Wtorek był dość ciężkim dniem w redakcji. W sensie, że pracy miałam dużo – ale to dobrze. Ostatnio nie mam, w przeciwieństwie do dotychczasowej mojej tam bytności, czasu wolnego. Nie siedzę na gronach, facebookach i tym podobnych, bo wiem, że dużo pracy przede mną. Ruszam z bardzo dużym projektem ogólnopolskim i dlatego zależy mi, żeby wszystko wypaliło. To zależne w dużej mierze ode mnie przecież. Nie tylko, niestety. Bo ja w zasadzie swoje wszystko na dzisiaj mam zrobione, a jednak nie możemy ruszyć, bo innym jeszcze się nie udało. I to wszystko mimo tego, że Sz. nie było w Warszawie, bo gdzieś-tam ze swoją dziewczyną wyjechał na jej osiemnastkę za granicę chyba. Nieważnie gdzie.
Więc siedziałam i pracowałam zawzięcie, aż sama byłam z siebie dumna, że mi to tak idzie nieźle. Tym bardziej, że w zasadzie nie mam już nad sobą takiej bezpośredniej fizycznej kontroli. Przychodzę kiedy chcę, wychodzę kiedy chcę, robię co chcę. Byleby efekty były – to mi odpowiada.

Wyszłam wcześniej we wtorek, bo Kamil mnie do kina zabrał. Napisałam na Facebooku dzień wcześniej wieczorem „kto mnie zaprosi” no i mnie zaprosił. Miło z jego strony, prawda? Poszliśmy i powiem wam, że film całkiem w cipkę. Naprawdę fajny. Jasne, że jest kilka obrzydliwych scen, ale o to chodzi, nie? Skoro ludzie się śmieją z Jackassa, który zjada pizzę, rzyga nią i potem znów zjada, to czemu nie ma być śmieszne, że Bruno ma rowerek z dildo na końcu? Ja jestem na tak, film mi się podobał. Jasne, że jest kilka żenujących momentów, które są tak prymitywne, że aż nudne. Ale generalnie jestem zadowolona.
Kamil potem wpadł jeszcze do mnie. Posiedzieć, pogadać, popytać. Męczy mnie czasem tymi swoimi zagwozdkami, z którymi doskonale sam by sobie poradził, ale ma potrzebę, żebym to ja go za rękę jak dziecko poprowadziła. No i mu ulegam. Taka pasywność z mojej strony.
Potem wpadł do nas Jureczek, słońce moje. On oczywiście bardziej do Mihała niż do mnie, ale i ja na tej wizycie skorzystałam, bo go mogłam zobaczyć. Opowiadał o tym, że ma nowego fajnego kolegę Marka z Łodzi. No bardzo sympatycznie. A potem jeszcze Martyna wpadła po swoje rzeczy. Po ciotodramie całej z kasą, wyprowadzką, wprowadzką, rozmową, telefonami, SMSami i takimi tam – wszyscy się uśmiechali, udawali, że jest fajnie, sympatycznie, ciepło i rodzinnie. Pomagaliśmy jej rzeczy wynosić, no superatmosfera, kurwo. Ale za to zostawiła nam jedno składane posłanie, więc możemy jeszcze więcej gości na raz nocować, jakby co. Zapraszam, zapraszam.

