Wrzesień przyszedł i się rozpędza. Dzisiaj stwierdziłem, że jest już 7 września, lada moment będzie październik… a od października do grudnia to już z górki i zaraz mamy koniec roku. A dopiero co wakacje były. Tik tak, tik tak – czas ucieka i na nas nie czeka. Dlatego staram się go nie marnować. Chyba dlatego też taką trudność sprawia mi napisanie blo. Bo jednak ze dwie godziny muszę na to przeznaczyć mimo wszystko – dwie godziny, które możnaby inaczej wykorzystać.
Ot, choćby na czacie. Ola już na czacie nie była… o ho ho! Albo i jeszcze dawniej. Mogłaby teraz, tym bardziej, że wszystkie dziubaki wróciły z wakacji do domu i mogą siedzieć znów na czatach wieczorami.
Dziubaski oznaczają też szansę na zarobek. Wiadomo, korki. Prawdę jednak powiem – nie chce mi się. Już czasem mam tego naprawdę dość. Choć kasa jest niezła, bo jednak 40 zł za godzinę to niemało. Nieopodatkowane. A poza tym – to łatwe pieniądze. Z drugiej jednak strony – nie wiem czy będą mi aż tak potrzebne, jak bywało wcześniej. Generalnie wstrzymuję się z decyzją do czasu ogłoszenia wyników rekrutacji na studia. Wtedy zadecyduję czy mogę, ile mogę i czy chcę uczyć dalej. No, może jedno dziecko bym sobie symbolicznie wzięła, żeby nie wypaść z obiegu, wiadomo.
A te dzieci widać. Jak jeżdżę rano autobusami, to jednak widać. W sumie i tak przed 9 z domu nie wychodzę, a one chyba głównie przed 8 podróżują, więc najciekawsze mijam. Nie szkodzi. Uważam, że na pewnym etapie nie można już za wcześnie wychodzić z domu, bo nie wypada. I będę się tego trzymać.

Z redakcją jest tak, że tam praca cały czas wre, ale jednak są rzeczy nie do przeskoczenia. W sensie, że pewne obiektywnie pojawiające się przeszkody, które sprawiają, że nie wszystko idzie tak, jak bym sobie tego życzyła. I choć ja mam wszystko na tak, wszystko na plus i jestem okej ze wszystkim, to nie udało się wszystkiego na czas domknąć innym. I jest problem. Na razie trwa oczekiwanie na jego rozwiązanie, ale jeśli nic się nie zmieni w tej kwestii, to będzie gorzej. No i decyzje muszą zapaść.
Tak jak decyzje w sprawie wyjazdu z Marcinkiem. Bo tam się zmienia wszystko jak w kalejdoskopie. Nie wiadomo dokąd, kiedy dokładnie i z kim. Wszystko ma się do piątku najbliższego postanowić – tak się umówiliśmy. Więc mam nadzieję, że tak będzie. Bo to nawet nie chodzi o to, że muszę to jakoś specjalnie planować czy załatwiać coś w związku z tym wyjazdem. Chcę – jadę choćby i jutro :) Ale ja, dla swojego bezpieczeństwa psychicznego, lubię wiedzieć jak najwcześniej. Wie o tym moja mama, która zapowiedziała mi dzisiaj przez telefon, że w październiku przyjeżdża do Warszawy i oczywiście mnie odwiedzi. Na szkolenie jakieś ma przyjechać, a że nigdy jeszcze u mnie nie była, to nie ma innej możliwości i tym razem się zjawi. W sumie nie obawiam się tej wizyty tak, jak dawniej się bałam. Niech się wydarzy.
Tak jak wizyta Adama. We wtorek wpadł ot tak, po prostu. Miał zły humor – z wielu powodów, ale udało mi się go rozśmieszyć, rozbawić trochę. Opierał się i chciał z siebie zrobić ofiarę, ale mu nie dałam. Pogadaliśmy, podpowiedziałam i poszło jakoś. I on też poszedł do domu – ale napisał zaraz wiadomość z pytaniem czy ma na noc wpaść. Jasne, czemu nie.
Z Mihałem we trójkę obejrzeliśmy „Eden Lake”. Niby thriller jakiś czy coś – ale tak przewidywalny od pewnego momentu, że naprawdę nie można było się bać. Taka amerykańska prawiesuperprodukcja, która niewiele wnosi do życia – nawet rozrywki. Przed obejrzeniem jednak poszliśmy do sklepu. Ja miałam ochotę na słodkie wino, Mihał na wafelki, a Adam – jak zawsze – na chipsy. Kupiliśmy, spożyliśmy, spać poszliśmy. Prawidłowo i zdrowo ;)

