11 sierpnia po raz pierwszy zjawiłam się w nowej redakcji. W sensie, że redakcja ta sama, ale w nowej siedzibie. Dostałam już swoje miejsce gotowe, pomogłam tylko ustawić Internet i mogłam się zacząć mościć na miejscu. A miejsca jest więcej niż było (co nie oznacza, że nie mogłoby być więcej, jak zawsze) i generalnie jest naprawdę okej i się robi coraz milej. Muszę się przyzwyczaić do kilku innych rzeczy. Przede wszystkim – toalety nowej i kuchni dziwnej. Ale dam radę. Wszyscy są lekko podekscytowani nową sytuacją, wszyscy są nieco wybici z rytmu, ale do tego rytmu trzeba szybko wrócić. Bo praca czeka. Mniej mnie, bardziej innych. Choć muszę też szczerze przyznać, z perspektywy tych kilku już dni tam przepracowanych, że jak dotąd się ani razu ani minuty nie nudziłem. W sensie, że jak zdarzało mi się nie robić czasem niczego w poprzednim miejscu, na poprzednim stanowisku, tak teraz nie miałem jeszcze takiej chwili. Jasne, czasem idę po kawę i nie robię w tym czasie nic konkretnego, ale nie miałem jeszcze tak, że siedziałem i w sumie nie miałem nic do roboty. Cały czas jest coś. Jednym z ważnych elementów jest nadzorowanie pracy innych osób – zwłaszcza Sz., który jako tako sobie na razie radzi. Jedyny minus to póki co, wydaje mi się, małe zaangażowanie. Emocjonalnie nie czuję, żeby był tym wszystkim żywotnie zainteresowany. Ale może to tylko moje wrażenie, albo stan przejściowy – zobaczymy.
Udało mi się też ostatecznie umówić na rozmowę z Dorotą Gardias. Oboje spóźnieni dotarliśmy do Złotych Kutasów. Ona jadła, piliśmy i opowiadała. Wkurza mnie to, że ona je ile się da i wygląda jakby ważyła 15 kg. Powiedziałam jej to ze 3 razy. Dorotę bowiem znam od dawna, musicie wiedzieć. Może nie jest jakąś moją bliską przyjaciółką, bo wiadomo, że ja się z kobietami raczej nie zadaję, ale… no nie mam jej niczego do zarzucenia. W sensie, że nie jest ani głupia, ani brzydka, ani nietajna. Dlatego cieszę się, że udało się nam ten wywiad załatwić. Pojechaliśmy potem do studia fotki jakieś pstryknąć. Minus jest taki, że ja płaciłam za taxi w dwie strony i odczułam to. Rozśmieszyło mnie, że panu dwa razy samochód zgasł, jak jechaliśmy z powrotem do centrum. Taki niby rajdowiec w okularach i rękawiczkach motorowych a tutaj taka wtopa… No cóż :) Ale za to nasza rozmowa wyszła super i cieszę się, że się udało. I mam nadzieję, że materiał fajny z tego wyjdzie.

We wtorek już normalnie, jak gdyby nigdy nic, poszłam rano do redakcji i udawałam, że się świetnie odnajduję w nowym miejscu. Swoją drogą, to też zaskakujące, ze tak szybko potrafimy się przestawić na nowe miejsce. Ja mam zresztą nadzieję, że uda się tak załatwić, że od września ja osobiście znów swoje miejsce zmienię na UW. Ale to na razie sfera planów i pobożnych życzeń. 
Tego między innymi dotyczyło spotkanie moje i Dominiki (przed tym spotkaniem: „pani doktor Dominiki”). Opowiedziałam jej o co chodzi, na czym polega pomysł, obiecałam przesłać jej coś niecoś… Pogadaliśmy, wymieniliśmy się opiniami, ideami. Mam nadzieję, że coś z tego fajnego wyjdzie. Bo ja bym chciał naprawdę dużo w związku z moją działalnością około naukową na UW zrobić. Dominika mi pomoże :)
Spotkanie miłe, w atmosferze otwartości, a to ważne. Ciut przydługie, dlatego potem biegłam na spotkanie dwuminutowe z Kejt. Odebrałem swój bilet na koncert Madonny nareszcie. Jakoś wcześniej się nie składało, więc i nie miałem go w domu. U Kejt był jednak bezpieczny – nie miałem się o co martwić. Ale że koncert zbliżał się nieubłaganie, to musiałem go dostać do ręki. Powodzeniem zakończyła się cała akcja przy pl. Trzech Krzyży i bilet znalazł się bezpiecznie w moich rękach.
A skoro o Madonnie mowa, to wieczorem Adam wpadł do mnie. Raz, że prosiłam go o pomoc przy mojej wciąż schodzącej skórze z pleców (na nogach sama sobie daję radę) a dwa, że obiecałam mu, że kiedyś na pewno obejrzymy jeszcze coś o niej u mnie. „I’m going to tell you a secret” to tytuł filmu dokumentalnego zza kulis jednej z tras koncertowych. Nie powiem, nawet fajny – poza kilkoma za długimi momentami, które nużyły. Ale generalnie – nie zmarnowany czas. Potem Adam zdzierał ze mnie skórę, która schodziła płatami wielkimi ze mnie i którą Adam dość skutecznie ze mnie zdejmował (za co jestem baaaardzo wdzięczna). Miło było, potem na noc został. On mógł spać do 12, ale ja następnego dnia znów o 7:50 wstałam. (Chociaż w sumie… to dość ludzka pora, nie?)

