Dużo czasu ostatnio spędzam z Kamilem hetero. Tak jakoś wyszło, bo on mnie męczy o pewną sprawę a ja chcę mu pomóc. Zasadniczo chodzi o to, że chcę mu pokazać i sprawić, by sam zrozumiał, że się do czegoś nie nadaje, ale on brnie w zaparte i uważa, że jest inaczej. Ma do tego prawo, oczywiście. Ale powoli, spokojnie, jedno zadanie robił już dwa razy (jeszcze nie sprawdziłam, może się okazać, że i trzeci raz będzie potrzebny) a to dopiero początek drogi przez mękę. Jest na tyle zapalony do tego, że 1) we wtorek zabrał mnie na obiad do Wayne’s Coffee w Złotych Kutasach, 2) następnego dnia zabrał mnie na sok do Sketcha, 3) odwozi mnie potem do domu (wcześniej odbiera z redakcji, ma się rozumieć), 4) zgodził się na udział w moim performance zaplanowanym wstępnie na Floor-Sitting Party kolejne. Więc, jak widać, desperacja spora. Ja wcale nie chcę tego wykorzystać, naprawdę. Bardziej zależy mi na tym, żeby zrozumiał, że nie. Ale póki co, będziemy się nawzajem przepychać ;)

Na szczęście nie tylko z Kamilem się spotykam. We wtorek widziałam się jeszcze z Pawłem zwanym Pawłem od Różowego Kaktusa (swoją drogą, nowi znajomi nie wiedzą o co chodzi, bo po kilku latach przecież kaktus musiał umrzeć – i umarł jakiś czas temu, więc ślad po nim zaginął). Spotkanie w przerwie jego szalonych wojaży. No bo jak inaczej nazwać wypad na Krym motywowany chęcią poczytania mickiewiczowskich „Sonetów Krymskich” na miejscu ich powstania? Doceniam i podziwiam upór. A teraz wiem, że ma jechać ze swoją b.s.p.s. (bieżącą stałą partnerką seksualną) do Portugalii na stopa. Czy jakoś tak. Więc znów nie najłatwiejsza podróż. Ale wiem, że da radę. Kto jak kto, ale Paweł da.
A przy okazji napiszę, że miło było go zobaczyć. Wciąż nie mogę mu się odwdzięczyć za jego berlińską opiekę dwukrotną. Jakoś będę musiała, ale na razie pomysłu brak. Pochodziliśmy po mieście, zaliczyliśmy Colę w McD ale chodziło przede wszystkim o wspólnie spędzony czas.

Zanim napiszę o środowych spotkaniach, to może zaznaczę jaka tragedia się stała. Jakoś tak się ogarnęła sytuacja, że nie było klucza przez chwilę w redakcji do kuchni. A ktoś zamknął – co też nie zdarza się za często, bo tam raczej otwarte cały czas. A ja potrzebowałam kawy i to bardzo. Wypicie drugiej kawy po 12:00 to dla mnie niedobra opcja, prawdę mówiąc. Za późno. Pomyślałam: zamówię kawę! Niech mi przywiozą! Przyszedł mi do głowy KFC, bo tam dowożą, niedaleko i w ogóle. Ale co się okazuje? W KFC nie przywożą kawy. Jak i kilku innych rzeczy także. I – co przy okazji wyszło na jaw – liczą sobie za dostawę, bo rzeczy są droższe niż normalnie w okienku. A to rzadkość w sumie, nie?
No więc kawy z KFC nie było. Musiałam wytrzymać i się udało. Ja wiem, ja wiem – to takie średnioklasowe narzekanie na niedogodności, a w Afryce dzieci muszą fizycznie pracować. Powtarzam jednak za dr Jackiem Kochanowskim: wiem, że w swojej refleksji pomijam wątek klasowy i wiem, że bierze się to z tego, że dobrze mi w tej klasie, w której ja jestem. Jestem też świadom tego, że żadna refleksja nie jest w stanie ogarnąć wszystkich istniejących problemów i z któryś muszę zrezygnować. Czynię to świadomie (pewno z pewnych rzeczy nie do końca) i się przyznaję do motywów. Nie można być bardziej poprawnym metodologicznie.