Środa zapowiadała się dość spokojnie i taka była. Zarazem jednak była kolejnym dniem stresówki w redakcji. Jest bowiem wśród nas taka jedna kobieta, która siedzi tam od jakiś 10 lat. Więc generalnie uważa, że zna się na wszystkim i że w każdym momencie musi zabrać głos, wypowiadając się na jakiś temat. Wkurza to już oficjalnie wszystkim, łącznie z wydawcą. Więc generalnie możnaby się jej pozbyć – zwolnić. Nikt o tym nie mówił dotychczas z wielu powodów. Z sentymentu, z oszczędności, z przyzwyczajenia, z braku planu awaryjnego. Ale jednak dzieje się tyle ostatnio, że sama nie wiem jak to się skończy. Póki co, jest bez zmian, ale…
U mnie bez zmian też – kolejne odwiedziny, wizyta. Środa była kolejnym dniem, gdy ktoś mnie odwiedził, wpadł, spotkał się ze mną. W sumie to nie miałam dnia wolnego od spotkań od… no sama nie wiem, ale od długiego czasu. Kamil Hetero tym razem. Czy też: znów ;)
Jak zawsze, rozmowa dotyczyła jego przyszłości i planów. Wielkie są, ale – co podkreślać będę wciąż – nierealne z obiektywnych względów. Ja też mogę sobie zaplanować, że będę np. tancerką, ale wiadomo, że nie będę. To wynika z obiektywnych przeszkód, prawda?

W czwartek – pięknie. Weselny klimat w redakcji, bo jedna z nas brała ślub w sobotę. Ze swoim już mężem jest od nastu lat (tak, tak, są tacy ludzie!) i ostatecznie postanowili się sformalizować. Niech się dzieje wola nieba, jeśli im tego potrzeba. Osobiście, jako fanka promiskuityzmu, muszę powiedzieć, że jestem przeciw i uważam, że wyłączność seksualna jest fikcją. Ostatnio czytałam jakiś tekst na homiki.pl na ten temat – że homoseksualiści są promiskuityczni z wielu powodów (także zewnętrznych). Chuj z tekstem, bo był taki sobie. Ale komentarze mnie interesują, ma się rozumieć. Większość, ma się rozumieć, potępia promiskuityczny tryb życia. Że to nieludzkie (traktuje się innych jak mięso), niewłaściwe (gdzie miłość?), niestosowne (co inni pomyślą o nas?), niezdrowe (choroby!) i po prostu moralnie złe. To jest właśnie to, co dała mi socjologia jako studia. Potrafię zdecydowaną większość tych komentarzy wpisać w jakiś dyskurs, w jakiś styl myślenia, w jakąś narrację. I wiem skąd się bierze, na czym polega jego partykularność i przygodność. A więc i potrafię się zdystansować do tego. Oczywiście, wiem też skąd się bierze moje poparcie dla promiskuityzmu. Ze sprzeciwu, z woli walki, z wkurwienia. Jak mantrę powtarzać będę, za manifestem „Queer Read This”, że świat w jakim przyszło nam (nieheteroseksualistom) żyć, nie sprzyja nam – jest nam obcy i wrogo do nas nastawiony. Że nie ma najmniejszej nawet rzeczy, która by gwarantowała nasze przeżycie choćby jednego jeszcze dnia. I że to cud, że jeszcze żyjemy. Dlatego musimy walczyć, jak tylko się da. A armia kochanków nie może przegrać! Every time we fuck, we win. Każdym aktem seksualnym naginamy normy, walczymy z nimi. A im bardziej transgresyjny ten akt, tym lepiej. Dlatego jestem za.
Wracając zaś do świętowania w redakcji – było miło. Wino, ciasto, owoce, cukierki… Bardzo fajnie wyszło. Prezent był, życzenia, zdjęcia… Przez chwilę udało się nam udawać, że jest okej. Bo nie jest przecież. Są przeszkody, o których wspominałam, i trzeba je jakoś przezwyciężyć.
Możnaby powiedzieć, że to był dobry przedweekendowy b4. Tym bardziej, że ten weekend wyjątkowo wcześnie zaczęłam.