Zaczęło się nasze eksperymentowanie z nowym miejscem. Postanowiliśmy spróbować tamtejszych restauracji. Jest jakaś wietnamska czy coś tam. Zamawiamy jedzenie. Każdy się na coś zdecydował – 5 osób. I oczywiście, że ja mam dzwonić, bo jak pizzę zamawialiśmy, to zawsze ja dzwoniłam i że niby taka specjalistka jestem. No okej, dzwonię. Odbiera pani, co po polsku nie za bardzo potrafi… Ale się śmieją, że ja mam doświadczenie, bo rodzice części moich korepetytowanych też po polsku nie za bardzo… Bardzo śmieszne. Zamawiam, powtarzam, podaje numery, powtarzam, że 5 potraw. Po kilkunastu-dziesięciu minutach zjawia się mała Azjatka z plastikową skrzynką w której ma… 4 posiłki. Przeprasza i popierdala po zamówienie dla Sz. Dłuuugo jej nie ma, ale się zjawia. Sz. już naprawdę wkurzony, zastanawia się czy w ogóle to zamówienie wziąć, ale namawiamy go, żeby zjadł. Bierze, ale zwraca pani uwagę, że nasze łączne zamówienie obligowało ją do dostarczenia nam chipsów krabowych. Ona przeprasza i wychodzi. Zjawia się po jakimś-tam czasie z tymi chipsami. Jedzenie nie wszystkim smakowało – mój kurczak z bambusem i grzybami mun był okej. Duża porcja strasznie. Ale restauracja jest u nas spalona już. Odpada.
Wyszłam znów wcześniej z redakcji (codziennie to robię w sumie…), bo Adam zaproponował wyjście na „Mądrość i seks”. A że kiedyś-tam obiecałam, że pójdziemy, to się wybrałam pod to nieszczęsne kino Femina. Wkurzyłam się trochę. Bo mówię, że muszę po kasę iść do bankomatu a Adam przezywa, że ważniejsze, żeby on chipsy jakieś-tam kupił. I gdy tłumaczę, że nie – że jednak kasa na bilet dla mnie jest istotniejsza, to jakby nie słyszał. Generalnie, jakby nie słyszał. Wkurzyłam się, a żeby nie być niemiłą, nie odzywałam się za wiele. Prawie wcale.
Film okazał się słodko-pierdzącą opowieścią o niczym. O tym, że są happy endy na świecie. Ot, nic nadzwyczajnego. Jasne, kilka śmiesznych gagów, kilka scen ciekawych ale generalne wrażenie: łorewa. A szkoda w sumie. Okazuje się, że jako reżyser Madonna nie sprawdza się najlepiej. Wróciłam do domu i myślałam, że odpocznę, ale nie…
Kamil wrócił znad morza i uparł się, że do mnie wpadnie. Nie, nie bez celu. Chciał płytę CD z Exculsive Residents’ Night w Utopii. Miałam, owszem. Ale żeby godzinę po powrocie znad morza chcieć już być u mnie – aż mnie zaskoczył, przyznaję. Wpadł ciut później. Z Maćkiem, nierozłączni. Jechali potem do kasyna. Kamil bowiem znalazł ostatnio uciechę w wydawaniu kasy w takowych. Nie wiem, co w tym fajnego, ale skoro chce, niech się bawi.