W redakcji zresztą zaczynam rządzić niepodzielnie. W sensie, że rzeczywiście nadzoruję pracę właściwie wszystkich. Może poza Karoliną właśnie i Kingą, której nie było od środy, bo w sobotę ślub brała. Reszta – na mojej głowie. To ma plusy oczywiście – zawsze uważałam się za osobę, która potrafi kierować zespołem ludzi i realizować samodzielne projekty i teraz mam okazję to sprawdzić. Czuję się w tym dobrze – przede wszystkim dlatego, że mam tylko z góry wyznaczone pewne odległe terminy a to, jak do nich będę swoje zajęcia organizować, zależy tylko i wyłącznie ode mnie a ocenia się mnie po wynikach.
Okej, wiem, że nie jestem łatwą we współpracy osobą. Stosuję dyskretne ale wkurzające metody kontroli i nacisku – gdy ktoś mi się tłumaczy, że czegoś tam nie dał rady zrobić, bo coś tam się stało, to ja zadaję znów pytanie „Ale nie zrobiłeś tego, tak?”, skupiając się na przewinieniu lub na niedociągnięciu a nie na przyczynach takowego. One mnie po prostu mniej interesują. I wiem, że nie jest fajnie cały czas ode mnie dostawać nowe zlecenia do wykonania – ale też i taka moja rola, by delegować pewne zadania, pewne uprawnienia. Nie ukrywam, że to oznacza, że niektórzy mają ze mną przejebane.

Ale inni się pchają do współpracy ze mną ;) Daniel na przykład był na rozmowie o pracę. Gdyby ją dostał, będzie w zasadzie nie bezpośrednio, ale podlegał mi. Czy ją zaś dostanie, to inna sprawa. Młody jest, a jednak nie zawsze bycie aż tak młodym jest korzystne i popłaca. Wiem, że podobała mu się rozmowa z moją wydawcą, a to jednak też ważne. Więc powodzenia życzę.

A co do spotkań środowych… Umówiłam się z Bartkiem. Tak, z tym, co z nim całe zamieszanie wyszło przez to, że Łukaszek Bi stał się na chwilę w moim telefonie Bartkiem. Pisałam o tym ostatnio. Teraz udało mi się wyjść na prostą, załatwić wszystko i się umówiliśmy na drinka. Małe spotkanie, ot nic zobowiązującego. Nie ukrywam jednak, że chcieliśmy w atmosferze niekoncertowej zobaczyć go, pogadać chwilę. Ja i Gacek. Bartuś przyszedł, oczywiście, z Adą. Poszliśmy do jedynego miejsca, które wydawało mi się spokojne, bezpieczne i w miarę nie przepełnione o tej porze tego dnia. Tak wylądowaliśmy w Utopii. I dobrze. Posiedzieliśmy chwilkę i zaraz do nas Gacek dołączył. To akurat nie do końca dobre było, bo oczywiście my rozmowę zdominowaliśmy. Inaczej chyba już nie potrafimy. Ale na szczęście mobilizowałam też Bartka do odzywania się. Słodkie jest to jego takie zagubienie, czy jakkolwiek to nazwać. Potem jeszcze Marcinek do nas dołączył, zgodnie z planem.
Posiedzieliśmy chwilkę w takiej grupie, pogadaliśmy i zaraz można było się rozstawać. Z nadzieją na lepsze jutro, z nadzieją na rychłe spotkanie kolejne.

A z Marcinkiem powędrowaliśmy dalej, jak przystało. Pogadaliśmy i ostatecznie jest plan wyjazdu w góry we wrześniu. Na niedługo, 4 dni max najpewniej. Ja dłużej nie wytrzymam raczej. Mimo tego, że Miłość Życia będę mieć obok. Nie wiemy jeszcze czy ktoś z nami pojedzie czy nie, to się okaże. Prawdę mówiąc, każda z opcji ma plusy i minusy, więc sama nie wiem. Dla mnie najważniejsze, że 1) wyjadę 2) na kilka dni 3) z Marcinkiem. Więc nie ma co, czas skreślać dni w kalendarzu. Najgorsze jest chyba to, że jeszcze nie wiemy ostatecznie kiedy rzeczywiście wyjazd ten miałby mieć miejsce.