Pizza. Bo środa była, a to dzień kiedy Marcin się zjawia(ł) w redakcji. A że on narzuca nam swoje propozycje delikatnie, to się przygotowaliśmy dzień wcześniej i postanowiliśmy, że ją tego dnia zjemy. W ramach testowania nowego miejsca niedaleko redakcji, wiadomo. Tydzień temu był chińczyk, teraz pizzeria. No i powiem Wam szczerze, że zajebista pizza. Bardzo smaczna. A do tego w promocji dostawczej, że druga pizza za 5 zł. Więc naprawdę fajnie. Zjedliśmy ze smakiem.
Już dawno nie było u mnie mojej przyjaciółki Gacka, więc się umówiliśmy, żeby wpadł tego dnia. Spóźnił się, bo odwiedził Pasywka w szpitalu. Żałuję, że nie miałam czasu go odwiedzić – cały czas, codziennie coś. A w piątek Pasyw już wyszedł i pojechał do domu. Niech odpoczywa, należy mu się. Większość ciot, które znam już wyszła. Rekordziści siedzieli 6 tygodni – to bardzo dużo. Ale oczywiście szpital nie opustoszał. Na ich miejsca przyszli inni – których nie znam po prostu. Ciot na żółtaczkę chorych nigdy za wiele.
Więc spóźniony Gacek dotarł do mnie i chwilę potem Kamil wpadł. On chciał pogadać, ale nie mógł przy Gacku tak swobodnie – umówili się za to na grę w tenisa ziemnego. Ciekawe czy tym razem im coś z tego wyjdzie.
Tego nie wiem i wiedzieć nie mogę, za to wiem na pewno, że ja wyszłam. Tego wieczoru poszłam na urodziny Marcinka.

Najpierw wyjaśnienie. Urodziny bliźniaków – Marcinka i Mariusza wypadały dokładnie tego dnia i chłopcy zaproponowali, żeby wszyscy przyszli w strojach nawiązujących do starożytnej Grecji i Rzymu. Wpadli też na to, żeby zorganizować urodziny u znajomego na samym końcu świata. Dojazd zajął mi chwilę – a wierzcie, że przy moim bólu nóg po Madonnowym szaleństwie nie było łatwo. Ale udało się. Wpadłam tam do nich i zobaczyłam bandę heteroseksualistów. Okazało się, że Marcinek – jak mi powiedział – zaprosił tylko mnie, bo jestem jedyną osobą na obecności której mu zależało. To megamiłe, tym bardziej, że powiedziała mi to Miłość Mojego Życia. Brat Marcinka jednak ogarnął się i jakieś cioty zaprosił. Niemniej, byliśmy mniejszością w towarzystwie zdominowanym przez heteroseksualistów. Ale takich, że ja cię nie mogę. Większość to znajomi Mariusza z zespołów tanecznych, więc generalnie chłopcy, że by ich nie wygoniła… No a do tego byli w strojach, które odsłaniały im zazwyczaj jeden sutek. Czego chcieć więcej?
Więc zabawa musiała być udana. I była. Szaleństwo trochę było – zaczęło się od szotów bez popitki. A potem było mocniej. Skończyło się na tym, że nawet piłam szoty z wódek smakowych. Ale człowiek i poskakał, i zjadł, i się pośmiał, i pogadał… Bardzo, bardzo udana impreza, naprawdę. Aż byłem w szoku, bo dawno już nie bawiłem się tak dobrze w heterotowarzystwie. A potem jeszcze Olek odwiózł mnie na dworzec, co było w ogóle megazajebiste z jego strony. No i dowiedziałam się kto twierdzi, że zarabiam na blogach. Powtarzam – nie, nie zarabiam. Ale z chęcią zacznę – jeśli ktoś chce kupić u mnie reklamę czy coś, to zachęcam :)
A Marcinek wyglądał, jak zawsze, pięknie.