W piątek w redakcji musiałam chwilę posiedzieć, by móc zająć się tym, co naprawdę ważne. Czyli znów Madonną (szaleństwo, nie?). Spotkałam się z Gackiem w centrum i pojechaliśmy do wypożyczalni strojów. Chciałam coś na weekend sobie znaleźć – na sobotę właściwie. Nie wiedziałem do końca co, ale ostatecznie natchnęło mnie na gorset. Był fajny, wzięłam, choć nie wiedziałam w sumie do czego mi on. Ale co mi tam.
Potem pojechaliśmy na lotnisko Bemowo. To niełatwa podróż, ale chcieliśmy zobaczyć co tam się dzieje i obczaić na kolejny dzień gdzie co i jak. Pojechaliśmy, byli tam ludzie, kręcili się. Nieliczni, ale jednak. Więc i my się zjawiliśmy i obserwowaliśmy. To, co przerażało, to ilość bramek i odległość do sceny. Pokręciliśmy się z Adamem, który do nas po drodze dołączył i już mniej więcej wiedzieliśmy: będzie ciężko. A ochrona nic nie wie.
Wróciłam do domu, ogarniałam się. Wpadł do mnie Marcinek. Mówił, że może z bratem i jego aktualną stałą partnerką seksualną wpadnie, ale ostatecznie sam się zjawił. Kamil zapowiadał też, że może będzie, ale jednak nie. Miałam więc Marcinka sam-na-sam dla siebie. Miłe to :) Mihał dołączył, bo szedł potem do U z nami. I to wszystko co potem się stało, to wina Mihała.
Bo on chciał się napić, a że tak rzadko to proponuje i że tak rzadko to robimy, to się bez chwili wahania zgodziłam. I to był błąd. Bo przecież miałam nie pić – mając na uwadze to, co mnie czeka. Ale nie, nie mogłam się opanować. Jak alkoholik prawie ;) Po prostu cieszyłam się, że się odważył. No, ale potem w Utopii też nie odmówiłam, niestety i ze dwa drinki wypiłam…
Zanim jednak o tym, to chcę zauważyć, że po raz – mam nadzieję – ostatni, udowadniałam, że nie mam penisa. Założyłam strój kąpielowy a la Madonna w „Hung up”. Żeby było megaciasno. Prawda jest taka, że chciałam tym strojem ostatecznie się skompromitować, pogrążyć. Pracowałam na nim trochę. Strój, dodatki, makijaż, peruka… Wszystko zajmuje czas. W sumie ponad godzinę, jeśli nie dwie spędziłam na tym wszystkim. Ubieranie, dobieranie, malowanie, czesanie… A wszystko na marne, bo i tak w klubie obecni się tylko i wyłącznie na moje krocze gapili. Szukali, ale nie znaleźli. Nawet ochroniarze utopijni chyba ostatecznie uwierzyli. Że „time goes by so slowly” i że nie mam. A jeśli ktoś jeszcze nie wierzy, nie moja sprawa.
Impreza udana, grał nieźle nawet. Więc tego się nie czepiam. Marcinek się tak dobrze i tak słodko bawił, że i mnie to w całkiem imprezowy nastrój wkręcało. I przez to zamiast o 4, wyszliśmy o 5:20. To był też błąd.
Pojechałam do domu się ogarniać.

No dobra, przyznaję, że początek koncertowego dnia nie był udany. Wróciłam do domu z Utopii lekko dziabnięta i poszłam się wykąpać. A że śpieszyć się nie musiałam jakoś specjalnie, to zaserwowałam sobie kąpiel zamiast prysznica. I to był błąd. Zmęczenie dało się we znaki. Usnęłam w wannie. Uwierzcie, to nic przyjemnego. I nie ma znaczenia, że trwało to tylko około 23 minut, naprawdę. Szyja trochę bolała (to się jeszcze dało przeżyć), ale ręce mi tak wysuszyło, że dłońmi ruszać nie mogłam. Telefon miałam w pokoju – i to też był błąd. Głos wyłączony, więc mogli sobie dzwonić do woli. I dzwonili. Muzyka grała bardzo głośno – miałam nadzieję, że to też zapobiegnie jakiejś tragedii. A Mihałowi się siku chciało, więc miał pilnować, żebym nie siedziała za długo. I co? I usnął przy tych wrzaskach z komputera.
Wyszłam z wanny, Adam już był w drodze do mnie, bardzo wkurzony. Odebrał mnie i pojechaliśmy. Już mocno spóźnieni względem planu. Gacek też coś kombinował i jechał z dziwnego miejsca. Generalnie Adam się prawie w ogóle słowem do mnie nie odezwał w drodze. Mocno wkurwiony – w sumie bez potrzeby. Mógł jechać sam przecież na teren lotniska…