W czwartek słowo stało się ciałem. Przyszłam do redakcji i – choć w sumie wiedziałam to od jakiegoś miesiąca – oficjalnie zostałam awansowana. Moja władza w instytucji zaczyna nabierać wszechogarniającego charakteru ;) Pół-żartem, pół-serio zrobiliśmy „pożegnanie z funkcją” dla dotychczasowej osoby. Marcin był, przyjmował to ze spokojem, bo też o tym wiedział. Ale oficjalnie przejęcie wiązało się z tym, że strasznie dużo drobnostek było do załatwienia, do ogarnięcia. Na szczęście jednak dałam radę i – mimo sporego zmęczenia na koniec dnia – byłam zadowolona. Stało się.
Oczywiście, wszyscy pytają czy mam podwyżkę. Owszem, mam. A w zasadzie będę mieć – w listopadzie. Powiedzmy, że od listopada będę zarabiać 2,5 raza tyle co w wakacje. To nie oznacza, że bardzo dużo, ale relatywnie zmiana jest dla mnie spora.
Było ciasto, było wino, było miło. Sympatycznie tym bardziej, że rzeczywiście nie mogłam się oderwać niemal cały czas od roboty, tyle tego było.

A potem Kamil mnie znów z redakcji odebrał :)

Wieczorem, zgodnie z planem, wpadli do mnie Kuba Po Prostu i Daniel. Po co? Upić się. Taki mieliśmy plan, dobry plan. Wpadł też na chwilkę, także zgodnie z planem, Marcinek. Ale pojechał, niestety, bo coś-tam coś-tam a poza tym ma taki zamiar, żeby ograniczyć krejzi najt. My się nie ograniczyliśmy. Popiliśmy, pohałasowaliśmy, pośmialiśmy się. Zaproponowaliśmy z Marcinkiem chłopcom wyjazd z nami w te góry. Mają pomyśleć.
Była możliwość, żeby u mnie spali – oczywiście beze mnie, żeby nie było skojarzeń nieładnych, ale zrezygnowali, bo Kuba na 8 miał iść do pracy. Więc zmyli się jakoś po północy. Koło 1? 2? Nie pamiętam. Ale wiem, że była bardzo miła noc, bardzo sympatycznie – tym bardziej, że jestem jedną z niewielu osób, które lubią ich w naszym otoczeniu. I mam nadzieję, że zapoczątkowana tendencja, by ciut więcej czasu razem spędzać się utrzyma. Tak jak częstsze widzenia z Marcinkiem i Kamilem. Jestem na tak. Wiadomo, lubię młodych chłopców.

Piątek nie był łatwy. Nie powiem, żebym kaca miała, ale niewyspanie też robi swoje. Niemniej jednak, dzień przetrwałam dzielnie i udało mi się zrobić wszystko, co zaplanowałam. Nie jest ze mną tak źle. Nawet przygotowałam dwie duże listy – jedną dla Sebastiana na wieczór, a drugą – na poniedziałek już!
Bo z Sebastianem miałam się zobaczyć w Łodzi. Zgodnie z planem pojechaliśmy do niej. W pociągu – Gacek, Damian.be, Tomeczek, Paweł i ja. Zajęliśmy 4osobowe miejsce i w 5 poruszaliśmy się InterRegio. To naprawdę zabawne, bo bilet kosztuje mnie jakieś 14,50 zł, a więc naprawdę mniej niż taxi z domu do Utopii. Podróż mijała nam dość krejzi, bo cały czas się nam gęby nie zamykały. Nawet z panią konduktor się zgadaliśmy na temat zachodu słońca i jej pracy. Ze wszystkimi, jak zawsze. Śpiewać chcieliśmy piosenki i zrobiliśmy ewidentnie mały nieheteroseksualny kącik w tym pociągu. Jestem na tak.