W czwartek nie było łatwo. Głowa bolała mnie do 16, naprawdę. Mimo wszystkich akcji ratunkowych w postaci picia wody, jedzenia drożdżówki (cukier!), picia słodkiej kawy i w ogóle. Nie pomagało. Pracowałam sobie cichutko w redakcji w skupieniu i usiłowałam udawać, że jest okej. Ale nie było.
Już miałam odwołać spotkanie z Ilonką, ale się ogarnęłam jako tako. I udało się – dotarłem. A nie było łatwo, bo na samej Emilii Plater taaaaaki korek, że myślałem, że będę chciał wyskoczyć przez okno. Wypiliśmy kaweczkę, zjedliśmy ciasto – to też dla cukru (pamiętajmy: mózg pracuje na cukrach!) i pogadaliśmy. Ilonka potrzebowała pomocy w mobilizacji do pisania pracy magisterskiej. Udało mi się chyba podsunąć jej jakieś pomysły, coś podpowiedzieć a przede wszystkim – zmobilizować. Więc jestem z siebie zadowolony.
W piątek też biegałem. Zerwałem się z redakcji koło 14, żeby zdążyć oddać książki. Ja wiem, że się będę czepiać, ale fakt, że biblioteka Wydziału Filozofii i Socjologii UW w sierpniu otwarta jest tylko w piątki i tylko od 12 do 15, to jednak ciut mało… Dobrze, że musiałam tylko oddać książkę wypożyczoną na cudze konto. Udało się. Potem do BUWu pognałem, żeby tam też zaliczyć zwroty. No i z jeszcze jednym zwrotem do wypożyczalni strojów – po urodzinach Marcinka został mi strój antyczny do oddania przecież. I wszystko się udało. A do tego wdałem się w dyskusję z panią bardzo miłą tam pracującą. Fajnie, fajnie.

Wieczorem Adam wpadł do mnie na chwilkę, gdy się ogarniałam do wyjścia i wraz ze mną do Gacka postanowił jechać. A to dopiero był początek.

To jedna z tych historii, które wydają się nieprawdopodobne, aż się wam przytrafią. Mi się właśnie przytrafiła. Poznałam na koncercie Madonny trzech ciekawych osobników – Tomka i Franka, parę homoseksualistów, bardzo miłych i zaradnych, offowych oraz Bartka, który był tam z koleżanką Adą. Bartek od razu przypadł nam bardzo do gustu. Widzieliśmy go jakoś od 10, bo stał najpierw niedaleko nas, a potem całkiem blisko się rozłożył. Z tą Adą. Potem – po całym biegu, wyścigu, zamieszaniu – okazało się, że siedzi niedaleko nas, bo dokładnie przed Gackiem. Więc tam jakaś gadka się zaczęła, Gacek postanowił poznać go poprzez poznanie Ady (sorry, Ada…) ale potem się zainteresował bardziej Tomkiem. No a że Bartek jest słodkim blondynkiem, to i ja się zainteresowałam. No i tak od słowa do słowa zaprosiliśmy ich do Utopii w sobotę po koncercie. Nie byli pewni czy wpadną, bo spodziewali się problemów z wejściem. No to mówię – daj mi swój numer. Podał. Chciałam mu puścić strzałkę, ale Orange (a w tej sieci miał numer, jakieś pięćset coś tam) szwankowało generalnie na terenie i podczas koncertu. Więc swój numer mu osobiście i własnoręcznie wpisałam w telefon. I fajnie, koncert się zaczął.
Wieczorem, gdy już udało mi się jakoś dotrzeć do Utopii, dostałam SMSa. Patrzę i się dziwię: numer pięćset coś tam i coś o tym, że nie wpadną chyba do Utopii, bo są w „piątkach”. Napisałam, że szkoda i zapisałam w końcu ten numer, bo wcześniej miałam go tylko jako wychodzący odnotowany w liście połączeń. I tyle.

Potem w ciągu tygodnia wymieniałam SMSy z Bartkiem. Jeden-dwa dziennie. Coś tam, że co u Ciebie, czy się zobaczymy w piątek i że zapraszam na b4. No i od słowa, do słowa, umówiłam się z nimi (czy też z nimi, bo miał z jakąś Asią przyjść). Najpierw przy McDonald’s na Świętokrzyskiej a potem ostatecznie na rogu Nowego Światu i Foksal. O wyznaczonej porze wyznaczonego dnia się zjawiłam, idąc z Adamem. On poszedł dalej, a ja patrzę: i widzę Łukaszka Bi i jakąś kobietę z nim. Myślę sobie, podejdę, przywitam się, bo przecież tajemnicą nie jest, że do młodego mam słabość.
Witamy się i Łukasz pyta mnie czy idziemy. Ale dokąd? No, „na bibę przy Ordynackiej”. Szybko myślę skąd on wie o tym biforze i sobie uświadamiam, że pewno zna się z Bartkiem – jak wszyscy ładni młodzi chłopcy warszawscy i że Bartek mu powiedział o tym i zaprosił też. No spoko. „To poczekajmy na Bartka” powiedziałam. „Na jakiego Bartka?” zapytali. Zdębiałam.
Powiedzieli, że idą do sklepu a ja, że poczekam. I czekam i myślę o co chodzi… Miał być Bartek, jest Łukaszek. Miała być jakaś kobieta i jakaś rzeczywiście jest. Coś niesamowitego! Dzwonię na numer Bartka – odbiera Łukasz w sklepie obok. Nie, coś jest nie tak, bo przecież ja Łukaszka Bi mam zapisanego w telefonie!