Dotarliśmy szczęśliwie, ludzi już trochę było. Ale gazeta.pl i tak relacjonowała, że już od 7 była setka, więc nasze wcześniejsze przybycie de facto niewiele by zmieniło. Zajęliśmy miejsce. Chcieliśmy wejść kulturalnie wejściem, ale ochrona powiedziała że nie i że ci co w środku są, to są od wczoraj od 15:00. Ta, jasne. Tylko, że o tej porze to my tam byliśmy zwiedzać teren. Wkurwili nas i normalnie przez barierkę przeszliśmy. Pewno jak większość. Zaczęło się czekanie. Kocyki rozłożone, my też. Czekamy.
Ludzie powoli się schodzą, zaczyna nas przybywać. Generalnie jednak nie było na początku jakiś dzikich tłumów. Od samego jednak początku rzucają się w oczy dwie rzeczy – jest sporo fanów Madonny z jej fanklubu polskiego oraz jest dużo brzydkich ludzi. To drugie przeszkadza zwłaszcza Gackowi, który podkreśla to w relacjach na żywo na specjalnym blogu CzekajacNaMadonne.moblog.pl, który założyłam na potrzeby tego dnia. Pomyślałem, że to niezły pomysł, żeby na żywo relacjonować co się dzieje z perspektywy nie dziennikarskiej, ale uczestniczącej. I chyba plan był dobry, bo się okazało, że na mobloga tysiące ludzi weszło. Widzieli fotki, które pstrykałam, filmiki, które nagrywałam i opisy, które dodawałam. I dobrze. Nie ukrywam, że to trochę też dla zabicia czasu, bo przecież siedzenie nie jest zbyt rozrywkową czynnością.
Ludzi zaczyna przybywać, a mi się gęba nie zamyka. Cały czas z Gackiem i Adamem pierdolimy głupoty. Ale tak totalnie i bez przerwy. Oni się przeginają, poruszamy bardzo ważkie tematy, rozśmieszamy trochę w ten sposób ludzi dokoła. I o to też chodzi. Nie może być nudno, nie? Pewno dzisiaj nie powtórzyłabym ani jednego tekstu, z tych wypowiedzianych wówczas (bo to taki humor spontaniczno-sytuacyjny), ale był fan. I nie męczyło mnie to. Dołączyli do nas Maciej Bieacz Biurwa Jebana i Wojtek, jego niedoszły. To ten sam, co mnie nie lubi i nie chce mnie poznać. Rozbawiła mnie sytuacja, bo w zasadzie siedzieliśmy na jednym kocu (umownie, bo ja prawie w ogóle nie siedziałam – stałam cały czas), nikt nas sobie nie przedstawił i prawie się do siebie nie odzywaliśmy. Spodziewałam się, że tak będzie.

