ich wersja wprowadzić ma utrudnienie – wymóg zebrania większej ilości podpisów pod wnioskiem o zmianę. Radość moja była wielka, bo okazało się, że muszą wykazać się nie lada sprawnością, żeby teraz mi zaszkodzić. W sumie jednak się wykazali pewną. Dzień później złożyli kolejny wniosek o Walne Zebranie Studentów – tym razem zgodnie z prawem i przepisami. Więc mają dużą szansę na to, że zmienią Regulamin. Ale! Ale zrobią to PO obwieszczeniu wyborów, co oznacza, że odbędą się one według starych reguł ogólnych obowiązujących na UW. One zaś ułatwiają mi potencjalny start.
Muszę zatem porozmawiać z przewodniczącym samorządu na dziennikarstwie. Niech wie, co teraz się stanie.

Posiedzenie przebiegło sprawnie, jestem zadowolona. Jasne, mogłoby być lepiej i życzylibyśmy sobie, żeby tak było… Ale c’mon, nie oczekujmy za wiele.
Czwartek był dniem szalonym, bo tempo rzeczy, jakie się działy w redakcji zaskoczyło nawet mnie. Cały czas coś, nowe bodźce. Maile, telefony, sprawy, zaskoczenia. Udało się to jednak jakoś ogarnąć i nie było tak źle. Zaraz p wyjściu z redakcji pojechałam do Carrefoura. Zakupy na F-SP zrobić. Kupiłam trochę wódeczki, trochę softów i składniki na ciasto. Zapomniałam oczywiście o kubeczkach plastikowych, z którymi zawsze jest ten sam problem – jest ich za mało ;)

W domu zajęłam się ogarnianiem spraw na studia. Jako, że prowadzić mam zajęcia dla doktorantów w poniedziałek – musiałam zaproponować teksty jakieś na ten dzień. Udało się znaleźć coś, co zadowoliło moją promotor a i mi się ciekawe wydało. Poszło więc, choć przyznam się szczerze, że trzydziestokilkustronicowy tekst po angielsku przeczytałam dopiero w drodze na zajęciach. Wcześniej go, że tak powiem, przeskanowałam (tak się ponoć teraz mówi). Zajęłam się też F-SP. Udało mi się skończyć film z Kamilem „Hołd”. To dla mnie ważna praca, bo: 1) Kamil to ładny chłopiec, który wystąpił w samych majtkach, 2) po raz pierwszy zrobiłam coś w formie video, 3) jestem dość zadowolona z efektu, 4) w ten sposób chcę oddać hołd młodemu chłopięcemu ciału, 5) dawno nie miałam okazji się tak wyżyć artystycznie, 6) chcę zaskoczyć znajomych czymś nowym. Wydaje mi się, że to, co zrobiłam jest nawet fajne. I choć zajęło mi to sporo czasu z powodu niewielkiej wprawy, to jest okej. Następnym razem – o ile będzie takowy – wypróbuję może bardziej zaawansowany program do obróbki.
We wszelkich tego typu pracach, performance’ach i wydarzeniach wydaje mi się istotniejszym od samego efektu i tego, co powstaje sam moment twórczy. To znaczy akt przekroczenia siebie w jakiś sposób – raz, że przeze mnie, ale przede wszystkim – przez innych. A to Pasywa chodzącego bez koszulki po Utopii, a to Kamila w majtkach na mojej macie do ćwiczeń (z której, na marginesie, ostatnio nie mam czasu skorzystać…). I właśnie ten moment przekroczenia samego/samej siebie wydaje mi się istotniejszy od efektu końcowego. Ten zaś jest bardziej efektowny ;)

Poszłam spać zła na siebie, że tak niewiele zrobiłam… Za to w piątek wstałam nabuzowana energią na cały dzień. Potrzebowałam jej. Szkoda tylko, że zdrowie nadal niewłaściwe. W sensie, że nadal mnie to przeziębienie cholerne męczy. Katar i kaszel. Bez temperatury, więc się martwię, bo nie wiem co to. Odkrywam na nowo pseudoefedrynę, której maleinian daje ukojenie, bo wysusza śluzówkę pięknie.
Wróciłam z redakcji dość szybko, żeby się wziąć za fizyczne przygotowanie domu i sprzętu do F-SP oraz za… pisanie, ma się rozumieć. Kolejne 10 stron jakiejś pracy zleconej. I tak piszę, i piszę, i piszę… Znów mam dość. A najgorsze, że wiem, że co najmniej do połowy stycznia nie mogę przestać pisać. Kurwa mać. Szkoda gadać, naprawdę. Każdy weekend mam zajęty przez wylewanie na papier jakiś głupot. Co najmniej 10 stron tygodniowo. Do połowy stycznia da mi to jakieś 120 stron jak nie więcej.
Zaleją nas słowa i litery, zobaczycie.