Zaraz po dotarciu, rozdzieliliśmy się. Ja z Sebastianem poszłam pogadać – oni gdzieś do pubu czy coś. Łorewa. Dotarłam do McD i tam skończyliśmy rozmowę. Owocnie, wydaje mi się. Potem biegiem do Gośki, bo przecież przyjechałam też na 17te urodziny jej córki :) Prezent wręczony, chwila rozmowy, wymiana relacji z ostatnich wydarzeń i już trzeba było ruszać dalej. Nie wiem czy to nie był mój najkrótszy pobyt u niej w historii. Bardzo możliwe.

Na tę 17tkę przybyłam w zasadzie z dwóch powodów. Po pierwsze – bo to zawsze coś nowego (sprawdza się Baumana teza o kolekcjonowaniu doznań) a po drugie – liczyłam też na to, że jakieś fajne chłopięce towarzystwo się zbierze. Tym bardziej, że Marta ma przyjaciela-geja… No, ale okazało się, że on wyjechał czy coś tam i kupa. Ja i 6 młodych kobiet. Nie przeszkadzały mi nawet, wszystko okej… ale jakoś nie tak miało być. Poszliśmy do pubu, gdzie nie było normalnych drinków (bo się Mexicana nazywał czy jakoś tak), więc dziewczyny wypiły sobie po wściekłym i mogliśmy iść. Nuda. Potem kierowały się dalej gdzieś, ale że mnie moi pederaści wzywali, to się odłączyłam od nich cichaczem.

W tak zwanym międzyczasie do Łodzi przybyli jeszcze Kuba Po Prostu ze swoim Danielem oraz Grzegorz ze swoim b.s.p.s.-em. Spotkałam ich i taką grupką wędrowaliśmy dalej, przed siebie. Zaraz w McD dołączyliśmy do Gacka i bandy i całą zwartą grupą ruszyliśmy do Narraganset.
Dotarliśmy tam bez problemów i się zaczęła zabawa. Zapowiadało się nieźle. W sensie, że dużo ludzi, muzyka – jak zawsze, a więc wiadomo przynajmniej czego się spodziewać. Sporo, jak zawsze w Łodzi, ciotodresów – ale to jak najbardziej na plus. Chwilkę się pokręciliśmy, gdy zaczął się występ Moniki Jarosińskiej. Kto to, do chuja wafla, jest Monika Jarosińska?! Okej, może i nie mam telewizora w domu, ale to nie znaczy, że nikogo nie znam. A o tej pani usłyszałam pierwszy raz. I mam nadzieję, że ostatni, bo zwyczajem świętej pamięci Mandaryny, już po pierwszym kawałku krzyczała do publiczności, że są zajebiści i że kocha Łódź. No spoko, spoko, niech sobie kocha. Ale nie musi jej kaleczyć śpiewaniem swoim. A najgorsze jest to, że nie wiem ani co, ani jak ona śpiewa, bo nic nie było słychać z powodu nagłośnienia w klubie. Ono może i jest niezłe do muzyki, ale nie daje rady przy wokalnych popisach jakiejś pani. Więc się nudziliśmy, zwłaszcza, gdy zaczęła tańczyć w klatce, żeby ludzie jednak zostali. Nie, nie, to nie dla nas.

Poskakaliśmy trochę, chłopcy się po dark roomie pokręcili, ale na niewiele się im to zdało. Co prawda Grzegorz i jego b.s.p.s. spędzili tam niemal cały wieczór, ale pozostali średnio skorzystali z uciech, jakie oferował. Nawet Gacek, co już świadczy o tym, że było naprawdę słabo. Jego desperacja bowiem momentami nawet mnie zaskakuje, a jeśli tym razem było aż tak słabo… to już sama wolę nie wiedzieć co tam się (nie) działo.