Wersji jest kilka: albo Bartek mi podał zły numer specjalnie – a że zna Łukaszka, to rzucił jego numerem z pamięci. Mało możliwe, bo przecież mało kto zna jakiś numer na pamięć, a poza tym Łukaszek nie zna Bartka. No więc może rzucił przypadkiem jakiś numer „na odczepnego” i szczęśliwie trafił, że to Łukaszka numer. Mało prawdopodobne samo w sobie, prawda?
Ponieważ nie wiem o co chodzi, zostawiam sprawę do przemyślenia później. Nie przejmuję się teraz. Jest piątek, jest impreza. I to na całego. Chłopcy moi postanowili się napić. Podobnie postanowił Łukaszek i jego koleżanka. Moje cioty się czepiały, że od nich piją bez pytania i bez pozwolenia, ale głośno nikt nie zaproponował. Dziwnie dobry kontakt z nimi złapał Adam, który szybko się najebał. Ale tak naprawdę najebał. Zjawili się Damian.be (powrócon z wakacji), Tomeczek z Pawłem no a później jeszcze Łukasz z parterem seksualnym i Marcinek. Zmęczony, położył się i przeleżał sporo. A Gacek się napalił na niego. Generalnie impreza zaczęła się wymykać spod kontroli, gdy Adam i nowi jego znajomi zaczęli na bezczela Colę zabierać sprzed naszego nosa. Więc wkroczyłam, bo cioty pasywne nie potrafiły asertywnie zareagować. I jakoś się sytuacja opanowała.

Nie opanował się Adam, który umarł. Całkiem i na maksa. Odpadł. Nie był w stanie stać, chodzić i ze schodów schodzić. Wezwałam taxi, dałam kasę, wsadziłam do auta, obudziłam Mihała i wysłałam Adama do mnie. Bo lepiej, żeby go rodzice takiego nie widzieli. Decyzja była słuszna – mimo pana powtarzającego mi, że czyszczenie tapicerki 400 zł kosztuje. Adam nie rzygał na szczęście w taxi. Rzygał u mnie w domu. I tutaj chwała Mihałowi, który to ogarnął i go skierował do łazienki. Szkoda, że Adam do wanny postanowił wydalić zbędny balast. Ale lepsze to niż nic.
My zaś do Utopii pognaliśmy. Shower Boys Show nadal świeci triumfy. Ludziom się to podoba i nic dziwnego, jak dla mnie. Impreza udana, tłoczna, muzycznie zadowalająca. Pogadałam sporo z Marcinkiem, z Ernestem a z Damianem.be potańczyłam. Było naprawdę uroczo. Wciąż żałuję i ubolewam, że znajomi jakoś się zebrać nie mogą – na wyjazdach wciąż lub w domach leczą się nie wiadomo po czym. Teraz zresztą przez jakiś czas tak będzie. Cioty nienauczone bawić się bez używek nie dadzą rady po swoich żółtaczkach. Będzie luźniej albo się więcej ludzi zjawi nowych. Ja raczej na trzeźwo się bawiłam, bo nie miałam siły na szaleństwo jakieś. A i ochotę średnią. Pod koniec Damian.be mnie chciał dziabnąć lekko i nawet mu się ciut udało. Na tyle, że wylądowaliśmy po wyjściu z klubu na centralnym w McD. Smacznego.
A gdy do domu dotarłam – Adam spał błogo. Obudziłam go, żeby zaścielić łóżko. Wstał i stwierdził, że idzie do domu. No cóż, jak dla mnie – droga wolna. Poszedł i tyle go widziałam. W sobotę już na imprezę się nie wybrał.