W czwartek wieczorem udało mi się z nikim nie widzieć. Nareszcie mogłam usiąść i spokojnie zrobić to, co muszę czasem zrobić. Czyli napisać. Czasem naprawdę mam już dość. Nie ma dnia, żebym nie wyprodukowała kilku(nastu) tysięcy znaków. Wierzcie mi lub nie, ale to też męczy. Ileż można?! A najgorsze jest to, że najpierw siedzę i w redakcji sobie coś tam dziubię na klawiaturze a potem w domu znów to samo. Co prawda piszę co innego, w innym celu, w związku z inną sprawą, ale jednak piszę. Cały czas ten odgłos klawiatury (mam dość głośną w pokoju) mi towarzyszy. Mihał czasem się śmieje, że jak idzie spać, to ją słyszy zza ściany, a gdy wstaje, to widzi mnie znów przy komputerze ruszającego palcami nad nią. No, taka prawda.

W piątek wpadłam do redakcji wyjątkowo wcześnie. Na 9. Przy okazji miałam możliwość sprawdzenia czy się nie spóźniają moi podwładni. I się spóźniają niektórzy. Awantura lekka była, nie powiem. Tak ma być. Ja lubię twardą ręką rządzić.
Potem szybko wybiegłam z redakcji na spotkanie z Szymonem. Spóźniona, właśnie z powodu spóźnienia ludzi w redakcji wcześniej, dotarłam do Złotych Kutasów, gdzie na mnie czekał. Szymon mieszka w Krakowie i jest moim e-znajomym od wielu, wielu lat. Do Warszawy przyjechał na Łorendż, czyli Warsaw Orange Festival. Miał gdzie spać, ale nie miał się nim kto zaopiekować po przyjeździe. No to ja oczywiście to zrobiłam. Poszliśmy na jakieś śniadanie, a potem spacerowaliśmy. Przy okazji na UW zajrzałam (dawno mnie tam nie było), pogadaliśmy, Szymon zastanawiał się czy dobrze jest być promiskuitą czy nie. Nie doszedł do wniosku, a ja mu nie pomagałam zbytnio. Bo przecież nie wiem tego. To że popieram coś – tylko słowem a nie czynem (bo mam HIV przecież) – nie znaczy, że wiem, że to jest coś dobrego i wskazanego dla wszystkich. Aż tak zaślepiona nie jestem.
Dużą niespodzianką było to, że dołączyliśmy potem do Davida i jego b.s.p.s. Janusza. David to mój inny e-znajomy. W zasadzie obaj z Szymonem byli jednymi z ostatnich e-znajomych jakich miałam. Potem mi czasu brakło na takie znajomości (to raz) a i sytuacja moja życiowa się zmieniła (to dwa). Davidek był zawsze chłopcem, którego urodę podziwiałam z radością i teraz po raz pierwszy miałam okazję live go zobaczyć.
Chłopcy zaskoczyli mnie przede wszystkim odwagą. Bo mówcie co chcecie, ale chodzenie po Warszawie za rękę wymaga od pederastów odwagi. Gdy opowiadam o tym potem innym i pytają mnie dokładnie gdzie byliśmy, wyjaśniam: Złote Kutasy, centrum, Chmielna, te okolice – wszyscy wzruszają ramionami „łe, tam to wiadomo”. Chuja, a nie „wiadomo”. Tacy są sprytni, to czemu sami tak nie robią? Się wkurwiłam się.
Jasne, że bezpieczniej tutaj niż na Pradze, ale i to odwagi wymaga. Wielkiej.

Spędziliśmy razem sporo czasu, ale o 18:00 rozstaliśmy się. Oni szykować się na Łorendż, a ja do domu szykować b4. Niby nikt nie potwierdził, niby nikt się nie zjawi, a tu nagle kupa ludzi. Adam, Gacek, Przemek, Maciej Bieacz, Damian.be, Daniel, Kuba Po Prostu, Grzegorz, Tomeczek, Paweł, Kasia… No, dużo nas, dużo. Piotr w domu był na 3 dni, więc musiał jakoś to znieść. Dał radę, muszę przyznać. Najważniejsze, że udało mi się ich tak ogarnąć, żeby o północy wyjść z domu. Tak, jak mówił plan. Niestety, niezgodnie z planem nie udaliśmy się do Capitolu tylko do Toro. Przegłosowali mnie w tej sprawie.
Na miejscu zaś okazało się, że to urodziny Dżagi, czyli drag queen wzorowanej na Dodzie. Wielki koncert, dużo drag queen, dużo torowej zabawy, więc mogłam odpocząć spokojnie przed dalszą imprezą. Toro to nie moje klimaty. Jasne, czasem wpaść fajnie – czemu nie. Ale to jeszcze nie był ten czas, by się tam zjawić, prawdę mówiąc. Dlatego nie zniosłam tego najlepiej. Dołączył za to do nas Szymon. No i zaraz ruszyliśmy do Utopii, na szczęście.