Nie wytrzymaliśmy długo w klubie. Głównie dlatego, że się pusto zaczęło szybko robić. Zebraliśmy się w sobie i poszliśmy na kebaba. Musiałam po drodze tłumaczyć Grzegorzowi i jego b.s.p.s., że chodzenie po Łodzi za rękę o 5 nad ranem nie jest dobrym pomysłem. Fakt, że inaczej było w sumie wątpliwe, czy Grzegorz w ogóle będzie w stanie iść (bo był meganajebany), ale jednak posłuchali mnie.
Zjedliśmy dobrego kebaba i poszliśmy na dworzec.
Przy okienku prosimy panią o bilety na pociąg o 4:51 (czy jakoś tak), na co pani odpowiada „Na ten, który w soboty i niedziele nie jeździ?” No bardzo śmieszne. Kupiliśmy więc na kolejny i czekaliśmy. Dobrze, że pociągi podstawiają dość wcześnie i mogliśmy na pół godziny przed odjazdem siedzieć sobie wygodnie. A potem ruszyliśmy przed siebie – śpiąc sobie w pociągu wygodnie rozłożeni.

Wydawałoby się, że to koniec nocy… ale nie. Jeszcze gdy byłam w Łodzi, Jureczek napisał z pytaniem czy może spać u mnie w łóżku z Markiem, swoim b.s.p.s. Zgodziłam się. Swoją drogą, to znamienne, że gdy pytam go często czy ma gdzie spać, to mówi, że ma i nie chce u mnie. A gdy chce, to mnie w domu nie ma…
Wróciłam więc, Michał już wstawał, tamci spali. Ale niedługo potem też się przebudzili. I zaczęła się impreza. Wypiłam kaweczkę i włączyłam głośno „Celebration” w remiksie Benny’ego Bennasi. Zaczęła się impreza, która jeszcze jakoś do 10 potrwała. Dopiero wtedy poszłam spać.

Sobota przez to okazała się bardzo krótkim dniem. Wstałam po 16 i zaraz trzeba było się ogarniać ku imprezie. Z nadzieją na lepszy wieczór, ma się rozumieć. Zapowiadało się ciekawie, bo zaplanowałam b4 u Gacka na sporo osób. I w sumie nawet się udało. Pojawił się Adam, Tadeusz, Bartek z Adą, Łukasz z b.s.p.s.-em, Burges, Łukaszek z jakąś lesbijką, Maciej stary Bieacz ze swoim nowym b.s.p.s.-em, nawet Kamil wpadł na chwilę… Jakoś tak się tłoczno zrobiło. Adam nie pił alkoholu, co w sumie zrozumiałe. Ale i dobrze wyglądał, co z kolei podkreślenia warte. Zachowania Łukasza komentować nie będę, bo szkoda słów. Ja naprawdę mogę rozmawiać o wszystkim, o wszelkich animozjach, problemach, sprzecznościach, wyjaśniać i tłumaczyć – ale na trzeźwo. Nie będę rozmawiał z pijanymi ludźmi na poważne tematy. Jak powiedziałam, tak zrobiłam. Ale Łukasz za bardzo nie przyjął do wiadomości i próbował, usiłował, męczył, zagadywał, podbiegał… No ileż można?
Łukaszek za to przeżywał. Jakieś rozstanie, czy coś. Biedny młodzieniec. W tym wieku tak musi być, więc niech się nie przejmuje. Wszyscy po kolei musieli mu to tłumaczyć. Tak żeby bardziej zwrócić na siebie uwagę podświadomie? Ważne, że jakoś się ten b4 kręcił.