Wieczorem – szykowanie na imprezę. Postanowiłam się dziabnąć tej nocy. Bo jak nie mam kiedy, to chociaż dzisiaj mogę. Plan był dobry i udało mi się go zrealizować. Lekko pijana dotarłam do domu jakoś koło 7 czy 8. Choć impreza była jak zwykle przed-wielko-wydarzeniowa (czyli bez szaleństw i bez megatłumów), to jednak miło mi się siedziało, bo rozmawiałam z Karolem i z Marcinem. No dobra, trochę ich swatałam, ale co – nie wolno mi? Oni też nie narzekali raczej na to.
Ostatecznie jednak zabrakło czasu na to, by dzieło zostało dokonane. Skończyła się impreza i trzeba było iść do domu. Co gorsza jednak – trzeba było zaraz wstawać. Musiałam jechać do Gacka zrobić ciasto przecież. I tak, koło 14 czy jakoś tak byłam u niego ze składnikami i z ubraniami na niedzielę rano. Zgodnie z planem bowiem, po sobocie miałam spać u niego.
Robienie ciasta poszło sprawnie. Przy okazji pomogliśmy się ubrać Kasispyrce na wieczór. Dobry plan to podstawa. W realizacji mojego pomógł mi… Maciej Bieacz, który zjawił się u Gacka ze swoim b.s.p.s.em. I uwaga, to będzie szok – ten po raz pierwszy w życiu się ze mną przywitał! Tak, tak, też byłam w szoku. Nie tylko powiedział „cześć”, ale nawet rękę podał. Więc na pewno chodziło przywitanie ze mną i na pewno mi się nie wydawało. Jestem w szoku, naprawdę.
Wróciłam do domu i rozpoczęła się walka ze zmęczeniem, ze zniechęceniem Michała i z mieszkaniem. Walka o to, by na F-SP było wyjątkowo. W miarę się to chyba udało.

Goście, jak zawsze, schodzili się albo za wcześnie albo po czasie. Ale generalnie udało mi się 20tkę zebrać na czas. Pobawili się, poskakali. Muszę przyznać, że dla przykładu Tomeczek, Karol czy Grześ ze swoim b.s.p.s.em zaskoczyli mnie na maksa swoim strojem! Doceniam to – zapamiętajcie! Ja zapamiętam i się odwdzięczę. Rozczarowało mnie także kilka osób. Burges, Krzyś i Kacper, którzy w ostatniej chwili swoje przyjście odwołali. Nie po to załatwiam wszystko z dużym wyprzedzeniem, żeby potem w ostatniej chwili ktoś mówił, że jednak nie może. To po co potwierdzać? Nieładnie, oj nieładnie.
Muzyka się podobała. Ciasto raczej smakowało. Film z Kamilem dostał brawa (Kamil nie zgadza się, żebym go w sieci dla wszystkich ludzi udostępniła…). Była policja, a jakże – ale już się zająłem nimi. Nie omieszkałam ich spisać, wiadomo. Oczywiście, że byli w szoku, gdy transetkę zobaczyli. I zachowywali się średnio grzecznie. Ale łorewa mnie to, bo załatwiłam ich.