Ludzi zaczęło przybywać, koło 12:30 zaczęły zjeżdżać autobusy z fanami. Wyskoczyliśmy na ostatni i jedyny posiłek na BP. Zapiekanka czy coś tam – całkiem niezła, prawdę mówiąc. Picie, siku i tyle. Czas wracać na miejsce, bo powoli zaczyna się walka. Samodzielnie wywiązał się trzyosobowy zespół broniący dostępu do najbliższych wejściu sektorów oczekujących na wejście. Żeby nowoprzybyli ludzie nie mieli możliwości się przecisnąć do nas. I działał skutecznie. Raz tylko musiałam pomóc, jak jakiś stary dziad był niemiły. Podeszłam i mówię (nie zwracając uwagi na jego wypowiedzi): „Ależ pan niekulturalny… No naprawdę, nie spodziewałabym się… Żeby taki człowiek tak się zachowywał nieładnie… Nie no, naprawdę aż dziwi mnie to. Tak niesolidarnie, tak niegrzecznie… Aż nie wiem co powiedzieć”. Odkryłam, że takie zawstydzanie więcej daje niż argumentowanie. Jeszcze potem tej strategii użyję.
Ktoś puścił plotkę, że będą wpuszczać. Ludzie się zrywają i zaczyna się powoli walka. Ściskają się. Okazało się, że plotka była fałszywa – tylko po to, żeby nas ścisnąć i zrobić miejsce dla kolejnych ludzi w tych bramkach prowadzących do wejścia. Sprytnie. Potem jeszcze raz im się to udało.
Zrobiło się NAPRAWDĘ gorąco. Pierwsze zasłabnięcia, pierwsze omdlenia. Jest gorąco, ludzie są spoceni, zmęczeni, spragnieni. Nikt już nie wyjdzie z kolejki i od wielu godzin tego nie robił, bo walka o miejsce jest zawzięta. Atmosfera przyjazna – wspólne przykrywanie się narzutami, pledami, czymkolwiek, co jest pod ręką. Ale tak naprawdę wszyscy wiedzą, że to jest konkurencja, walka. W tłumie robi się ciasno – małe dzieci, kobiety, pedały, wszystko się miesza. Ktoś podaje whisky do picia. Nie ryzykujemy – w takiej temperaturze to pewny zgon. Przeklinam co chwilę głośno, ale odkrywam też, że najlepiej spędzić ten czas siedząc skulonym między nogami innych ludzi – tam jest chłodno i nie ma słońca. Zauważam, że są małe dzieci niedaleko. Mówię głośno: „boże, ja tak przeklinam przy małych dzieciach!”. Ich mama z uśmiechem, ale jednak porozumiewawczo kiwa do mnie głową. Po chwili stwierdzam: „A i chuj, dobrze. Niech wiedzą, że na świecie są też źli ludzie”.
Robi się naprawdę niebezpiecznie. Czuję się słabo.

Okazuje się, że zaraz naprawdę będą wpuszczać. Pan wyjaśnia przez megafon zasady. Nie ma szans, żeby ludzie dalej cokolwiek słyszeli. My słyszymy. Bramka, druga bramka, skanowanie, nie biegać. Takie tam. Nikt nie słucha, wszyscy chcą już biec. Otwierają bramki. My stoimy dość blisko, w pierwszej 50. Ruszamy do biegu. Nikt nie wie do końca co się teraz będzie działo.

W długich biegach najważniejsze jest stałe tempo. Wiem to i starałam się zastosować. Liczyłam w głowie: raz, dwa, wdech, wdech, raz, dwa, wydech, wydech. Stałe tempo, równy oddech. I udało się. Dobiegam do finału w pierwszej dziesiątce. Tak, ja – stara transetka z astmą i ze zwolnieniem z wychowania fizycznego. Ale to nie koniec. Przebiegliśmy jakieś 3,5-4 km. Zatrzymują nas 1,5-2 km od sceny, bo trwa tam próba. Stoimy w wężyku bramek, na szczęście ludzie nie napierają na siebie, bo co jakiś czas ustawione są oddzielające nas przegrody. Nie napierają w innych kwadratach – w naszym jest inaczej. Ponieważ jest pierwszy, nikt nie drgnie ani na milimetr, żeby nie stracić pozycji. Ze mną są Adam i Gacek. Adam ciut za mną, Gacek kawałek dalej. Podjeżdża manager Madonny, rozmawia z zagranicznymi fanami, którzy stale jeżdżą na koncerty. Argentyńczycy rozmawiają między sobą, że „to jest jak wojna”. Są przerażeni. „Nigdy więcej nie pojadę na koncert do Europy Wschodniej”. „Miałeś rację, rezygnujemy z Budapesztu.” Wszyscy kaszlą. I każą nam stać 1,5 godziny w pełnym słońcu. To okazuje się za dużo nawet dla mnie.
Gdy nas w końcu puszczają, ludzie są wykończeni, przegrzani, spoceni. Po prostu jest źle. Dlatego nie daję rady. Muszę zwolnić w trakcie i dać się wyprzedzić. Na szczęście Gackowi udaje się w miarę szybko dostać do środka. Wbiega i zajmuje miejsce w Golden Circle. Dobiegam chwilę za Adamem. Jesteśmy w drugim rzędzie. Lekko na prawo od środka krańca wybiegu. Jest bardzo dobrze. Koło nas – ładny chłopiec, którego od samego rana podziwiamy. Potem okaże się, że to Bartek. Z pięknymi niebieskimi oczami. Są koło nas także Tomek i Franek, których poznajemy po tym, jak Tomek idzie kupić wodę i pepsi dla kilku osób wkoło siebie. Także dla nas. Potem Gacek stwierdził, że się w Tomku zakochał i nie dawał mu spokoju. Okej, Tomek też nie pozostawał bez reakcji a Franek się wkurzał. Aż mi go trochę szkoda było, bo ja Gacka znam. I wiem, że on się zakochuje z taką częstotliwością, jak ja zmieniam Miłość Dnia na facebooku.