O dziwo, zjawił się Bartek (z Adą, ma się rozumieć) – mimo zarzekania się, że go nie będzie, nie dadzą rady, nie ma siły, nie jest w stanie. Utopia uzależnia, ja wiem to najlepiej. Dużo zaskoczeń – bo że Królowa odpoczywała tego weekendu we Włoszech, to wiedziałam, ale że Laleczki nie było i że zmiana na selekcji VIProomowej, to zaskoczenie. Ludzi w klubie sporo – wiadomo, Łorendż. A i stwierdziliśmy, że te koncerty na Łorendż to z okazji oficjalnego zakończenia sezonu żółtaczkowego w Warszawie. Od momentu zakończenia występów w niedzielę chwilę po północy, zachorowanie na żółtaczkę jest niemodne i passe.
Dlatego cieszę się, że Pasywek już w Warszawie. Ale wpadł tylko na chwilę, załatwił jakieś tam ważne rzeczy i znów do domu wyjechał na tydzień. Tęsknię za nim, prawdę mówiąc. Dawno go nie przytulałam i nie wiedziałam, że mi aż tak tego zabraknie, prawdę mówiąc. Nie brakuje mi (i nam wszystkim) za to naszej „srającej koleżanki”, która oskarżała mnie o żółtaczkę. Okazuje się, że przyszła kryska na Matyska i on spędził na zwolnieniu lekarskim miesiąc. Tak to jest jak się żartuje z innych.
A wracając do imprezy – udana, przyznaję. Wszyscy się chyba dobrze bawili. A nawet Damian.be wyszedł z Szymonem, żeby było ciekawiej. Było trochę szaleństwa w tym wszystkim. Może i za mało nawet, jak dla mnie.

W sobotę wstałam o ludzkiej porze – czyli jakoś po 13. A chwilę później byłam już w drodze do Fashion House w Piasecznie. Niewiele udało mi się tego dnia zrobić – wstawiałam teksty na stronę, szykowałam duperele… Zakupy zabrały nam dużo czasu. Zaliczyliśmy KFC po drodze, zrobiliśmy zamieszanie (bo Gacek ukradł dwie naklejki, w WC nie było mydła i pani nie chciała nam dać po 1 naklejce) i mogliśmy jechać dalej.
W Fashion House było jeszcze gorzej. Gacek naobracał ludzi, powyzywał ich, zachowywał się jak debil… A potem żałował. Ja zaś małe zakupki sobie zafundowałam. Muszę powoli szykować się przecież i na urodziny Królowej, i na urodziny Utopii i na 23rd Floor-Sitting Party. Okazji co niemiara, więc i wyglądać ładnie będzie kiedy. Zaszliśmy też do sklepu z bielizną, gdzie akurat Gackowe pierdolenie się przydało, bo nawet w takim miejscu wywalczył zniżkę na ubrania ;) Chociaż raz się do czegoś moja przyjaciółka przydała.
Ledwo wróciliśmy do Warszawy i już trzeba było się szykować na kolejne biforowanie. Brzmi to prawie jak udręka i męka – i rzeczywiście fizycznie czasem jest to bardzo męczące. Ale to dobrze. Traktuję to prawie jak ćwiczenia fizyczne, nad których brakiem muszę ostro popracować. W weekendy, ma się rozumieć, i tak ćwiczyć nie będę. Ale chociaż w tygodniu wypadałoby to moje dzienne minimum wypracować, jak sobie obiecałam.
A co do biforu – tym razem organizowałam go u Gacka. Ludzie coraz mniej się dziwią, że to ja zapraszam ich do kogoś – w sensie, że ja jestem organizatorką a ktoś inny jest gospodarzem. Przyjęło się tak jakoś, a poza tym mój kalendarz Google się do tego idealnie nadaje. Więc niech będzie. Ponoć nawet b.s.p.s. Łukasza chce, żebym do niej zapraszała ludzi na zaplanowany za tydzień b4. Bo w ogóle miał być u niej w tę sobotę, ale się okazało, że nie udało się jej do tego czasu spłuczki w WC naprawić. A w takich warunkach bawić się nie wypada.
Na b4ze u Gacka zjawił się niejaki Jordan (czytaj: dżordan), czyli nastolatek, którego na fellow.pl poznał. Dwa razy już się… spotkali, ale po raz pierwszy na imprezę razem się wybrać mieli. Lekko przytłamszony sytuacją Jordan nie bawił się chyba najlepiej. Ale tak jest zawsze na początku. Siedzi się cicho, słucha hermetycznych żartów o żółtaczce i udaje, że się wie o co chodzi. Zwłaszcza jak się ma tak mało lat. Słodki nawet, więc w sam raz nie dla Gacka.