W sobotę biforowaliśmy u mnie. Dla odmiany jakiejś. Większość ludzi zaczyna odpadać, słabi. Tomeczek z Pawłem chyba wrócili do żywych, bo się znów na imprezę wybrali. Damian.be i Gacek także. Reszta poodpadała. Szkoda z jednej strony, ale dobrze z drugiej – jak ktoś słaby jest, to niech nam nie zawadza. Mihał słyszał ze swojego pokoju nasze odgłosy i się denerwował na Gacka, co gadał i co mu Twixa zjadł.
Zebrało się nas tyle, że potem ładną dużą taxi zamówiliśmy. Pan miał wewnątrz zajebiste dwa monitorki a na nich megamix teledysków-hitów z lat 80. Świetna sprawa, bawiliśmy się przednio. Podróż do Capitolu minęła nam błyskawicznie.
Pan selekcjoner się ucieszył, że nie ma z nami Adama. Weszliśmy na Pop Legends Night czy jakoś tak. Miało być madonnowo (znów!) i ciutkę rzeczywiście było. Ale za mało. Dje nie za dobrzy, ale dawali radę. Szkoda że ludzi mało. Impreza średnia, ale… wielki plus: stosunkowo dużo ładnych chłopców. Aż się zakochałam w jednym blondynku cherubinku, co tańczyć nie umiał, ale nie ma to znaczenia. Ważne, że był przepiękny. Nie tylko on zresztą. Naprawdę Capitol obfituje w ładnych młodzieńców. Obfituje też w moich (anty/pseudo)fanów. Nie inaczej było i tym razem, co czasem jednak naprawdę jest uciążliwe. Nie powiem, że jestem Kupichą i że się na mnie rzucają, ale czasem się zdarza to rzeczywiście i choć z jednej strony przyjemne, to z drugiej – są momenty, że chcę się po prostu pobawić a nie poznawać nowych ludzi, pić z nimi czy cokolwiek. Oczywiście, nie chcę być niemiła dla kogokolwiek, kto mówi, że lubi mnie czytać, bo to naprawdę zaszczyt, że komukolwiek się chce moje wypociny mielić. I staram się.
Z Capitolu wyszliśmy dość szybko i zmierzaliśmy do Utopii. A że czasu jeszcze było, to o McD zahaczyliśmy. Muszę przyznać, że to był jeden z najlepszych pomysłów, jakie mieliśmy. To jedzenie pozwoliło mi potem całą noc poszaleć.

Myślicie, że nie wiem, że ludzie podejrzewają mnie, że biorę LSD, metamfetaminę, koks, ecstasy? Wiem, wiem. Nie rusza mnie to. Co więcej, na tyle się tym nie przejmuję, że czasem odgrywam scenki, które mogą to sugerować. Jak gadam na przykład z Gackiem, który chce siku, to wchodzę z nim do WC, żeby nie przerywać. Jak mnie nos swędzi, to się drapię. Jak mam ochotę szaleć do 7 rano, to robię to.
Aha, i słyszałam też, że mam HIV. Niezłe w sumie – wpisujące mnie na siłę w heteronormatywność. Że nie mogę z własnej woli nie chcieć uprawiać seksu, że musi być Prawdziwy Powód. I że to jest HIV. Niezłe – prawdę mówiąc, nigdy nie podejrzewałam, że ktoś coś takiego wymyśli. Trudno ludziom pojąć, że 1) nie chcę po prostu tego robić, 2) i tak nie byłoby chętnych. Proste.