A potem zaczął grać Paul Oakenfold. Chociaż lubię go jako remiksera (ma kilka naprawdę dobrych dzieł na koncie), to jednak nie spisał się. Wypadł średnio. Już pomijam, że jego show ratował Jesus i tancerze, którzy bawili tłum. I jasne, znał Euro Top 20 i ładnie wybrał co trzeba… Ale nic zaskakującego, ciekawego… Nie wspominając o dwóch technicznych wpadkach! Dwóch! Jasne, popowe towarzystwo madonno-fanowe się dobrze bawiło, słysząc dance’owe i vocal house’owe hity, ale bez rewelacji dla mnie.
Oczekiwanie rosło i rosło, aż pojawiła się Ona.

Show robi wrażenie, to fakt. Naprawdę, będąc tak blisko jak my byliśmy – czułam jej fizyczną obecność. I chyba to zrobiło na mnie największe wrażenie. Bo że koncert będzie udany, wiedziałam od dawna. Nie jestem fanką tego albumu ani też jebniętą fanką Madonny. Okej, lubię ją, podziwiam, uważam, że miała świetny album „Confessions on a dance floor”. Ale to, że 4-5 metrów ode mnie była osoba, którą znałam dotychczas z przekazów medialnych, to robi wrażenie. Tak samo jak moment z Michaelem Jacksonem. Choć widziałam go na YouTube czy gdzieś tam, to jednak miażdży i się prawie popłakałam. Zmiażdżyły mnie też mashup z „Like a prayer” w roli głównej. Choć nie jestem fanką tej piosenki, to jednak ta wersja była naprawdę dobra. Ale naprawdę-naprawdę.
Koncert był męczący. Ada, koleżanka Bartusia, mdlała już pod koniec i nie miała siły. Nic dziwnego. Gorąco, głośno, duszno a dodatkowo wszyscy zmęczeni.
Madonna dała radę. Bezdyskusyjnie. Nie ma nawet czego opisywać, bo to jest tak oczywiste, że szkoda znaków (których i tak na sam opis wydarzeń około koncertowych zużyłam już ponad 9,5 tys!)