A o 1:00 już w Utopii byliśmy. Piękny tunel przygotowany przed wejściem – naprawdę cudny. Jakaś kamera mnie zaczepiła (ktoś widział jak wypadłam?) i można było zacząć się bawić. Philippe Lemot grał cudnie. Wyglądał, jak zawsze, przepięknie. Uwielbiam go. I nienawidzę zarazem, bo wygląda tak dobrze mimo swoich już lat. Był rzeczywiście ze swoim chłopcem. I ten, choć niebrzydki, to jednak od Philippe’a mniej korzystny. Pogadałam z nimi, gdy potem wychodzili z klubu. Występ Crystal Waters – porywający. Klub skakał na całego, wszyscy szaleli. Było pięknie, masywnie, mocno, intensywnie. Bardzo mi się podobało. Tancerzy miała bardzo ciekawych :) Szkoda, że tak krótko śpiewała… z drugiej strony – ona znana najbardziej jest z jakiś 4 kawałków, więc i nie ma co na siłę przedłużać. A na deser: David Vandetta. Z szalejącym skrzypkiem, który nie bał się mimo swojej nienajmniejszej wagi wejść na didżejkę. Dj zagrał bardzo po swojemu. Zaczął ładnie, house’owo by potem stopniowo w swoje ulubione dziwne rejony muzyczne docierać. Mnie już wtedy nie było. Dlaczego wyszłam?
Ano teraz następuje historia z Dodą, na którą wszyscy czekają. Zaczyna się jednak od tego, że Karol i Kacperek mieli się ku sobie. Rozmawiali, siedzieli razem, spędzali czas. Nawet do WC chcieli iść razem, ale weszłam z nimi i im popsułam wszystko. Wiem, wiem – specjalnie. To jeden z istotnych elementów. Drugi to fakt, że ponieważ miałam na sobie strój uważany powszechnie za kobiecy, zaczepiało mnie dużo osób. Ktoś sobie fotkę zrobić chciał, ktoś coś tam gadał. Normalne. I, jak zwykle, kobiety mnie łapały za części garderoby i ciała. Za rękę, za bluzkę, za włosy. Dotykały, głaskały, uśmiechały się, coś tam gadały. Nie, nie wiem po co. Tak mają. Z powodu tłoku wiele osób mnie drinkiem oblało i w ogóle trzeba było znosić te wszystkie nieprzyjemności, które się wiążą z takimi nocami jak ta.
W którymś momencie wracałam z WC do chłopców leżących na kanapie w VIPie. Wchodzę sobie i czuję, że mnie jakaś kobieta łapie za korale. Normalka. Ale co się okazuje? Że mi te korale zerwała. Wkurwiłam się, bo to już przegięcie. Co więc robię? To, co zwykle, jak mnie ktoś łapie za cokolwiek. Też łapię – albo za ubranie, albo za włosy. Tym razem, ponieważ stałam a kobieta siedziała, za włosy. I idę dalej do chłopców. Rzuca się na mnie jej koleżanka. Odciągają ją znajomi i podlatuje do mnie fryzjer, nazwijmy go T. No więc T. próbuje mnie siłą wypchnąć z kanapy i kierować w stroję wyjścia. Ma szał w oczach. Ja mówię do niego spokojnym tonem: „Ale coś Ty? Przestań…” Wtedy uświadamiam sobie, że złamałam swoją podstawową zasadę: nie reagować agresją na ludzi pijanych i/lub zaćpanych. No nic, trudno, akcja się toczy szybko. T. mnie bawi, bo sięga mi do cycków i nie ma szans, żeby mnie siłą zepchnął. Puszcza mnie a zamiast niego podlatuje znów koleżanka. Ja siedzę już obok Kacperka – Karol odszedł. Ona próbuje się na mnie rzucić, coś krzyczy. O kwiatach, o przepraszaniu. Trzymam ją za ręce, bo widzę, że chce mi krzywdę zrobić – ja siedzę unieruchomiona jej ciężarem, ona rzuca się nade mną. Mówię do niej spokojnie: „Nie chcę z tobą rozmawiać.” Powtarzam to jak mantrę kilka razy, dość głośno, żeby dotarło do niej. Ludzie w VIPie obserwują sytuację. Nagle widzę, że ktoś podbiega z boku i… zrywa mi perukę z głowy, rzucając ją gdzieś na podłogę.
Teraz, dla porównania, wyobraźcie sobie, że na środku parkietu ktoś wam spodnie zdejmuje i widać Wasze majtki. Tak się poczułam. Na szczęście odeszła rzucająca się na mnie kobieta. Jestem w szoku i proszę Kacperka, żeby podał mi włosy. Ten, niczym gentelman, sięga po nie bez słowa. Zakładam je i siedzę powtarzając (trochę dla dramatycznego efektu): „Jezus, ale szok…” I takie tam. Wiem, że gdybym wcześniej krzyknęła „ochrona”, to mogłabym uniknąć sytuacji. Bo to fryzjera T. a nie mnie wyprowadzali kilka razy z klubu za niewłaściwe zachowanie… Potem Kacperek mi mówi, że tą, która zerwała mi korale a potem zdjęła perukę była właśnie Doda. Przy okazji cała akcja zniszczyła mi torebkę (zerwana rączka) i bluzkę (zerwany szew). Sprawa o tyle dziwna, że od tego momentu oni siedzą po jednej stronie łóżka, po drugiej my i nie reagujemy już na siebie. Ja naprawdę nie wiedziałam, że to Doda, nie zwróciłam uwagi. Generalnie, nie ma to znaczenia. Nie powinnam była pozwolić sobie na taką scenę. Powinnam była od razu po rzuceniu się na mnie oddalić się w bezpieczne miejsce. I dlatego chciałam przeprosić wszystkich świadków jak i uczestników. To wszystko nie powinno było się zjawić. Może i moja reakcja była za ostra, ale też i chyba wyładowałam w ten sposób negatywne emocje kilkunastu osób, które mnie już tej nocy dotykały, macały i takie tam. Generalnie: przepraszam.
Co nie zmienia faktu, że moje białe plastikowe korale z targowiska Banacha za 12 zł są zniszczone.