Koło 1:30 ruszyliśmy do U. Żałuję, że Nobis zaczynał – mógłby szczytować albo kończyć… No, ale nie zawsze się ma to, co się lubi. Zaskakujące w imprezie było to, że Mihał się ruszył z domu. Fakt, że z Jurkiem, ale liczy się. Za to ja miałam mały performance. Tadeusz kupił 20 lizaków i wręczył mi, jako osobie, która ma je rozdać najładniejszym chłopcom w klubie. Ma się rozumieć, zadanie przyjęłam z radością. Fajna sprawa, nie? Może powinnam częściej to robić? Część to znajomi, część obcy. Nie krępuję się przecież. Podchodzę i mówię: „Jest dzisiaj taka akcja… że rozdaję najładniejszym chłopcom w klubie lizaki. Proszę, oto jeden dla Ciebie.” Oni się cieszą (mam nadzieję), a i ja zadowolona jestem, bo przyjmują je ode mnie. Fajnie, miło, sympatycznie. Tak, to dobry plan na przyszłość. Może powinnam np. zawsze w pierwszą sobotę miesiąca czy jakoś tak? Jakieś pomysły?
A tak poza tym, impreza bardzo udana. Duuużo znajomych, a to zawsze fajnie. Piotr Barman się pojawił znów, to zaskoczenie. Szybko zniknął. Tak jak Gacek zresztą. Zostawił biednego Jordana. A że 1) widziałam jak się czają na niego stare cioty, 2) nie potrafię zostawić dziubaska tak samego sobie na pastwę losu, to się nim zajęłam. Pogadałam, rozbawiłam, rozruszałam, a potem już poszło. Bawił się – po swojemu, ale o to chodzi przecież.
Ja zaś bawiłam się z Ernestem. Co chwilę mnie wołał i dyskutował ze mną. Lubi to, nie wiem czemu. Ja w sumie też to lubię i też nie wiem czemu. Więc jak głupia latałam i słuchałam tego, co ma mi do powiedzenia. Z pewnym zainteresowaniem, ale i czasem oburzeniem, które wprost wyrażałam, krzycząc na niego.
Wyszliśmy w piątkę z Mihałem (lekko rozczarowanym nocą), Adamem (który był ciut zazdrosny), Jordanem (rozbawionym – ponoć po rozstaniu się z nami jeszcze na chwilkę do U wrócił) i Szymonem (myślałam, że do nas pojedzie z Mihałem, prawdę mówiąc).

Poszłam spać przed 8, a o 12 byłam już na nogach. O 13:30 zaliczyliśmy z Mihałem Carrefour (i Vero Modę), bym mogła spokojnie na 15:30 na przystanku umówionym się zjawić. Tak bowiem zaczął się grill nasz. W długiej podróży towarzyszyli mi Adam i Marcinek a potem jeszcze dołączyli do nas Tomeczek i Pawełek. Wyjazd do Piaseczna, jak każdy wyjazd na wieś, był dokładnie zaplanowany. Oczywiście, plany popsuł Gacek, który żeby nie musieć jechać taxi lub komunikacją publiczną, zaprosił bez mojej wiedzy Macieja Bieacza, który go samochodem na miejsce dowiózł. Jak to człowiek potrafi dla wygody zatracić własne ideały ;)

Sam grill zaś udał się idealnie. Ilość ludzi (około 10 osób): odpowiednia. Przygotowanie Kamila (jedzenie, rozpalony grill, chlebek własnej roboty, sałatki, brak rodziców w domu): idealnie. Nastawienie ludzi: perfekcyjne. A do tego nasz timing był ekstra – zaczęliśmy koło 17, z jedzeniem uporaliśmy się do „przed 18”, kiedy zaczął padać deszcz. Weszliśmy do domu, Gacek pograł w PlayStation na oczach wszystkich, obejrzeliśmy pokój Kamila i zaraz można było ruszać dalej. W sensie, że wracać do domu. Zgodnie z planem: 19:30. Idealnie.
Oczywiście, wszyscy myślą, że to takie fajne, że Kamil tak fajnie zrobił, że ja zapraszałam, że on się zgodził bez gadania na tę imprezę… Nie, nie, to nie tak. Każda taka rzecz ma swoją cenę. I ja taką cenę także muszę Kamilowi zapłacić. Chyba nikt nie myślał naprawdę, że to tak samo z siebie wszystko i że zgodził się dla samej idei zaspokojenia mojej potrzeby zjedzenia kiełbaski?

Wypowiedz się! Skomentuj!