Zaraz po koncercie zaczęliśmy uciekać z terenu lotniska. Adam był nadal w transie (to jest niezwykłe, jak on wchodzi w dziwny stan na tego typu wydarzeniach – aż pokazywałam Gackowi, żeby go dokładnie obserwował ze zdziwieniem) i musiał po drodze jeszcze w sklepiku Madonny się zatrzymać i coś tam kupić.
Dotarliśmy na miejsce umówione z Tadeuszem i Burgesem. Chwilę potem dotarł Tadeusz i ruszyliśmy naprzeciw Burgesowi. Exodus ludzki trwał. Spotkaliśmy się z Burgesem, który zawiózł nas do Tadeusza. Tam wypiłam trochę wody i zaraz do domu pojechałam się przebrać. Wkurwiła mnie taxi, bo miała takie opóźnienie, że szkoda gadać. A wszystkim spieszno było do U, bo pojawiła się plotka, że Madonna się może zjawić. Ja wiem, niektórym może wydać się to mało prawdopodobne i na tyle dziwne, że od razu by zwątpili… Ale wszystko wskazywałoby na to, że naprawdę jest taka szansa. Powrót Królowej, ozdobienie VIPa, dj Enferno grający w klubie… Można było mieć nadzieję, że tak się stanie. Jednakże pisenkarka o godzinie 00:10 wyleciała z Polski. Niecałą godzinę po zakończeniu koncertu (szybko się uwinęła, nie ma co). Ja zaś na 2 dotarłam do U. Zabawa już trwała, choć Enferno jeszcze nie grał. Ludzi sporo, ale nie aż tyle co wczoraj. Widać było, że się ciotostwo po koncercie wykruszyło. Nic dziwnego. Ja oczywiście nie mogłam sobie odpuścić. Adam szybko się zmył – bo zmęczony, Gacek też – bo poszedł z Piotrem. Przy okazji tylko wspomnę, że Gacek przegrał ostatecznie zakład nasz. Nie tylko był wiele razy widziany z Piotrem (za każdym razem tłumaczy, że to przypadek), ale też i prawdopodobnie współżyje znów z nim. To drugie nie jest nawet tak ważne. Nasza umowa mówi o spotykaniu się. A ponieważ Gacek nie chce się przyznać do tego wszystkiego, rozstrzygnąć będzie musiał – zgodnie z naszą umową – Adam, którego ustaliliśmy polubownym sędzią.
Czułam się wyjątkowo dobrze. Starałam się pić słabe drinki, jeśli już w ogóle. Wzięłam też dwa paracetamole, bo po koncercie miałam (i mam nadal) obrzęknięte i spuchnięte kostki. Nie wiem w sumie od czego, ale z drugiej strony, policzyłam to potem i na nogach byłam 45 godzin bez przerwy, z czego 31 godzin na jakiejś imprezie. To chyba mój rekord. A ja nie lubię siedzieć ani leżeć – więc prawie cały ten czas trzydziestojednogodzinny stałam. Mam prawo być obolała, nie?
Gdy inni się wykruszyli, ja szalałam do tego, co grał Enferno. Dał radę, nie ma co. Ani chwili nudy. Nowości, starocie, mieszanka wybuchowa, ale bardzo dynamiczna. Nie zdenerwował mnie nawet pijany pan, który twierdził, że zajął miejsce na parkiecie dla kogoś. Tak, zajął miejsce, jak w kolejce do lekarza. Próbował mnie zepchnąć i w ogóle, ale opamiętał się. A ja się bawiłam nadal.
Niektórzy żartowali, że naspidowana musiałam być. Nic z tych rzeczy. Po prostu przekroczyłam w którymś momencie tę granicę zmęczenia, po której się już go nie czuje. W sensie, że organizm nie dawał już znać, że jest zmęczony, bo nie przynosiło to efektów. Poddał się a ja szaleć mogłam. Paracetamol też zrobił swoje, nie ukrywajmy. A jak do domu dotarłam (w taxi, w której pan mówił „poszłem”), to padłam od razu. I to tak na maksa.

Wstałam koło 13:30, ale tylko po to, żeby coś zjeść, ogarnąć fotoblo i pójść znów spać. Do wieczora, gdy mogłam chwilę pofunkcjonować normalnie. Ale nie za długo. Bo znów poszłam spać. Najbardziej dokuczał mi ból głowy i ból kostek. Nadal są spuchnięte i obolałe, ale powoli mi schodzi. No i opalenizna niechciana na szyi i na twarzy… To mnie denerwuje akurat, bo w tym roku nie za bardzo mam dobre doświadczenia ze słońcem. Moja wrogość wobec naszej gwiazdy się nasila.

W poniedziałek musiałam już znów normalnie funkcjonować. A to nieproste. Raz, że totalnie z rytmu wybita a dwa… że wciąż z bólem, obrzękiem, zaczerwienieniem i spuchnięciem kostek. Ale udało się. Mi się zawsze udaje. Generalnie cieszę się z tego, że wieczorem udało mi się nawet przysiąść do pracy zleconej. Zanim jednak to się stało – wyskoczyłam do wypożyczalni strojów oddać nieużywany gorset a dodatkowo wziąć coś na środę na imprezę urodzinową Marcinka, który chce nas jako starożytnych Greków/Rzymian/Greczynki/Rzymianki widzieć. Znalazłam coś odpowiedniego na 5 minut przed zamknięciem. Ta wypożyczalnia zaczyna na mnie nieźle zarabiać :) Ale z drugiej strony – mają tyyyle fajnych rzeczy, że aż grzech odmówić.
Potem jeszcze Carrefour zaliczyłam a jeszcze później (gdy pisałam pracę i blo), wpadł pan z Frisco.pl z naszymi zakupami. Odebrałam je i gdy skończyłam pisać: wzięłam się za rozmowę na GG. Z Radomirem, który wyznał, że 1) nie chce już do mnie mówić per Pan/Pani, 2) chciałby mnie pocałować, 3) jest teraz w USA. Ja wiem, że zdobywanie terenów niezdobytych przez innych jest dla niektórych warte emocji, jakie w to wkładają, ale bez przesady.
I tym zabawnym akceptem kończę, bo usypiam już.

Wypowiedz się! Skomentuj!