Niektórych może dziwić brak Adama w tych historiach. Nagle się rozpłynął, co nie? Ale taka prawda, zniknął. Nagle przestał się odzywać, przychodzić, zjawiać, pisać. Po prostu się rozpłynął. Jasne, widuję go, ale widzę też, że ma nowych znajomych, z którymi spędza czas, biforuje, bawi się. Może i tak musiało już być, że chciał się uwolnić od starej transetki. Trudno. Albo – i dobrze. Wszedł w środowisko i musi się w nim teraz wyszaleć. To jest jego czas :)

Po wyjściu z imprezy pojechałam do Kasispyrki. Ostatecznie spałam u niej na górze a nie u mojej przyjaciółki Gacek, jak było planowane. Wpadł do niego barman na seks, więc nie było dla mnie miejsca.
Gdy wstałam rano, byłam świadkiem jak dziewczyny ogarniają swoją meganajebaną koleżankę, która na Nowym Świecie nie wiedziała gdzie jest… Ale pomijając to wszystko – niedziela była przemiłym dniem. Kasiaspyrka zrobiła nareszcie obiecany dawno już gulasz z sarniny. Boże, jakie pyszne! Uczta jakich mało! Kasiaspyrka się naprawdę postarała i trzeba to docenić.
Potem kolejna miła niespodzianka – wracam do domu a okazuje się, że Mihał już większość posprzątał. Nie tak ot sobie, tylko aby zatrzeć złe wrażenie, jakie mnie czekało, gdy mi przekazywał istotną informację. Nieważne. Ważne, że miałam mniej roboty i mogłam się wziąć… za pisanie.

A w nocy przygotowałam się na poniedziałkowe zajęcia. W sensie, że nadrukowałam, co mi potrzebne. Bo czytać już nie miałam czasu ani siły. W drodze na pierwsze zajęcia przeczytałem to, co miałem tam wygłosić i poszło mi – nie zaskoczę – bardzo dobrze. Potem krótki wypad do redakcji, gdzie dość spokojnie tym razem (i całkiem niezły kotlecik faszerowany na obiad zamówiony…) i znów na UW. Tym razem na socjologię. Szybkie czytanie tekstów na filozofię nauki, na której kartkówki z tekstów są za każdym razem na początku. A potem czytanie materiałów, które sam wybrałem dla studentów na drugie zajęcia plus tych, które chciałem wykorzystać jako deskę ratunkową, gdyby rozmowa nie szła. Ale poszła jakoś. Inaczej niż chciałem i planowałem, ale się udało.
Zaliczone i zatwierdzone :) Do domu wróciłem po 21. Składanie gazety, pisanie blo, wysyłanie maili do Parlamentu Studentów UW, pisanie uchwał i protokołów z głosowań – tym się zajmowałem. Ciężkie życie.

Wypowiedz się! Skomentuj!