W Utopii poznałam dja Chrisa Bekkera, który miał grać. Gość z Niemiec. Zapowiadał, gdy z nim rozmawiałam w VIPie, że on nie jest ostry jak berlińscy muzycy i że zagra łagodnie, vocalowo. I rzeczywiście w miarę tak grał, ale było kilka momentów, gdy megamocno dojebał. Dał radę i dał czadu.
Ludzie powariowali sobie troszkę, przyznajmy. Łącznie z barmanami na barze. Za to Królowa podzieliła się w tajemnicy pomysłem na nowy cykl imprez, który chce wprowadzić i ja musze tylko zdradzić, że jeśli rzeczywiście weszłoby to w życie, to będzie nie tylko superniespodzianka ale i megaszok. Więc wiadomo, że jestem na tak! :)
Było naprawdę bardzo miło. Wypiłam może ze 2 drinki pod koniec imprezy i tyle. Monky z sukcesem zakończył granie a sam dj Chris Bekker z sukcesem wyszedł z klubu nie-sam. Ja w sumie też nie, bo z Damianem.be i z Tomeczkiem. Się rozstaliśmy w centrum, jak na nas wypadało. Spokojnie, grzecznie.

Niedzielę spędziłam na pisaniu pracy zleconej. Do czasu, oczywiście. Musiałam w końcu iść do Arkadii odebrać reklamację złożoną dobre 3 tygodnie wcześniej. Na buty, bo nie inaczej. Taki jeden 17letni homoseksualista od jakiegoś czasu na Gaylife pisał, że chce mnie poznać, to pomyślałam, że najlepiej będzie właśnie jakoś tak go zabrać ze sobą na tego typu wypad – spokojnie, bezpiecznie, z tematem do rozmów. I tak też zrobiłam.
Buty odebrałam – pani stwierdziła, że są teraz 60 zł tańsze niż były, gdy je kupowałam, to sobie mogę dobrać coś za tę kwotę. No to sobie kupiłam buty jeszcze inne dodatkowo dopłacając.
A młodzieniec, no cóż – na fotkach, wiadomo, wygląda lepiej. I tyle w sumie, bo co więcej mogę powiedzieć?

Za to rozwikłałam zagadkę z numerem telefonu! Przeanalizowałam dokładnie listę połączeń wykonanych. I znalazłam numer z 15 sierpnia Orange na pięćset coś tam. To był numer Bartka! Okazało się, że po prostu Łukaszek zmienił numer, nie informując o tym i napisał mi w sobotę po Madonnie SMSa, który idealnie wpisywał się w sytuację w jakiej byłam ja z Bartkiem! Głupi traf, szczęście, pech, cokolwiek – przypadkiem napisał właśnie wtedy, gdy miał do mnie napisać ktoś inny z podobnego numeru. I nic dziwnego, że pomyślałam, że to Bartek :)

Poniedziałek zaczął się ładnie, szczęśliwie, spokojnie. Ale za to atmosfera w redakcji się zagęszcza. Najdłużej pracująca, składająca i najstarsza zarazem pracownica bardzo ciężko znosi przyjmowanie poleceń ode mnie. A formalnie musi je wykonywać, więc walczy jak się da. Ale ja się nie daję, co oczywiste. Po prostu albo ona albo ja :) Plus jest taki, że ona wszystkich w redakcji denerwuje, więc zawsze są po mojej stronie. Niejawnie czasem, ale jednak. Zresztą to nie jest kwestia bycia po czyjej stronie.
A w czwartek czeka ją szok, bo oficjalnie awansuję znów. No i będę jej jedynym zwierzchnikiem :) Umrze? Czy da radę?

Po południu wpadły do mnie Paulina i Ewa. Jak zawsze – dużo śmiechu, hałasu, naśmiewania się, pedo-żartów i kazi-żartów. Czyli nasze standardowe spotkanie po latach. Nie powiem, żeby mnie nie cieszyło, au contraire. Ale gdy wyszły, rzuciłam się do pisania. Najpierw pracy zleconej, potem blo. Bo się okazuje, że w tym tygodniu nie będę miała ani chwili spokoju. Tym bardziej, że chcę w piątek do Łodzi wyskoczyć… Ale to już zupełnie inna bajka.

Wypowiedz się! Skomentuj!