Mieliśmy wstępnie iść gdzieś jeszcze, ale ostatecznie okazało się, że taką chmarą to niełatwo się ruszyć. I poszliśmy do Utopii ciut wcześniej. Zresztą ostatnio można zauważyć godny pochwały trend – imprezy zaczynają się o coraz młodszej godzinie – jesteśmy na tak.
Zaczęło się więc fajnie nawet, bo Dio sobie pogrywał sympatyczne hiciory. Ludzi sporo, a w pewnym momencie bardzo, bardzo sporo. Zwłaszcza, gdy stery przejął Nobis. Dał czadu, prawdę mówiąc – i dał mi płytę jakąś, na marginesie. Poskakałam, potańczyłam, aż mnie w niedzielę nogi bolały. Dobrze, dobrze, tak być musi. Zjawiła się nawet Amy, co jest jednak pewnym ewenementem ostatnimi czasy. Skandali nie było, wszystko się zgodnie z planem potoczyło. No, może poza tym, że Gacek wyszedł z Utopii sam a miał wyjść z Brazylijczykiem. Ale stwierdził, że jutro widzi się z szesnastolatkiem, więc nie musi. Następnego dnia zaś ustalił, że jednak nie szesnastolatek a nowy chłopiec go interesuje. Z Austrii. Gacka ostatnio ciągnie do krajów niemieckiego obszaru językowego.

Niedziela była odpowiednia. Leniwa, spokojna. Jedynym zajęciem było ogarnianie życia i zakupy w Carrefourze, więc idealnie. Naszła mnie za to myśl o interpasywności. Interpasywność jako sytuacja, w której ktoś robi coś za mnie, ma zamiast mnie emocje – ale de facto ja je przeżywam jak swoje. Wydarzenia u innego są moimi wydarzeniami. Klasyczny przykład – matka ciesząca się szczęściem dziecka. Gdy dziecko jest szczęśliwe, matka może w nim przeżywać swoje szczęście. Ono przeżywa je zamiast niej, za nią. I tak ostatnio pomyślałam, że chyba jest taka możliwość, że Mihał za mnie interpasywnie przeżywa smutek, złość, negatywne emocje. W sensie, że ja ich od dawna nie ma mam, a on ma ich dużo, w nadmiarze może nawet. Ja za to mam samą radość, samo szczęście, sam joy – czego jemu brakuje. Wydaje mi się, że my w sobie nawzajem przeżywamy te emocje. Ostatnio jakiś debil na jednym z portali gejowskich stwierdził, że ja na pewno płaczę nocami do poduszki (lubię, gdy ktoś twierdzi, że wie lepiej co ja robię, niż ja sama… – ale to na marginesie). Problem polega na tym, że ja naprawdę tego nie robię. Naprawdę nie bywam smutna. Nie pamiętam kiedy ostatni raz było mi źle, a jeśli idzie o płakanie (nie liczę łez wzruszenia na „Titanicu”), to nie wiem czy w ciągu ostatnich 4 lat choć raz mi się to zdarzyło.
Odrefleksyjnianie życia powoduje, że nie mam czasu, ochoty i potrzeby rozmyślania nad sobą, nad światem, nad życiem – co więcej, nie robię tego z premedytacją i wciąż powtarzam znajomym „to już było, nie myśl o tym – myśl o przyszłych wydarzeniach, które są jeszcze lepsze”.

Będziemy robić grilla. Dzisiaj na to wpadłam. Karolina w redakcji mi opowiadała jak była w weekend na grillu urodzinowym i mi się zachciało. Fakt, że ona świętowała osiemdziesiąte urodziny swojej babci w niczym mi nie przeszkadza. Pomyślałam sobie: zrobię grilla z okazji końca wakacji / końca lata / początku roku szkolnego. Bez powodu nawet. Mam ochotę na takie spotkanie przy grillu, kiełbaskę, keczup, chlebek, te sprawy. Tak, tak, zdecydowanie.

Wydzwoniłam sporo osób. Udało mi się załatwić możliwość organizacji grilla 300 km od Warszawy, 20 km od Warszawy a nawet w Warszawie na dachu budynku w ogrodzie (ale tydzień później). Więc średnio to wyglądało, ale… udało się. Będzie grill. U Kamila hetero w Piasecznie. Pomysł jest zajebisty, lokalizacja niezła – teraz tylko żeby ludzie się też do tego pomysłu zapalili, jak ja. To będzie coś fajnego.

A jeśli idzie o imprezowanie, to Floor-Sitting Party będzie w październiku i będzie b4em przed urodzinami Utopii. Więc jakoś w drugiej połowie miesiąca. Rezerwować sobie czas, cioty!

Wypowiedz się! Skomentuj!